Humus

Zachęcam do przeczytania pierwszych 100 stron  mojego e-booka pt "Humus", który w konkursie na e-booka roku 2013 zajął całkiem niezłe, 16 miejsce na 95 startujących e-booków.

Jeśli zaciekawi Cię jego treść, zapraszam na stronę Humusa wydawnictwa, gdzie możesz przeczytać recenzję, uwagi czytelników i kupić e-book lub wydanie papierowe.

Oto link na tę stronę:







TERAZ...


Jest dzisiaj jakiś dzień... Codziennie są jakieś dni. Przynajmniej z tego zdaję sobie jeszcze sprawę. W zasadzie jest mi wszystko jedno, jaki to jest miesiąc i która godzina...
Wczoraj... a może dzisiaj?... Nie ma to specjalnego znaczenia, a więc wczoraj, albo dzisiaj przyszła jakaś pani, pochyliła się nade mną i coś powiedziała. Akurat siedziałem wygodnie w fotelu i patrzyłem w okno. Oczy miałem otwarte... chociaż, może półprzymknięte?... W każdym razie, powtórzyła coś parę razy i potem potrząsnęła moim ramieniem, jakby usiłując mnie obudzić. Zdenerwowało mnie to, bo przecież nie spałem. Spojrzałem na nią ostro i krzyknąłem, gdyż nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie dotykał. Odskoczyła i podbiegła do drzwi. Zawołała kogoś, kto po chwili wszedł do pokoju. I teraz obie te osoby pochyliły się nade mną.
Zorientowałem się, że coś do mnie mówią. Wyglądały jak duże, zmartwione czymś marionetki. Nie chcąc robić im przykrości, wytężyłem umysł.
– Panie Krzysztofie, czy pan nas słyszy? – Zrozumiałem wreszcie. – Panie Krzysztofie, jak się pan czuje?
Przecież to oczywiste, że dobrze się czuję. Skinąłem powoli głową.
– Dobrze, że chociaż reaguje – powiedziała jedna do drugiej.
– Proszę spróbować jeszcze raz – poradziła ta druga.
– No,  panie Krzysztofie, niech pan nam powie, czy dzisiaj boli pana głowa?
Dzisiaj?... A może wczoraj?... A może kiedykolwiek?
– Nie – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
Spojrzały na siebie z ulgą.
– Czy zjadł pan wszystko? – spytała ta pierwsza.
Jadłem coś oczywiście, ale nie pamiętam, czy to było rano, czy trochę później.
– Śniadanie? – spytałem powoli.
– Tak, tak, śniadanie – ucieszyły się obie.
– No i co z tego? – wysylabizowałem, czując satysfakcję, że jeszcze stać mnie na świadomą złośliwość.
– Pan Krzysztof jak zwykle udaje, że nie wie, o co chodzi – powiedziała jedna do drugiej. – A przecież doskonale we wszystkim się orientuje. Prawda?
To „prawda?” skierowane było znowu do mnie.
– Cholera – powiedziałem bardzo spokojnie.
– No widzi pan, panie doktorze, to się zdarza coraz częściej.
Aha, a więc ta druga osoba, to pan doktor... A ta pierwsza? Właściwie nie ma to dla mnie specjalnego znaczenia. Niech będzie sobie na przykład bu... bu... bufetową. Tak, bufetową! Tylko skąd znam to dziwnie określenie?...
– To normalne, siostro. Wie pani, o co mi chodzi? Nie mam na myśli ogólnego stanu naszego pacjenta. W tym stadium choroby tego rodzaju reakcje będą zdarzały się coraz częściej. Ważne jest, aby go nie denerwować.
No, to wszystko jasne. Nie bufetowa, tylko jakaś siostra. Siostra? Czy ja mam siostrę?
Wyciągnąłem rękę, wskazując ją palcem i spytałem z nadzieją:
– Siostra?
– Tak, tak – odpowiedział uspokajająco doktor.
– Moja?
– Niech będzie pana.
Ten cwaniak próbuje wyprowadzić mnie w pole, ale to nic nie szkodzi. Ja i tak wiem swoje.
– Gówno – stwierdziłem stanowczo.
Ten, co podawał się za doktora, uśmiechnął się wyrozumiale.
– Siostro – powiedział. – Lekarstwa w dalszym ciągu te same. W przypadku powtarzającej się nadpobudliwości, podamy to, co zawsze.
– Na razie nie jest agresywny.
– Tomografię komputerową i badania neuropsychologiczne przeprowadzimy za dwa tygodnie.
Ta, co udawała siostrę (moją siostrę?), przekartkowała coś, co wyjęła z kieszeni czegoś białego, w co była ubrana. 
– We czwartek? – spytała.
– Może być we czwartek.
Pomyślałem, że powinni już wyjść i pozwolić mi znowu patrzeć w okno. Prawdopodobnie w tym czasie, kiedy zawracają mi głowę, sporo już tam się wydarzyło, a wiele rzeczy mogło się wydarzyć bezpowrotnie.
– Panie Krzysztofie...
– Mam to w...
– Panie Krzysztofie – nie pozwoliła mi skończyć. – To są pastylki, które teraz powinien pan połknąć.
Posłusznie otworzyłem usta, żeby jak najszybciej jej się pozbyć.
– Bardzo ładnie – ucieszyła się i wcisnęła mi do ręki coś przezroczystego z wodą. A potem, patrząc na mnie uważnie, aby przekonać się, co robię z włożonymi do ust proszkami, dodała: – Mam dla pana niespodziankę, panie Krzysztofie.
– Tak? – zdziwiłem się bełkotliwie.
– Ktoś ma do pana przyjść w odwiedziny.
Cholera, nikogo tutaj nie potrzebuję. Znowu ktoś przyjdzie, będzie zadawał kłopotliwe pytania.
Odwróciłem głowę w kierunku okna, ale tak, żeby kątem oka obserwować, czy tych dwoje w końcu sobie wychodzi.
Wyszli. Najpierw ten niby doktor, a potem ta fałszywa siostra.
Wyplułem wszystkie pastylki i wrzuciłem pod dywan...


  


RETROSPEKCJA…


Krzysiek?
– Tak.
– Krzysiu, nie mogę włożyć tego... no wiesz, czego...
– Czego nie możesz włożyć?
– No, tego do wody, co się... filtruje.
– Tato, powiedz jeszcze raz, co chcesz zrobić
Chwila milczenia. – Filtr, trzeba zmienić, filtr do wody.
– No to zmień, robiłeś to tyle razy.
– Tak, ale nie ma, no wiesz, nie ma tego w co się wkłada.
– Tato, jak zdejmiesz pokrywkę, to zobaczysz, że w środku jest specjalny otwór, w który ten filtr się wkłada.
– Tam nic nie ma.
– Jak to, nie ma?
– Tam tylko są takie... do prądu.
Myślę przez chwilę, co to może być. –  Tato, powiedz, czy ty masz przed sobą pojemnik do filtrowania wody?
– Tak.
– No to przecież można tam włożyć ten filtr.
– Nie można.
Znowu się zastanawiam i... nagłe olśnienie: –Tato, czy w tym pojemniku są spirale do podgrzewania wody?
Krótkie wahanie. –Tak, to chyba są spirale.
– No więc nic dziwnego, że nie można wymienić filtra. Masz przed sobą elektryczny czajnik do gotowania wody.
– A tak, masz rację, to jest czajnik.
– Tato, na parapecie pod oknem stoi pojemnik do filtrowania wody, to do niego trzeba włożyć nowy filtr.
– Aaaa.... miałem jakieś zaćmienie umysłu. Masz rację, przecież czajnik to nie filtr.
– Nie przejmuj się, każdemu może się to zdarzyć.
– Krzysiu, przyjdź jednak i sam wymień ten filtr.
– Dobrze. Będę u was jutro i to zrobię.
Ojciec bez słowa odkłada słuchawkę.
– Kto dzwonił? – pyta Halina.
– Ojciec. Pomylił czajnik do gotowania wody z pojemnikiem do filtrowania. Muszę do nich jutro wpaść i wymienić ten filtr.
– Tyle razy to robił i nie potrafi?
– Nie potrafi. – Staję przed oknem i bezradnie myślę, że coś trzeba będzie z tym zrobić. 









– Tato, czy bierzesz pastylki, które przepisał ci lekarz?
– Biorę.
– Niewiele ci pomagają.
– Mówił, że są dobre. Sam to bierze.
Stoję przed zlewem i myję zapuszczony pojemnik do filtrowania wody. Z maksymalnie otwartego kranu cieknie słaby strumyczek.
– Coś nie dobrze z tą wodą. Za małe ciśnienie – mówię.
– Co?
– Woda słabo leci!
– Woda? – Ojciec staje tuż za mną i sprawdza, co robię. – Po co to robisz, przecież ja mógłbym to zrobić. Niepotrzebnie się męczysz. Chodź, usiądź, porozmawiamy. Tak rzadko do nas przychodzisz.
– Tato, zaraz to skończę i porozmawiamy. – Ojciec odsuwa się i słyszę, że włącza czajnik. – Zostaw ten czajnik, przed chwilą go włączałeś.
– Ale woda musi być gorąca. Napijesz się herbaty?
– Napiję się. Zaczekaj jeszcze.
Ojciec znowu staje za mną. – Jak ja mogłem to zrobić?
– Co, tato?
– Pomylić ten, no wiesz...
– Co pomyliłeś? – pytam cierpliwie, żeby zmusić go do myślenia.
– Te dwie rzeczy... Miałem jakieś zaćmienie.
– Mnie też czasem coś się myli. Następnym razem poradzisz sobie.
Do kuchni zagląda matka. – Co wy tak długo tu robicie?
– Mamo, zmieniam wam filtr.
– To już trzeba?
– Tak.
– Dobrze, synku, że to robisz, bo ON już o tym nie myśli.
– Mamo, idź do pokoju, zaraz tam przyjdziemy.
Matka stoi przez chwilę, oparta o framugę, i odchodzi, trzymając się ściany.
Odstawiam wymyty pojemnik na stół. – Popatrz, tato, teraz biorę filtr i wkładam go tutaj... Widzisz?
Ale ojciec patrzy za matką i mówi: – Ona bardzo źle się czuje. Czy nic na to nie można poradzić? Wiesz, boli ją ten, no...ten i nie może oddychać. Czy nie można jej zaprowadzić do jakiegoś lekarza?
– Była już u lekarza. Bierze lekarstwa.
– Ale ona tak kaszle i ta... ta...
– Tato, ona będzie kaszleć i mieć flegmę. Na tym polega ta choroba.
– No właśnie, ma flegmę – stwierdza ojciec z ulgą. – Ale czy to tak cały czas będzie?
– Niestety tak. To jest choroba nieuleczalna. Można tylko załagodzić objawy i opóźnić jej rozwój.
Ojciec kiwa smutno głową. – Jak jest chora, to jest nieznośna.  I ciągle płacze. Porozmawiaj z nią.
– Dobrze, porozmawiam. – Z rezygnacją chowam pod okno napełniony przefiltrowaną wodą pojemnik i jest mi wszystko jedno, że ojciec znowu włącza czajnik.








- Byłaś u rodziców?
– Byłam. Wczoraj.
Siostra krząta się po kuchni. Widzę ją przez duży otwór w ścianie pokoju. – Jak się czują?
– Mama jak zwykle, chora.
– A ojciec?
– Jak zwykle. Dobrze się czuje.
– On tak zawsze mówi.
Siedzę na niewygodnym fotelu. Zachodzące słońce barwi złotawymi refleksami wiszące szafki. – Zauważyłaś, że on ma  ostatnio większe kłopoty z pamięcią?
– Może ma. Ale przecież się leczy.
– Leczy się, ale to mu niewiele pomaga. Ten lekarz, co mu przepisał lekarstwa, też jest stary.
Oczy siostry robią się okrągłe ze zdziwienia. – Stary?
– Przecież wiesz. Z tej przychodni po jakimś czasie uciekają wszyscy młodzi lekarze. Kiedy po reformie można było wybierać lekarza, to rodzice zapisali się do jedynego doświadczonego. No i tym jedynym doświadczonym okazał się właśnie on.
– To dobrze. – Siostra łagodnie zgadza się ze wszystkim. Ma właściwe podejście do życia. Przyjmuje wszystko za dobrą monetę i właściwie niczym się nie denerwuje. – Zjesz coś?
– Mogę.
– Herbata jak zwykle zielona? – Siostra uśmiecha się wyrozumiale. – W dalszym ciągu nic innego nie pijesz?
– Nie przesadzaj. Trochę alkoholu też.
– Mam czerwone wino.
– Dobrze. – Siadam przy parapecie zamontowanym w otworze w ścianie, imitującym stół. Siostra stawia czajnik z herbatą, półmisek z kanapkami i napełnia kieliszki. – Nie wiem co robić – mówię.
– Nie martw się, braciszku. Za bardzo się denerwujesz. To nic poważnego. Dziadek ma już osiemdziesiąt osiem lat i ma prawo zapominać. Ja też zapominam.
– Ale nie myli ci się przeznaczenie przedmiotów. Wiesz, on...
– Słyszałam.
– No właśnie.
Na parapet wskakuje kot. Łazi między talerzami i wącha wino. – Rudy, idź stąd! – Siostra usiłuje odgonić go, ale on podbiega do niej i ociera się o jej rękę. – Popatrz, jaki jest uparty i mądry. Kiedy wracam do domu, to zachowuje się jak pies. Czeka na mnie przy drzwiach, zagląda do toreb z zakupami.
– Może jeszcze szczeka?
Siostra uśmiecha się i gładzi pręgowane futerko.
– Muszę ojca wysłać na badania – mówię.









W tramwaju jest tłok. Ludzie, ubrani w szare kurtki i płaszcze, pocą się i śmierdzą.
– Duszno tu – zauważam. 
– Zawsze tak jest o tej porze dnia i roku – stwierdza Halina. – Dlaczego ci ludzie nie używają dezodorantów?
Pytanie retoryczne. Odsuwam się nieco na bok i robię miejsce energicznie przepychającej się staruszce. – Patrz, po ulicy ledwo chodzi, a tutaj zaciekle walczy o miejsce. – Staruszka zawisa nad młodą dziewczyną, oglądającą z ogromnym zainteresowaniem to, co się dzieje za brudnymi szybami. Zastanawiam się, czy gdybym był na jej miejscu, wstałbym i powiedział staruszce: „proszę, niech pani usiądzie”. Nie jestem tego pewien. Gdy człowiek dorwie się w końcu do siedzącego miejsca w tramwaju, czy w autobusie, zaczyna odczuwać coś w rodzaju atawistycznego poczucia własności. Walczyłby do końca o ten skrawek plastiku czy dermy.
 – To jakie mamy plany? – pytam.
– Przecież mówiłam ci.
– Mówiłaś, ale nie bardzo pamiętam.
Halina patrzy na mnie z odrobiną zniecierpliwienia. – Nie słuchasz mnie, gdy do ciebie mówię. Najpierw pójdziemy do apteki, a potem pojedziemy do mojej mamy. Muszę jej zanieść lekarstwa.
Może jej nie słucham, a może to coś innego...
Tramwaj wypluwa nas na Centralnym. Jest już ciemno. Na ulicach ruch. Wszyscy jak w amoku pędzą przed siebie, zatrzymują się przed wystawami, znikają w sklepach. Brniemy w tłumie, mijając również i tych, którzy stojąc pod ścianami, usiłują wykrzesać z przechodzących postaci odruch miłosierdzia.
W aptece umiarkowanie tłoczno.
– Stań w jednej kolejce, a ja stanę w drugiej – mówię.
Posuwam się do przodu, przeglądając reklamy lekarstw. Dużo jest tego tutaj. Leczą wszystko. Wystarczy przyjść, wysupłać pieniądze i... tylko przed użyciem przeczytać ulotkę.
Halina dociera do okienka pierwsza.
Kiedy opuszczam miejsce w swojej kolejce, dostrzegam niewielki skrawek papieru, wciśnięty między kolorowe foldery. To dziwne, że zauważam właśnie to.










Gdy odwiedzam moich rodziców, mam mieszane uczucia. W ich mieszkaniu kumuluje się wszystko, co się składa na chorobę i starość. Boję się tego. Także i teraz, stojąc przed bramą, oddycham głęboko, zanim dwukrotnie nacisnę przycisk domofonu.
Słyszę, jak ktoś podnosi słuchawkę, bez słowa oddzwania i mocuje się z nią, zanim z powrotem odwiesi.
Wchodzę na piętro. W otwartych drzwiach stoi ojciec. – Ach, to ty – cieszy się.
Z głębi mieszkania dobiega głos matki: – Kto to przyszedł?
– Krzysio!
– Kto?
Otwarty na cały regulator telewizor zagłusza wszystko. Widzę matkę, siedząca na niewygodnym krześle i usiłującą dostrzec, co się dzieje w przedpokoju. Ojciec ma niewyraźną minę.
– Cześć, tato – mówię i krzyczę do matki: – To ja!
– Widzę. Dobrze, że przyszedłeś.
– Co się dzieje?– pytam ojca.
– A, jak zwykle... – Ojciec macha ręką i uparcie stara się zdjąć ze mnie kurtkę
– Sam zdejmę, tato.
– Kapcie masz?
– Przecież są u was na stałe. Zostawiam je w szafie.
– Ach tak. – Ojciec wyjmuje kapcie i z trudem pochyla się, kładąc je przede mną na chodniku.
– Tato, zostaw!
Spogląda na mnie oczami skarconego dziecka. Całuję go na powitanie. Ocieram się o jego wychudłą twarz, delikatnie klepię po lekko pochylonych plecach i czuję ukłucie w sercu.
– Dziękuję – mruczy bez związku.
W pokoju matka ogląda telewizję.
– Dzień dobry, mamo – mówię i usiłuje pocałować ją w policzek.
– Nie całuj, boję się infekcji
Muskam więc ją ostrożnie po dłoni. – Jak się czujesz?
– Bardzo dobrze – odpowiada. To „bardzo dobrze” brzmi jakby zaraz miała umrzeć.
– Cieszę się – rzucam złośliwie.
– Co mówisz?
– Mówię, że ładnie wyglądasz.
– Nic nie słyszę. Ten telewizor wszystko zagłusza. Ojciec zawsze nastawia go tak głośno. Kaziu! Ścisz ten telewizor! Kaziu!
Ojciec wpada do pokoju i rozgląda się nieprzytomnie.
– Daj mu spokój, mamo – mówię. – Sam to zrobię.
– O co chodzi? – pyta ojciec.
– O, znowu nie wie o co chodzi. Ja już nie mam do niego siły. – Matka z grymasem bólu poprawia się na krześle.
– Zaraz, co ja miałem zrobić? – Ojciec podchodzi do kredensu, potem do szafy.
– Miałeś dać mi herbatę – wymyślam na poczekaniu.
– No właśnie, herbatę.
– Daj mu herbatę – wtrąca matka. – I coś do jedzenia.
– Nie jestem głodny, mamo.
– Mam bitki w sosie i kapustę
– Przecież wiesz, mamo, że nie jem mięsa.
– Jak wy się odżywiacie... – Matka krzywi się z niesmakiem. – Kaziu, daj mu chociaż trochę ciasta.
Ojciec, nie reagując,  wyciąga z szuflady serwetę. Rozkłada ją na stole. Patrzę na jego niezdarne, zreumatyzowane  palce. – Tato, tylko herbatę i ciasto.
– Dobrze, zaraz ci dam – odpowiada niecierpliwie.
– Pomóc ci?
– Nie, nie.
Pozwalam mu iść do kuchni, bo wiem, że sobie z tym poradzi. Przecież musi coś robić, żeby jakoś funkcjonować. Zastanawiam się, jak mam mu powiedzieć o czym postanowiłem.
Odczekuję, aż ojciec mozolnie poustawia na stole wszystko to, co kolejno poprzynosił i zaczynam: – Wiesz, tato, że ostatnio masz trudności z pamięcią?
– Ja? Doskonale wszystko pamiętam.
– To tylko mu się tak wydaje – wtrąca matka. – O wszystkim zapomina. Trzeba mu sto razy powtarzać jedno i to samo.
– Nieprawda – oponuje ojciec.
– Dajcie spokój. Nie kłóćcie się. Tato, posłuchaj, bez względu na to, co myślisz o swojej pamięci, powinniśmy ją sprawdzić.
– Jak ją sprawdzić?
– Znalazłem w aptece informację o bezpłatnych badaniach osób w twoim wieku. Uważam, że należy z tej okazji skorzystać.
– Zastanowię się – stwierdza ojciec.









Stoję na przystanku niedaleko Placu Zamkowego  i nerwowo patrzę na zegarek.
– Która godzina?– słyszę.
– Dochodzi dziesiąta.
– Dziękuję. – Uprzejmy przechodzeń uśmiecha się i uśmiech ten na tyle mnie rozprasza, że nie zauważam ojca, wychodzącego z autobusu.
– Długo czekasz? – pyta.
– Cześć, tato, niecałe pięć minut.
Nie przyznaję się, że przyszedłem tu już pół godziny temu. Ojciec ma na sobie swoją ulubioną koszulę, kurtkę i ciemne okulary.– Dobrze wyglądasz – zauważam.
– Staram się
– Nie ubrałeś się za ciepło? Spocisz się.
– W razie czego zdejmę kurtkę.
Chyba dzisiaj jest w formie. Nie szuka słów. Reaguje sprawnie i szybko. Przez chwilę mam wątpliwości, czy rzeczywiście potrzebne mu są te badania. – Gdzie to jest? – pyta.
– Tutaj zaraz, na Miodowej.
– To musimy przejść przez ulicę.
Znowu właściwa reakcja.
Biorę go pod rękę i przeprowadzam na drugą stronę. Idzie drobnym krokiem, szurając, pochylony lekko do przodu. Kiedy wchodzimy na chodnik, z ulgą uwalnia się z mojego uchwytu. Potem przystaje i nerwowo grzebie w przewieszonej przez ramię torbie.
– Czego szukasz?
– Szukam... no wiesz... tego do ucha.
– Aparatu?
– Tak.
– Zawsze chowasz go do tej kieszonki, zamykanej na zamek błyskawiczny.
– Aha. – Wyjmuje małe pudełeczko, otwiera je, sprawdza, czy aparat jest w środku, zamyka i chowa z powrotem. – Bo wiesz, bez tego nie będę słyszał, kiedy będą mnie o coś pytać.
– Tato, pamiętaj, że aparat trzymasz w tej właśnie kieszonce. No, chodź, bo się spóźnimy.
Na drugim piętrze zabytkowej kamienicy kłębi się tłum.
– Czy wszyscy tutaj czekają na badania? – pytam.
Oparty o ścianę człowiek spogląda na mnie uważnie:
– Chyba wszyscy, ale połowa zrezygnuje, bo nie będzie im się chciało czekać. Pan też chce się przebadać?
– Nie. Jestem z ojcem..
– Niech pan wejdzie do korytarza i zobaczy, co się tam dzieje.
– To tutaj? – dopytuje się ojciec.
– Tutaj.
– Ale gorąco, nie ma czym oddychać. – Lepkie, wilgotne powietrze przykleja koszulę do ciała. – Krzysiu, idziemy stąd. Mnie nie są potrzebne żadne badania. Ja dobrze się czuję.
– To nie oto chodzi, tato, czy się dobrze czujesz.
– A o co chodzi?
– Będą sprawdzać, jaką masz pamięć.
– Ja mam dobrą pamięć.
– Dobrze, dobrze, tato. – Wciągam go w głąb korytarza i grzęznę w tłumie oczekujących. Wzdłuż jednej ze ścian ciasno poustawiane krzesła. Przepycham się w stronę drzwi na samym końcu korytarza.
– To za tymi drzwiami robią badania? – pytam siedzącą tuż przy framudze kobietę.
– Słucham ?
– Czy tam się wchodzi na badania?
– Nic nie słyszę. Taki tutaj hałas...
Ojciec szarpie mnie za rękaw: – Krzysiek, wracamy. Za dużo ludzi.
– Proszę pana – pochylam się nad elegancko ubranym, starszym panem. – Czy to tam, za tymi drzwiami przyjmują lekarze?
– Tak, to tam – odpowiada wyraźnie i z niespodziewaną werwą.
– Długo pan czeka?
– Godzinę, ale ja mam czas.
Siedzący obok człowiek nerwowo składa gazetę i gwałtownie wstaje – Kto ma czas, ten ma. Ja muszę iść.
– Idzie pan ? – pytam.
– Idę. Nic się nie stanie, jak przyjdę innym razem. Nie jestem głupkiem, jeszcze coś niecoś rozumiem. Jak pan chce, niech pan zajmie moje miejsce.
– Siadaj. – Popycham ojca na zwolnione krzesło.
Nie czekamy długo. Asystuję ojcu przy rutynowych badaniach u psychologa i u neurologa, a kiedy z ulgą wychodzimy na ulicę, ojciec pyta: – Co mam powiedzieć mamie?
– Powiedz, że musimy jeszcze pójść na tomografię komputerową twojego mózgu.
– Na co?
– Muszą prześwietlić ci głowę, żeby wydać ostateczną diagnozę.
Ojciec przystaje i zastanawia się. – To znaczy, że nie wszystko jest dobrze – stwierdza ze smutkiem. – Ja czułem, że nie poszło dobrze. Bo wiesz, oni mi zadawali takie, no... pytania. Denerwowałem się.
– Wiem, przecież byłem tam z tobą.
Pomagam mu wsiąść do nadjeżdżającego autobusu i cieszę się, że może jeszcze sam trafić do domu.









Zjedz jeszcze trochę – prosi Grażyna.
Wybieram karpia po żydowsku.
– Tak mało?
– Dziękuję. Zjadłem już kawałek. Naprawdę doskonały. Gdzie go kupujesz?
– Niedaleko jest koszerna restauracja. Można zamówić porcje na wynos. Kupujemy tam od czasu do czasu właśnie tego karpia i jeszcze parę innych rzeczy. Spróbuj jeszcze tego twarożku i tej sałatki.
– To też tam kupiłaś?
– No wiesz, zrobiłam sama. – Grażyna wygląda na urażoną, ale wiem, że udaje.
– Przygotowałaś tyle jedzenia, a my wpadliśmy przecież tylko po to, żeby was zobaczyć i trochę porozmawiać – mówię.
– Ta moja zawsze tak robi – gdera Andrzej.
Grażyna spogląda na niego z wyrzutem: – Andrzejku, mógłbyś chociaż teraz powstrzymać się.
– Dobrze, dobrze – burczy pozornie szorstko Andrzej. – Krzysiu, napijemy się jeszcze trochę tej nalewki?
– Nie widzę przeszkód. Nalewka doskonała.
– Ja już dziękuję. – Halina zakrywa swój kieliszek ale Andrzej delikatnie odsuwa jej rękę.
– Halinko, na pewno ci nie zaszkodzi. Sam robiłem tę nalewkę.
– On tak mówi, że sam robił. – Grażyna podsuwa mu swój kieliszek. – A kto ci pomagał, jeśli nie ja?
Andrzej rozlewa rubinowy płyn, prowokacyjnie pomijając Grażynę.
– Daj i Grażynie – mówię. – Niedobrze, jak dziewczyny są za trzeźwe.
– Robię to tylko dla ciebie – mamrocze Andrzej. – Gdyby mogła, wypiłaby całą butelkę.
Grażyna spogląda na mnie z wdzięcznością i proponuje: – No to wypijmy za nasze zdrowie.
Czuję przyjemne, rozleniwiające ciepło. Mam nadzieję, że chociaż trochę rozluźnię się i przestanę myśleć o tym wszystkim, co czai się poza tym pomieszczeniem.
– A co z rodzicami? – pyta nieopatrznie Grażyna.
– Z matką gorzej. Chyba trzeba będzie zawieść ją do szpitala.
– A ojciec?
– Byłem z nim na badaniach. Mówiłem ci o tym.
– Mówiłeś, że wybierasz się na tomografię.
– No tak. Z Miodowej skierowali go na Sobieskiego, na tomografię komputerową mózgu.
– Podejrzewają go o Alzheimera?
– Niestety, tak.
– I co?
– Byliśmy tam. Pielęgniarka dziwiła się, że ojciec tak świetnie się trzyma, jak na swoje lata.
– No widzisz.
– Ale to słaba pociecha. Rzeczywiście, jest w dobrej kondycji fizycznej, jednak jeśli chodzi o resztę...
– Może to nie Alzheimer – usiłuje pocieszać mnie Andrzej. – W jego wieku, to może być zwykła demencja.
– Gdyby tak było, to po badaniach psychologicznych i neurologicznych nie skierowaliby go na tomografię.
– No wiesz, trzeba wziąć pod uwagę wszystkie możliwości...
– Czy są już wyniki? – pyta Grażyna.
– Mam je odebrać za kilka dni i potem pójść z ojcem na Hożą.









To tutaj – mówię do ojca i naciskam klamkę.
W niewielkim zaułku przy ulicy Hożej jest już ciemno. Przyćmiony blask okolicznych latarni wygrzebuje z mroku tabliczkę, umieszczoną obok drzwi: „Polskie Stowarzyszenie Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera”. Wewnątrz, w przyciasnym przedpokoju czeka kilka osób. Z przyległej pakamery wystawiam dodatkowe krzesło.
– Siadaj, tato.
Ojciec zdejmuje kurtkę i podaje mi ją.
– Czy państwo wszyscy czekają na konsultację z panią doktor? – pytam.
–  Ja czekam – odzywa się starszy człowiek. – Ale właściwie nie wiem, po co.
– Jak to, nie wiesz. Przecież mają ci powiedzieć, na co jesteś chory. – W głosie stojącej obok kobiety słychać zniecierpliwienie. – Ja już nie mam do ciebie siły.
– Sama jesteś chora. Tracimy tylko czas.
Zawieszam kurtkę na jedynym wolnym kołku na wieszaku. – Kto jest ostatni?
– O, ta pani. Tam...
– My jesteśmy ostatni – potwierdza starannie ubrana kobieta ze zmęczonym wyrazem twarzy. – Ja z matką... Mamo, zdejmij płaszcz. Zgrzejesz się i zaziębisz. – Odpowiada jej uparte spojrzenie szarych oczu i energiczne kręcenie głową. Kobieta bezradnie rozkłada ręce. – Tak jest zawsze – mówi.
Przez duże, wewnętrzne okno widać sąsiednie pomieszczenie, a w nim dwa biurka. Za jednym z nich siedzi ta sama doktor, która badała ojca na Miodowej. Na parapecie leżą biuletyny Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera. Ojciec przez chwilę siedzi bezczynnie, a potem sięga po jeden z nich.
Co jakiś czas do pokoju wchodzi kolejna para: osoba chora i jej opiekun. Czuję się, jakbym czekał na wyrok, który mimo że nie dotyczy bezpośrednio mnie, może mieć wpływ na całą moją przyszłość. Spoglądam na ojca, pogrążonego w studiowaniu biuletynu. Mocne szkła w grubej oprawce, skupiony wyraz twarzy. Ogarnia mnie silne wzruszenie. Nie mogę się opanować. Czuję napływające łzy.
Kiedy nadchodzi nasza kolej, oczy mam już suche. No, może niezupełnie, bo pani doktor obrzuca mnie uważnym spojrzeniem.
– To są wyniki komputerowego badania mózgu. – Podaję jej kopertę.
Ojciec przechyla głowę, żeby lepiej słyszeć. Pani doktor uważnie ogląda kliszę, a potem czyta opis.
– Jaki wynik? – pytam, mając irracjonalną nadzieję, że wszystko jest w porządku.
– Zgodnie z moim przypuszczeniem, istnieje podejrzenie, że pana ojciec jest chory na TĘ chorobę – słyszę.
– Podejrzenie?
– Tak. Wszystkie symptomy na nią wskazują. Za życia chorego nie można stwierdzić  na sto procent, że właśnie chodzi o TO. – Pani doktor starannie unika słowa „Alzheimer”. Podchwytuję tę konwencję:
– A kiedy można JĄ z całą pewnością potwierdzić?
– Dopiero po śmierci, poprzez badanie mózgu.
– Tak.... a jaki jest stan mojego ojca?
Ojciec wyjmuje z pudełka aparat i mozolnie wkład go do ucha.
– Wygląda to na początkowe stadium, a ściślej mówiąc, na początek pierwszego stadium. Czy pan się orientuje, na czym polega TA choroba?
– Tak. Ostatnio wiele na ten temat czytałem. Proszę powiedzieć, co teraz mamy robić?
– Proszę pana, dam teraz panu na próbę lekarstwo. W tej chwili jest to jedno z najlepszych lekarstw. Niech pan podaje je ojcu po jednej tabletce wieczorem przez czternaście dni.
– Ile to kosztuje?
– Nic. Te czternaście tabletek jest gratis, w ramach akcji, którą teraz prowadzimy.
Na kolorowym kartoniku nazwa lekarstwa, opis jego działania, fotografia uśmiechniętej starszej pary i listek tabletek w przezroczystym opakowaniu.
– Musi pan sobie zdać sprawę z tego, – mówi z naciskiem pani doktor, ściszając głos – że TEJ choroby, przy obecnym stanie wiedzy medycznej, nie można wyleczyć. Można jedynie opóźnić jej rozwój.
Nie wiem,  czy nasza rozmowa w całości dociera do ojca, ale widać że stara się uważnie nas słuchać.
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę – stwierdzam smutno.
Pani doktor patrzy na mnie ze współczuciem. Jestem jej za to wdzięczny, bo wiem, że nasz jednostkowy przypadek jest przecież dla niej wielotysięcznym.
– Proszę pana, niech pan przez te czternaście dni uważnie obserwuje reakcje ojca. Chodzi o to, żeby się zorientować, jak jego organizm toleruje to lekarstwo.
– Rozumiem.
– Gdyby wystąpiły trwałe bóle lub zawroty głowy, nudności, zakłócenia snu, proszę przerwać podawanie lekarstwa i skontaktować się za mną.
– No właśnie, jak się z panią skontaktować?
– Przyjmuję w spółdzielni i w przychodni na Wołoskiej, ale na Wołoskiej są odległe terminy.
– To przyjdę do spółdzielni za dwa tygodnie bez względu na działanie tego lekarstwa, a niezależnie od tego zapiszę ojca na Wołoską.
– Dobrze.
Pani doktor podaje mi adres spółdzielni i dla niej w tym momencie nasza sprawa zamyka się. W drzwiach stoi następna para.
Wychodzę z ojcem i zastanawiam się, co mam mu i w jaki sposób przekazać. Ojciec nagle zatrzymuje się, wyjmuje z ucha aparat i chowa do pudełeczka.
– No więc, tato... – zaczynam.
– Wiesz – przerywa mi ojciec. – Ta pani doktor, to bardzo ładna kobieta.









Cześć, Krzysiu, co słychać?
Przez chwilę zastanawiam się, kto dzwoni. – W porządku – odpowiadam neutralnie i nagle umysł mi się rozjaśnia. – A co u ciebie, Grażynko?
– Andrzej pojechał z psem na działkę.
– A dlaczego ty zostałaś?
– Ciocia znowu źle się czuje. Miałam nagły telefon i musiałam do niej pojechać.
– Od niej dzwonisz?
– Tak. Chyba będę musiała zostać na noc.
–  Masz z nią los. Współczuję ci.
– Ja naprawdę nie mam siły. Już po raz czwarty mam osiemdziesiąt lat. – Śmieje się smutno.
– No tak. Najpierw jedna ciotka, potem twoja mama a teraz jeszcze jedna ciotka...
– A na samym początku babcia.
– No właśnie – Grażyna wzdycha ciężko.
– Poczekaj – mówię. – Przycisnę ci. – Naciskam dźwignię, na którą odkłada się słuchawkę po zakończeniu rozmowy. Niektórzy twierdzą, że w ten sposób zatrzymuje się licznik, odmierzający impulsy. – No, to teraz możemy porozmawiać.
– Oprócz tego, że ciocia jest chora, to robi się nieznośna – ciągnie Grażyna. – Tak jak by miała do mnie pretensję, że za mało nią się opiekuję.
– Jak to, za mało? Przecież jest jeszcze pani Basia i ta Ukrainka...
– Ale ciocia uważa, że to ja powinnam być przy niej przez cały dzień, a nie jakieś obce osoby. Kiedy chcę wyjść, robi obrażoną minę i mówi, że gorzej się czuje. Ja wiem, że ona jest chora i że ma bóle, ale ja przecież potrzebuję trochę prywatności. Muszę pomyśleć o swoim domu, odpocząć... no i Andrzej... Jest niezadowolony, że tak często chodzę do cioci, skoro są tam już dwie kobiety do pomocy.
– No właśnie...
– Ale wiesz, gdyby nie one, to ja już w ogóle nie dałabym sobie rady.
– Tyle, że wydajesz więcej.
– Chyba niedługo pójdę z torbami. Wydałam prawie wszystkie swoje oszczędności... Poczekaj, ciocia coś chce... – Słyszę, jak odkłada na stolik słuchawkę i idzie do drugiego pokoju. A potem dobiega odgłos trudnej do zrozumienia rozmowy. Myślę, że wszystko jest jeszcze przede mną. Te moje dotychczasowe kłopoty z rodzicami, to nic w porównaniu z tym, czego dowiaduję się od innych osób. – No, już – odzywa się po dłuższej chwili. – Musiałam podać cioci środek przeciwbólowy, ale dzisiaj jest na tyle przytomna, że pytała się, z kim rozmawiam. Powiedziałam, że z tobą.
– Pamięta mnie?
– Bardzo dobrze. Prosiła, żeby ciebie ucałować.
– Dziękuję. Pozdrów ją ode mnie.
– Pozdrowię... Powiedz, co z twoim ojcem?
– Niestety stwierdzili, że są to początki Alzheimera.
– I co mu na to dali?
– To najlepsze lekarstwo, jakie w tej chwili jest u nas dostępne. Na szczęście okazało się, że dobrze je toleruje. W przyszłym tygodniu idę z nim do lecznicy po receptę na dalszą kurację.
– Ale wiesz, że ono nie leczy?
– Wiem, tylko opóźnia postęp choroby. Mam jednak nadzieję, że ojciec ze względu na swój wiek  w sposób naturalny nie dożyje ostatniego, trzeciego stadium.
– To lekarstwo sporo kosztuje.
– Niestety. Zamierzam oczywiście sam za nie płacić, bo ojca emerytura z trudem starcza na dwie osoby.
– No tak, widzisz na co nam przyszło... – Grażyna wzdycha ciężko. – Ale, Krzysiu, popatrz, jaką mam sklerozę – stwierdza nagle, trochę za głośno. – Byłabym zapomniała spytać ciebie, gdzie jest ta lecznica?
– Lecznica?
– No ta, do której masz iść z ojcem. Bo wiesz, matka moich przyjaciół ma podobne objawy. Powiedziałam im, co spotkało twojego ojca. Chyba nie masz mi tego za złe?
– Ależ skąd!
– Zależy im bardzo na tym, żeby matkę poddać takim samym badaniom. Byli już u różnych lekarzy, ale nie dowiedzieli się od nich niczego konkretnego. Ta beztroska naszej służby zdrowia jest przerażająca. Stary człowiek przeznaczony jest na straty...
– A w jakim stanie jest ich matka?
– Chyba w gorszym, niż twój ojciec. Ciągle usiłuje wyjść z domu, a kiedy jej się to już uda, to nie może trafić z powrotem.
– Słuchaj Grażynko, daj swoim znajomym mój telefon. Niech zadzwonią do mnie. Lepiej będzie, jeśli osobiście im wszystko przekażę.
– Dziękuję ci. Ucałuj Halinkę.
– Halinka też cię całuje – Odkładam spoconą słuchawkę i wychodzę zaczerpnąć świeżego powietrza.







Po co tutaj przyszliśmy? – pyta ojciec.
Siedzimy w czystym, przestronnym korytarzu na wygodnych krzesłach.
– Pani doktor ma ciebie jeszcze raz zbadać i dać lekarstwo.
– Jakie lekarstwo?
– Na pamięć.
– Na pamięć?
– Tak. To samo, które teraz brałeś na próbę.
– Aha.
Pod drzwiami do innych gabinetów czeka kilka osób. Wszyscy przyszli tutaj z jakimś problemem. W tej chwili nic ważniejszego dla nich nie istnieje. Borykają się z własną niedoskonałością i z własnym, prywatnym światem. Właściwie powinienem im współczuć, ale dla mnie najważniejszy jest teraz mój ojciec.
– Jak się czujesz? – pytam.
– Ja? Dobrze.
– Wyglądasz nieźle.
– Bo ja, wiesz, chodzę na spacery. Codziennie parę kilometrów. I rano gimnastykuję się. Mam te... do ćwiczenia.
– Co masz? – zmuszam go do myślenia.
– No, to, co trzyma się w ręku... na mięśnie.
– Hantle – podpowiadam w końcu.
– Tak, hantle. Nie ciężkie, tylko takie... To mi dużo daje. Ty też powinieneś to robić.
– Ja też ćwiczę, tato. Dwa razy w tygodniu, po godzinie.
– To bardzo dobrze. Będziesz się czuł tak jak ja.
W kolejce do gabinetu jesteśmy tylko my. Ale po chwili podchodzi do nas kobieta, prowadząca starszego mężczyznę. – Czy panowie do pani doktor...? – pyta, wymieniając jej nazwisko.
– Tak – odpowiadam.
– A długo panowie czekają?
– Jakieś piętnaście minut.
Towarzyszący jej starszy człowiek drepcze niezdecydowanie w miejscu. Kobieta łagodnie popycha go na krzesło: – Tato, siadaj tutaj. Musimy poczekać.. – I zwraca się do mnie: – Przyjechałam z drugiego końca Warszawy. Ta pani doktor jest podobno bardzo dobra... A może w gabinecie nikogo nie ma? Sprawdzał pan?
– Nie sprawdzałem.
– Jak to, nie sprawdzał pan? Trzeba było zapukać i wejść. 
– Stanąłem tylko pod drzwiami, żeby przekonać się, czy słychać jakąś rozmowę.
– No i co?
– Wydawało mi się, że słyszałem głosy kilku osób.
– Wydawało się panu? – Kobieta z dezaprobatą kręci głową, wstaje i przykłada ucho do drzwi. – Rzeczywiście, tam ktoś jest – stwierdza po chwili, wyraźnie zawiedziona. – Tato, zostaw ten guzik!
Starszy człowiek bezskutecznie usiłuje odpiąć kołnierzyk koszuli, wpatrując się tępo w przeciwległą ścianę. Kobieta niecierpliwie odsuwa mu ręce.
Wzdłuż korytarza wędruje mężczyzna, którego twarz wydaje mi się znajoma. Nasze oczy spotykają się, ale zaraz odskakują od siebie, niepewne wyniku konfrontacji. Jest zdenerwowany. W długim, powyciąganym swetrze, z rękami w kieszeniach, mamrocze coś do siebie. Kiedy po raz kolejny przechodzi obok mnie, rozpoznaję w nim znajomego Grażyny i Andrzeja. Wstaję i chwytam go za ramię: – Dzień dobry, Czy pan...?
– Tak – odpowiada, nie pozwalając mi skończyć. – Wydawało mi się, że widzieliśmy się już u Andrzeja, ale nie chciałem panu przeszkadzać.
– Nie przeszkadza mi pan. Czekam z ojcem w kolejce do gabinetu. Byliśmy zapisani na czwartą, ale czwarta już minęła. Ktoś bardzo długo tam siedzi.
– To moja żona z matką. – Mężczyzna znowu zaczyna swoja wędrówkę. – Chciałem panu podziękować – dodaje nagle.
– Za co?
– Za informację, gdzie możemy pójść z matką. Nie przypuszczaliśmy, że może chorować na Alzheimera. Kładliśmy to raczej na karb starczej demencji.
– Objawy są bardzo podobne.
– No właśnie. Ostatnio było już z nią bardzo źle. Bywały dni, kiedy nie poznawała nas i koniecznie chciała wychodzić z domu... – Przystaje na chwilę i spogląda na zegarek. – Coś długo tam siedzą... A pan... a pański ojciec?
– Z nim jeszcze nie jest tak źle. O, tam siedzi.
– Ile ma lat?
– Osiemdziesiąt osiem.
– Nie wygląda na tyle.
– Trzyma się bardzo dobrze, ale perspektywy... sam pan wie.
Patrzę na ojca ze smutkiem. Dobrze mi znany, starszy pan o miłej powierzchowności. Dużo bym dał, aby jego choroba okazała się nieprawdą.
Drzwi do gabinetu otwierają się w końcu. Wychodzi niemłoda już kobieta i popycha przed sobą bezwolną, starą kukiełkę. Odwracam się, żeby uniknąć spotkania.

– Chodź, tato – mówię. – Teraz nasza kolej.




Dzień dobry, mamo, jak się czujesz? – Matka patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem. – Spałaś?
– Słucham?
– Pytam, czy spałaś.
– Trochę. W nocy nie mogę spać. Ta, obok – pokazuje łóżko pod przeciwległą ścianą – chrapie. Tamta – tym razem jej palec wędruje wzdłuż ściany – pali do późna światło. A ta, w nogach, mówi przez sen. Nie ma jej teraz, poszła gdzieś.
– No, w końcu to nie jest sanatorium, mamo.
– Nie jest, nie jest, A przydałoby się sanatorium. Powiem ci – matka ścisza i tak wątły głos – że tutaj jest coraz gorzej.
– Złe wyżywienie?
– Jedzenie nie jest złe, może być, ale ja nie mam apetytu.
– To z czym jest niedobrze?
– Nie rozmawiajmy tutaj– Matka wskazuje oczyma śpiącą sąsiadkę. – Wyjdźmy na korytarz.. – Z wysiłkiem próbuje dźwignąć się z łóżka. – Pomóż mi. Ja już mam dosyć... ten ciągły ból...
Chwytam ją za ramiona i staram się posadzić.
– Nie tak, nie tak. Ja sama...
– Poczekaj, mamo... – Obracam ją na bok, opuszczam z łóżka nogi i jednocześnie dźwigam do pozycji siedzącej. – Zawsze w ten sposób wstawaj, wtedy nie będziesz czuła bólu.
– Dziękuję, synku... – Patrzę na jej wychudłą twarz, pochylone plecy. Oddycha szybko i płytko. Z gardła dobywa się ciche rzężenie. – O, widzisz – wyszeptuje – i ta sapka. Nie mogę złapać tchu. I flegma, ciągła flegma... Nic mi już nie pomoże... Który raz już tu jestem?
– Czwarty.
– No widzisz, i nic lepiej.
– Mamo, za każdym razem wychodzisz stąd w lepszej formie.
– A... już nic nie mów. – Matka macha niecierpliwie ręką. – Ty zawsze twierdzisz, że powinnam czuć się lepiej. Nie współczujesz mi. A ja potrzebuję, żeby ktoś porozmawiał ze mną, pomógł mi albo chociaż wysłuchał. Mam tyle do powiedzenia. Jestem taka samotna...
– Mamo, przecież nie jesteś samotna. Masz mnie, Marysię, jest ojciec. Troszczymy się o ciebie.
– Marysię? Ona ma swoje sprawy. Nie ma dla mnie czasu, A ojciec? Nieprzytomny i egoista. Myśli tylko o sobie.
– Ojciec i tak robi, co może. Nie zapominaj, mamo, że to stary człowiek. Ma osiemdziesiąt osiem lat. Pomaga ci. Chodzi po zakupy, przygotowuje śniadania, kolacje, zmywa po obiedzie...
– On? – Oczy matki robią się okrągłe ze zdziwienia – On nic nie potrafi i nic nie wie. Trzeba mu sto razy to samo powtarzać. I zapomina...
– Nie narzekaj, mamo. Przynajmniej ktoś jest cały czas z tobą. Jest ci raźniej. Możecie w razie czego wzajemnie sobie pomóc.
– Cały czas jest ze mną? Jak tylko może, to wychodzi z domu. Codziennie rano koniecznie musi robić jakieś zakupy, a po obiedzie wychodzi na spacer. Czy jest pogoda, czy nie, to on wychodzi... – Matka przerywa i znowu zaczyna dyszeć. – O, widzisz, cały czas tak samo.
– Niepotrzebnie się denerwujesz, to pogarsza twój stan.
– Te nerwy mnie zjedzą. Już lepiej, żebym nie żyła...
– Mamo, uspokój się. – Gładzę ją po siwych, przerzedzonych włosach. – Chodźmy na ten korytarz.
Zakładam jej kapcie i pomagam zsunąć się z łóżka na podłogę. Matka opiera się o nocną szafkę, zastawioną lekarstwami i czymś do jedzenia. – Synku – mówi – kup mi trochę jogurtu, tego co lubię, i wodę. Lekarz powiedział, że muszę dużo pić.
– Dobrze.
– Ale nie kupuj jabłek. Marysia ostatnio przyniosła mi jabłka i nie mogłam ich zjeść. A w ogóle, to nic mi nie smakuje... Może kup mi pomidory, tylko takie dojrzałe i twarde.
– Dobrze, mamo, kupię. Wyskoczę do sklepu naprzeciwko i przyniosę ci.
Biorę ja pod rękę i prowadzę do drzwi.
– Poczekaj – mówi. – Podaj mi ten...
– Co?
– No, ten... wisi przy umywalce.
Pomagam jej założyć szlafrok. Przez chwilę bada swoje odbicie w lustrze nad umywalką: – Popatrz, jak ja wyglądam. Te włosy, ta twarz... Nigdy nie byłam taka chuda. I nie mam w co się ubrać, A te baby chodzą tak wypindrzone...
– Mamo, przecież to jest szpital. Tutaj są sami chorzy ludzie. Nikt nie myśli o swoim wyglądzie.
– Nikt nie myśli? Chodzą wymalowane, ufryzowane, a ciuchy... O, patrz, ta.... zobacz, jak wygląda. Chodzi po korytarzu tam i z powrotem...
– Nie widzę w niej nic szczególnego. Pcha przed sobą aparat tlenowy i spaceruje, zamiast leżeć w łóżku.
– Spaceruje i słucha. Ona musi wiedzieć, co się dzieje. A potem obgaduje... – Matka znowu ścisza głos  i dalej coś mówi, ale nie słyszę wszystkiego. Rozmowy, hałas przesuwanych sprzętów, odgłosy kroków i telewizor skutecznie zagłuszają jej słowa. Czuję zmęczenie i zniecierpliwienie. Wyłączam się na moment, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o wynikach badań ojca. – Usiądźmy tutaj. – Ciężko dysząc opada na krzesło przy małym stoliku. – Popatrz, nie mogę bez zadyszki przejść kroku...
– A co u ojca? – pyta, kiedy może już swobodniej zaczerpnąć oddech.
– Radzi jakoś sobie. Ja i Marysia pomagamy mu. Zanosimy mu obiady...
– A śniadania i kolacje?
– Sam sobie robi.
– To dobrze. Dbajcie o niego. – Oczy matki nagle zachodzą łzami.
– Nie martw się, mamo. Jest pod naszą opieką.
Matka wyjmuje chusteczkę i przykłada do twarzy. – Ma tyle ze mną kłopotu. Ja wiem, że moja choroba też i jego męczy. Teraz przynajmniej może sobie trochę odpocząć.
– Tak. Jest okazja, żebyście OBOJE odpoczęli od siebie – podkreślam z naciskiem.
– Krzysiu, ty także dbaj o siebie. – Matka gładzi mnie po ręce  i nagle pyta: – A jak badania ojca?
– Byliśmy na badaniach – zaczynam rozwlekle. – Psycholog, neurolog, badanie komputerowe mózgu...
– No i co?
– No... ojciec ma kłopoty z pamięcią. Trzeba to leczyć.
– O tym wiem. – Niecierpliwi się matka. – Ale co to jest?
Odczekuję chwilę i w końcu wyrzucam z siebie:
– Alzheimer.
Matka milczy. Żadnej widocznej reakcji. Na korytarzu zwykły, szpitalny ruch. Za oknem trochę słońca i błyszczące, czerwone dachy.
– Muszę już iść, mamo – mówię.
– Idź, idź, synku.
– Wpadnę jutro.
– Nie musisz codziennie przychodzić. Dam sobie radę.
– Przyjdę. Przyniosę ci to, co zamówiłaś i jakieś pismo i krzyżówki...
Matka z wysiłkiem wstaje i odprowadza mnie do drzwi na końcu korytarza. Macha na pożegnanie ręką.








Nieśmiałe promienie listopadowego słońca przenikają przez szyby, budzą biedronki schowane przed zimą między oknami. Z trudem przełykam kęs chleba, walcząc o więcej oddechu przez zatkany nos.
– Biedny jesteś. – Współczuje mi Halina i dotyka przez stół mojego policzka.
– Dopadło mnie, ale najgorsze mam chyba już za sobą.
– Nie jestem tego taka pewna. Masz jeszcze czerwone, szkliste oczy. W dalszym ciągu wyglądasz niezdrowo.
– To jakieś dziwne przeziębienie. Przez cały rok trzymałem się zupełnie nieźle... Ale jutro będę już mógł wyjść.
Halina patrzy na mnie z dezaprobatą. – Najbliższe dwa dni powinieneś posiedzieć w domu. Nie wiadomo, co się z tego rozwinie. Może to jakiś wirus?
– Zobaczymy. – Smaruję grzankę dżemem i głośno siąkając przetykam wreszcie lewą dziurkę. To siąknięcie jest tak donośne, że niemal zagłusza dźwięk leżącego na stole telefonu.
– Ciekawe, kto to może być o tak nietypowej porze. Twoja mama, czy moi rodzice? – domyślam się nerwowo.
– To pewnie do ciebie. – Ma nadzieję Halina.
– Nie, to do ciebie.
Przez kilkanaście sekund podrzucamy sobie niechciane źródło niepokoju.
– Weź – mówię.– Za chwilę włączy się sekretarka.
Halina desperacko podnosi telefon do ucha: – Słucham? Dzień dobry... jest... Nie, nie, zaraz go dam... To ojciec – mówi do mnie po cichu.
Grzanka z dżemem staje mi w gardle. Czuję niemiłe mrowienie w karku i myślę, że, cholera, znowu coś się tam dzieje.
– Dzień dobry, tato.
– Dzień dobry, Jasiu.
– Tato, ja jestem Krzysiek. Jasio, to syn Marysi.
– Tak.... – Chwila zastanowienia. – Marysia... Hania..., no, twoja żona mówiła, że jesteś chory.
– Trochę, ale w poniedziałek będę już zdrowy.
– Martwię się, masz taki głos... zmieniony.
– Jak zwykle przy katarze. A ty jak się czujesz?
– Ja jak zwykle, dobrze.
– No tak, jesteś pod tym względem wyjątkowy.
– Ja w ogóle nie choruję, bo wiesz, biorę te pastylki...
– Te witaminy?
– Tak.... i spaceruję, gimnastykuję się...
– Tato – przerywam mu, bo opowiada mi to już po raz n-ty – czy wybierasz się dzisiaj z Marysią na cmentarz?
– Na cmentarz? No... chyba tak. Tak, mówiła, że po mnie przyjedzie.
– To dobrze. A poza tym, co w domu?
– W domu? U nas wszystko w porządku. Dzwonię, żeby dowiedzieć się, jak się czujesz.
– Coraz lepiej.
– Przyjdź w poniedziałek. Czekają na ciebie parówki no i te... wiesz.
– Wiem. Masz dzisiaj wolny dzień od garnków, tato, bo przychodzi Wiera.
– Wiera? No tak, Wiera.
– To trzymaj się, tato.
– Na szczęście to nie był żaden alarm – mówię do Haliny, kładąc telefon. – Może resztę dnia spędzimy w spokoju.
Dlatego nie boję się już, kiedy koło południa znowu rozlega się dzwonek.
– Słucham.
– Pan Krzysiek? – Głos kobiety ma charakterystyczny, wschodni akcent.
– Tak, co się tam dzieje?
– Pan Krzysiek, mówi Wiera. Ja już nie mogu. Ja nie chcę tych pieniędzy. Pani Anna... ciągle coś nie tak. To marchewku nie tak, to pielemienie nie tak. Niech pan pryjediet. Ja rezygnuju...
– Nie mogę przyjechać, jestem chory.
– Ale niech pan pryjediet. Pana Kazimiera nie ma...
– No dobrze, przyjadę.
Halina siedzi przy stole i robi na drutach
– Wiera rezygnuje z pracy u rodziców – mówię. – Ma dosyć matki. Muszę tam jechać.
– Pojadę z tobą. Poprowadzę samochód.
– Nie. Dam sobie radę. Nie powinnaś w tym uczestniczyć.
Wstaję i idę do łazienki, ale po drodze znowu słyszę telefon. – Pan Krzysiek? Niech pan nie prichodit. Popracuju do kańca i patom zrezygnuju. Niech pani Anna wazmit kakuju Polku.
„Tak, Polkę” – Słyszę w tle podniesiony głos matki i czuję że wzbiera we mnie niepohamowana złość. – Dobrze, niech pani da matkę!
– Słucham? – Matka brzmi teraz bardzo niepewnie.
– Siedź sobie sama w tej twojej kuchni! – wrzeszczę. – Po raz ostatni załatwiłem ci pomoc. Nie chcę ciebie znać! – Rozłączam się, nie czekając na jej reakcję.
– Powiedziałem matce, że nie chcę jej znać – mówię do Haliny. – Ojciec pojechał z Marysią na cmentarz a matka pożarła się z tą Wierą... Co ja mam z tymi starymi zrobić? Staram się, żeby im pomóc, żeby matka nie pichciła tych obiadów, bo jest chora... i wszystko na marne. Powiedz, co ty byś zrobiła na moim miejscu?
– Przeczekałabym. Niech radzą sobie sami. Może przekonają się, że nie jest to takie łatwe.








Jak tam było? – pytam, otwierając drzwi.
– Szkoda mówić. – Halina wchodzi, zziębnięta od poniedziałkowego wczesnego chłodu. – Dlaczego nie leżysz?
– Zaparzyłem sobie zioła. No to jak tam było?
Halina zdejmuje kurtkę, wnosi do kuchni torbę z zakupami – Zadzwoniłam dwa razy, tak jak chciałeś. Ociec otworzył drzwi, nie pytając, kto to.
– Zawsze tak robi – wtrącam.
– Był zły. Miał do mnie pretensję, że ciebie nie ma. Powiedział, że się na nich obraziłeś i wysłałeś mnie samą, żeby nie spotkać się z nimi.
– Przecież wiedział, że jestem chory.
– Pewnie zapomniał. Powiedziałam, że ciągle jeszcze leżysz w łóżku, ale nie jestem pewna, czy to do niego dotarło.
– A matka?
– Przez cały czas gadała. Powiedziała, że traktujesz ją jak dziecko, a ona przecież jest twoją matką.
– Trudno nie traktować jej jak dziecko.
– Powiedziała, że Wiera była złą kobietą. Nie umiała ani sprzątać ani gotować. No i jak ona mogła zadzwonić do ciebie z ich telefonu bez pytania. Potem stwierdziła, że powinnam wpłynąć na ciebie, żebyś tak źle nie odnosił się do swojej matki, że jesteś nerwowy, że wymusiłeś na niej zgodę na remont mieszkania, że ona do dzisiaj po tym remoncie nie wie, gdzie co się znajduje, bo wszystko jest gdzieś pochowane, że tęskni do swojej łazienki z wanną.
– Jak na to zareagowałaś?
– Stwierdziłam, że jest to sprawa między tobą a nią i że ja nie będę do tego się wtrącać.
– No i dobrze. A ojciec?
– Ciągle chodził między kuchnia a pokojem i mamrotał, że ta kobieta od początku mu się nie podobała i że ma z tobą do pogadania.
– Dziwne. Jeszcze niedawno mówił, że Wiera bardzo dobrze gotuje i że dokładnie sprząta.
– Widocznie boi się matki, albo ustalili między sobą, co będą na ten temat mówić.
– Biedny starzy, pokrzyżowałem im plany. Nastawili się na ostrą rozmowę ze mną, a ja wystawiłem na ogień ciebie.
– Jakoś to wytrzymałam. Najpierw rozkładałam im lekarstwa, a potem piłam herbatę, bo ojciec oczywiście przygotował mi ją, mimo że nie miałam na to specjalnej ochoty. Modliłam się, żeby szklanka stała się jak najszybciej pusta. Wyszłam stamtąd po czterdziestu pięciu minutach.
Halina relacjonuje to wszystko beznamiętnie. Zdaje sobie sprawę z tego, że są to starzy, schorowani ludzie, że reagują jak dzieci i że niewiele można na to poradzić. Ja tak nie potrafię.
– Po raz ostatni pomogłem im w tej sprawie. Już trzeci raz załatwiałem kobietę do gotowania i sprzątania i za każdym razem wszystko na nic. To jakieś fatum. Teraz palcem nie ruszę. Niech gimnastykują się sami – mówię to z żalem i złością, ale gdzieś tam, w głębi serca, czuję, że prawdopodobnie będzie inaczej.








Dzień dobry, Krzysiu, tu tata. – Ojciec tym razem nie pomylił mojego imienia. Całość wyrecytował głosem donośnym i młodym, jakby nigdy nie był chory.
– Dzień dobry, tato.
– Leżysz?
– Tak. To zaziębienie jakoś nie chce mi przejść. Postanowiłem wygrzać się, ale do piątku powinienem czuć się już znacznie lepiej.
– To nie dobrze, że jesteś taki chory. – Ani słowa o niedawnej wizycie Haliny. Zamierzam więc sprowokować go i spytać, czy u nich była, ale w tle słyszę płaczliwy głos matki: „ucałuj go”. – Mama cię całuje. Pogadaj z nią.
Nie mam teraz ochoty na rozmowę z matką. A w ogóle to najchętniej odseparowałbym się od nich obojga na jakiś czas. Może wyjechać z Warszawy na kilka dni? Matka jednak podchodzi do telefonu. – Krzysiu, jest mi tak przykro, że chorujesz. Kuruj się i nie myśl o mnie źle – głos jest pełen bólu i łez. Nigdy nie wiem, czy jej reakcje odzwierciedlają rzeczywisty jej stan, czy są wynikiem zwykłego, starczego wyrachowania. – Marysia powiedziała, że jestem histeryczką, a przecież tak nie jest. Byłeś taki nieprzyjemny...
Płacz.
– Daj spokój, mamo – mówię, przezwyciężając niechęć. – Widocznie twoim przeznaczeniem jest siedzenie w kuchni i pitraszenie tych obiadów.
– Będę gotowała, ale do sprzątania muszę kogoś znaleźć. Nie poradzę sobie.
– Mamo, ja po raz ostatni załatwiałem to dla was. Za każdym razem coś ci się nie podoba. Ale Marysia wspomniała, że może kogoś poszuka.
– Rzeczywiście, masz pecha – stwierdza prowokacyjnie matka, ale już mi się nie chce kontynuować tej jałowej rozmowy.
– Porozmawiamy, jak przyjdę do was – ucinam z mocnym postanowieniem, że nie dam się wciągnąć w żadną męczącą dyskusję.
– Przyjdź, synku.
– Do widzenia, mamo.
Odkładam słuchawkę i odczuwam coś w rodzaju ulgi, nie wynikającej jednak z zakończenia rozmowy, a z paradoksalnego uspokojenia sumienia, które gryzło mnie przez ostatnie dwa dni.
– Rodzice? – pyta Halina.
– Tak.
– Widocznie sprawdzali, czy mówiłam prawdę, że jesteś chory.








Cześć, mamo.
– Ach, to ty. Myślałam, że to ojciec. – Matka odwraca się nerwowo. Stoi, przygarbiona, w kuchni i spogląda na mnie pytająco.
– Przestraszyłaś się?
– Trochę.
– A gdzie ojciec?
– Jak zwykle, poszedł po zakupy.
– Nieprzyjemna pogoda. Wieje wiatr i kropi deszcz.
Zdejmuję kurtkę, buty i zakładam kapcie. Z napięciem oczekuję dalszej reakcji matki. Jest to moja pierwsza wizyta po odejściu Wiery. Matka robi jednak wrażenie spokojnej i nawet przez chwilę uśmiecha się. – Dobrze już się czujesz? Halina mówiła, że jesteś chory.
– Prawie mi przeszło, ale nie czuję się całkiem zdrów.
– To słychać. Masz niedobry głos.
Wchodzę do kuchni i stawiam na stole słoik z kawą.
– Co to jest?
– To kawa dla ojca. Zauważyłem, że już mu się kończy.
Matka bierze słoik i ogląda go dokładnie. – To dla ojca? JA taką piję.
– Mamo, ty pijesz taką w kwadratowym słoiku. Ojciec lubi tę z niebieską naklejką
Matka odstawia kawę z niedowierzaniem. Chwyta głęboko powietrze i siada na stołku. – Oj, źle się czuję. Krzysiu, żebyś ty wiedział, jak ja cierpię.
Patrzę na nią ze smutkiem. Napięcie i zdenerwowanie, z jakim tu przyszedłem, ustępuje współczuciu. – To wina tej pogody – uspokajam ją. – Huśtawka temperatury i ciśnienia. Nawet zdrowy człowiek czułby się przy tym źle.
Matka przez chwilę milczy, a potem zmienia temat: – Napijesz się herbaty?
– Zaraz sobie zrobię, niech mama siedzi.
Matka jednak wstaje. – Idę do pokoju. Przyjdź do mnie.
– Zaraz przyjdę. Będę rozkładał wam lekarstwa.
– Ach, te lekarstwa. Ciągle tyle lekarstw... Już nie chce mi się żyć... – Odchodzi powoli, przytrzymując się ścian.
Włączam elektryczny czajnik. W ciasnej kuchni widać jeszcze ślady działalności Wiery: zamieciona podłoga, wymienione ścierki, czysty blat i poukładane talerze. Nawet szklanka, którą zdejmuję z suszarki, nie klei się i nie widać na niej śladów ust. Za parę dni wszystko powróci do „normy”.
– W kuchni jeszcze czysto – zauważam, wchodząc do pokoju matki i zaraz gryzę się w język. Matka jednak spokojnie leży na wersalce, nie reagując na prowokację. Zaczynam mieć nadzieję, że tym razem, jeśli będę trzymał się na wodzy, nie pokłócę się z nią.
Biorę pudełko z lekarstwami, zastanawiając się, czy zostać tutaj, czy przejść do stołowego.
– Usiądź – prosi matka. – Tak rzadko mam okazję z tobą porozmawiać.
Siadam, nie mając pojęcia, jaki temat rozmowy byłby na tyle neutralny, żeby nie spowodować krótkiego spięcia.
– Niepotrzebnie wyszedłeś z domu – zaczyna matka. – Kaszlesz, a ja boję się infekcji.
– Trochę kaszlę, ale już nie zarażam.
– Dbaj o siebie, synku. – Oczy matki zachodzą łzami.
– Dbam o siebie, mamo. Po raz pierwszy w tym roku złapałem katar. Pewnie zaraziłem się od dzieci.
– Od jakich dzieci?
– Od dzieci naszych znajomych. Opowiadałem ci o nich.
– Aha, pamiętam.
Nie jestem pewien, czy matka rzeczywiście to pamięta. Rozkładam lekarstwa na następny tydzień do pojemniczków, posegregowanych według pór dnia i cieszę się, że jak dotąd udało mi się uniknąć rozmowy o Wierze. Postanawiam pierwszy o niej nie wspominać.
Matka wsuwa do ust inhalator. Z wysiłkiem odmierza kolejne wdechy. Nie słyszy podwójnego sygnału domofonu. Naciskam przycisk odblokowujący bramę, otwieram zamek u drzwi i wracam do pokoju. Kątem oka widzę wchodzącego po dłuższej chwili ojca. – Cześć, tato! – krzyczę.
Ojciec nie odpowiada. Lekko pochylony, opiera się o framugę.
– Kto to? – pyta matka.
– Ojciec.
– To już wrócił?
– Tak, mamo.
– Jak wszedł? Czy znowu zostawił otwarte drzwi?
– Nie, ja mu je otworzyłem. Dzwonił domofon.
– Nic nie słyszałam. Kaziu!
Ojciec zdejmuje buty. Idę do niego i witam się z nim.
– Ach, to ty! – mówi zdziwiony. – Zmęczony jestem.
– To wina tej pogody. Ciągłe zmiany ciśnienia i temperatury – odklepuję uspokajającą formułkę. Nie mam pewności, czy ojciec wszystko słyszy. A nawet, jeśli słyszy, to najprawdopodobniej nie wszystko do niego dociera. Za dużo informacji w jednym przekazie.
– Jak się czujesz? – pyta, przypominając sobie nagle, że byłem chory.
– Prawie dobrze. Jeszcze tylko trochę kaszlę.
Ojciec wchodzi do kuchni i niepewnie rozgląda się po niej. – Jak się czujesz? – pyta znowu, kiedy dostrzega, że idę za nim.
– Dobrze, tato. Czego szukasz?
– Nie widziałeś tego..., no wiesz...
– Czego?
– No, tego... z czym chodzę...
– Torby?
– Tak, torby.
– Zostawiłeś ją w przedpokoju. Zaraz przyniosę.
– Zostaw, ja ją wezmę.
– Usiądź, tato. Jesteś zmęczony. – Biorę torbę z zakupami, którą porzucił koło wieszaka. Jak on w tym wieku jest jeszcze zdolny do dźwigania takich ciężarów? – Sporo nakupowałeś.
– Musiałem coś kupić. Mama, wiesz, potrzebuje tych... świeżych. No i tego... białego, co lubi. Ja to wszystko kupuję tam... no wiesz...
– Gdzie, tato? Przypomnij sobie.
– W Supersamie.
Do kuchni wchodzi matka i opiera się o blat stołu. – On zawsze kupuje tyle tych bułek – wysapuje. – Potem czerstwieją. Jogurtu też kupuje za dużo... Kaziu, przygotuj Krzysiowi coś do jedzenia.
– Jeszcze nie jestem głodny, mamo. Zrobię sobie tylko herbatę.
Nalewam wodę do czajnika i włączam go.
– Zrobić ci herbatę? – pyta nagle ojciec.
– Ja sam sobie zrobię, tato. Nastawiłem już wodę – tłumaczę cierpliwie, jakbym miał przed sobą dziecko.
– To dobrze. Zaraz przygotuję co coś do jedzenia, ale tylko spokojnie. Nie wszystko naraz.
Ojciec wstaje i zaczyna wyjmować z torby zakupy. Kłębimy się we troje w ciasnej kuchni. Niecierpliwie utyka w lodówce to, co przyniósł z Supersamu. Matka robi sobie w wyjątkowo skomplikowany sposób kawę. A ja biorę szklankę z herbatą i w końcu wymykam się do dużego pokoju. Wiem, że za chwilę ojciec przyniesie „coś do jedzenia”: nieśmiertelne parówki, musztardę, chleb, żółty ser i jakieś słodycze.
– Jedz – mówi. – Ty to lubisz, te... te... One naprawdę są z tego...
– Z indyka, tato.
Jem te parówki, nie chcąc mu odmówić, chociaż stają mi w gardle. Matka przywleka się do nas, mieszając w szklance coś w rodzaju czarnej papki. – Ojciec coraz bardziej zapomina – narzeka. – Wszystko na mojej biednej głowie. Gotowanie, sprzątanie, a ja naprawdę jestem chora... – Żuję parówkę bez komentarza. – ... ja nie wiem, jak sobie dam z tym wszystkim radę. A on – wskazuje na ojca – nic mi nie pomaga. – Ojciec udaje, że nie słyszy. A może rzeczywiście nie bardzo zdaje sobie sprawę z tego, co mówi matka. Przełamuje maślaną bułeczkę i wkłada sobie do ust, krusząc na serwetę, dywan i spodnie. – ...On tak zawsze. Nigdy nie potrafił uważać podczas jedzenia.
– Tato – mówię – podstaw sobie pod brodę talerz.
Ojciec niezdarnie zbiera okruszki i przewraca szklankę, na szczęście pustą.
– Ty... ty... – zaczyna znowu matka i zanosi się kaszlem. W gardle bulgocze flegma, charakterystyczna dla jej choroby. – Przynieś mi... – bełkocze do ojca.
– Co chcesz?
Matka macha ręką, wstaje i wlecze się do ubikacji. Za chwilę słyszę, jak odkasłuje ze złością, spluwa i spuszcza wodę.
– Tato, włóż aparat do ucha, bo nie wiesz, co się dzieje – mówię.
Ojciec oczywiście nie reaguje. Wiem, że woli mieć święty spokój przynajmniej wtedy, kiedy ja jestem u nich.
Matka, ciężko dysząc, znowu siada przy stole. – Szukam kogoś do sprzątania – oznajmia po chwili.
– Szukaj. Ja już powiedziałem ci, że nikogo nie będę załatwiał – nie wytrzymuję.
– Co mówisz? – krzywi się matka.
– Mówiłem, że Wiera była ostatnią kobietą, którą załatwiłem wam do pomocy.
– Jaka Wiera?
– No ta, która zrezygnowała z pracy u ciebie.
– A, ta czarna... To była wyjątkowo nieprzyjemna kobieta. Taka arogancka. Nie pozwoliła sobie nic powiedzieć.
– Nikt nie lubi,  jak  ktoś się do niego wtrąca, kiedy coś gotuje.
– Ja, ja się do niej wtrącałam?
– A kto, ja? Miałaś pretensję nawet do tego, że źle obiera marchewkę.
Matka zapowietrza się. Wytrzeszcza zdumione oczy. – Co ty mówisz? – wykrztusza w końcu. – Robisz ze mnie wariatkę, która nic nie pamięta.
– To może ja nie pamiętam?
– Nieraz wmawiałeś mi to, czego nigdy nie mówiłam.
Ojciec niespokojnie patrzy na nas, niewiele rozumiejąc z tego, co się dzieje. W  końcu sięga po aparat i wkłada go do ucha. A ja, wbrew swojej woli, znowu daję się wciągnąć w męczącą spiralę kłótni. – A kto niedawno mówił ze łzami w oczach, że Wierę Bóg zesłał, jak nie ty? – przypominam.
– Kto, Bóg? Co ty mówisz! Kiedy?
– Wtedy, kiedy byliśmy na urodzinach Eli. Siedzieliśmy przy stole i spytałem ciebie, czy jesteś zadowolona z Wiery. Marysia może zaświadczyć.
– Nigdy tego nie mówiłam – stwierdza matka twardo, patrząc na mnie z miną zaszczutego męczennika. – Zawsze masz do mnie jakieś pretensje, a ja jestem chora. Boli mnie krzyż i nie mogę oddychać. Potrzebuję dobrego słowa i opieki, a ani ty, ani Marysia w ogóle o mnie nie dbacie. A ten – wskazuje zdezorientowanego ojca – zajęty jest tylko sobą. Ja dla niego nie istnieję.
– Mamo, ojciec ma osiemdziesiąt osiem lat i sam wymaga opieki. To cud, że jeszcze jest w stanie cokolwiek ci pomóc. Przecież chodzi po zakupy, pomaga przy robieniu śniadania i przy obiedzie...
– On? On w ogóle nie wie, co się dzieje.
– Jeszcze nie jest z nim tak źle, mamo. Najgorsze dopiero przed nami – mówię i już wiem, że popełniłem fatalny błąd, wyzwalając rutynową w podobnych przypadkach reakcję matki: – Ja wiedziałam od początku, że on jest głupi. Życie mi zmarnował. Zawsze wszystko było na mojej głowie, dzieci, gotowanie, sprzątanie. Byłam kuchtą. Jak ja nienawidzę tych garów...
– Co, mamę znowu coś boli? – wtrąca bez sensu ojciec. – Bierze tyle tych..., no wiesz i nic jej nie pomaga.
– O, widzisz? – stwierdza matka z triumfem.
– Tato, ustaw sobie aparat. Ty nic nie słyszysz. Rozmawiamy o Wierze. Przecież byliście z niej zadowoleni.
– O jakiej Wierze?
– No o tej, która od was odeszła.
– Aha... – zastanawia się ojciec. – Ona nie była dobra. Taka... taka... i źle gotowała.
– Przecież niedawno mówiłeś, że smakowało ci to, co robiła na obiad... – Nie kończę, zrezygnowany. Z przerażeniem stwierdzam, że nic do nich nie trafia. Matka usiłuje coś jeszcze mówić, ale wstaję, ubieram się i wychodzę bez pożegnania.








Tato, przyniosłem czajnik.
– Jaki czajnik?
– Nowy czajnik elektryczny. Poprzedni zepsuł się, pamiętasz?
– Czajnik? – dziwi się ojciec. – Czajnik..., co to jest?
Wyjmuję go z pudełka i pokazuję ojcu: – To jest właśnie to.
– Aha, ja wiem, nalewa się do tego wody i... przelewa się ją, żeby była dobra.
– Nie, tato. Znowu mylisz go z filtrem do wody. Dzbanek do filtrowania wody stoi w szafce. W tym, co ci pokazuję, gotuje się wodę już przefiltrowaną.
Ojciec odbiera mi czajnik i zagląda do środka. – No właśnie – stwierdza, zdenerwowany. – W tym gotuje się wodę. A gdzie jest ten stary?
– Nie chcieli go naprawić, ale oddali mi pieniądze, bo był jeszcze na gwarancji. I za te pieniądze kupiłem nowy.
Ojciec nie słucha. Stawia czajnik na stole. Przypuszczam, że nadal nie wie, do czego służy. Krząta się po kuchni, zagląda do lodówki, otwiera szafkę z talerzami i szklankami. – Zjesz coś? – pyta rytualnie.
– Nie, dziękuję, tato. Jadłem w domu śniadanie. Przyszedłem, żeby rozłożyć lekarstwa.
– Nie można tak, musisz coś zjeść. Kupiłem ci to, co lubisz, wiesz, takie długie...
– Parówki?
– Parówki – powtarza ojciec. – Są naprawdę smaczne. Zrobione są z tego...
– Z indyka.
– Z indyka.. – Wyjmuje z lodówki parówkę i macha nią przed nosem. – Patrz, trzeba tylko zdjąć to... a potem włożyć do tego...
– Dobrze, tato – zgadzam się dla świętego spokoju. – Zrobię to, jak tylko skończę rozkładać lekarstwa. – Wiem, że chodzi mu o to, abym zdjął z parówki flak i podgrzał ją.
Wchodzę do pokoju. Matka siedzi w fotelu i ogląda telewizję. Na mój widok podskakuje, teatralnie przestraszona: – Chodzisz jak duch – mówi.
Pochylam się, żeby pocałować ją w rękę. Tym razem nie oponuje. Przygląda mi się załzawionymi, chorymi oczami. – Źle wyglądasz. Boli cię coś? – pyta.
– Jak zwykle, krzyż.
– Mnie też boli. Jak długo to będzie trwało?... Jestem wykończona. I jeszcze ten kaszel... Męczę się...
– Taka jest uroda twojej choroby, mamo – przerywam jej zimno. – Mówił ci przecież o tym lekarz.
– Jaki lekarz?
– No, ten ze szpitala na Płockiej.
– To konował. On na niczym się nie zna.
– Gdyby nie on, już byś nie żyła.
– Nie żyłabym? Co ty bredzisz... – Zapowietrza się, ciężko dysząc. Nie potrafię z nią dyskutować. Wysysa ze mnie wszystkie żywotne siły. Jest mistrzynią w odkręcaniu kota ogonem. Doskonale wygrywa swoją pozycję starej, schorowanej kobiety.
– Skończmy z tym. – Zdobywam się na szaleńczą stanowczość. – Rozmowa z tobą prowadzi donikąd. Wykańcza mnie nerwowo.  
– To ty wykańczasz mnie.
– Mamo, nie przyszedłem tutaj, żeby tracić zdrowie kłócąc się z tobą.
– A z kim ja mam porozmawiać? Do kogo się wyżalić? Nie mam nikogo takiego. Jestem sama...
Na szczęście do pokoju wchodzi ojciec. – Zrobię ci herbatę – proponuje.
– Nie, tato. Rozłożę lekarstwa i zaraz uciekam.
– A gdzie będziesz jadł obiad?
– U mnie w domu. Halina czeka z obiadem.
– Która godzina?
– Pierwsza.
Ojciec sprawdza na stojącym na kredensie zegarze, czy mam rację.
– Późno. A co my będziemy jedli? – Pytanie skierowane jest do matki.
– To ty nie wiesz? Zupę. Znowu będę musiała robić zupę. – Matka z trudem wstaje z fotela i wlecze się do kuchni. – Boże – mamrocze – jak wszystko mnie boli.
Siedzę, rozkładam lekarstwa i przez przedpokój widzę, jak oparta o szafkę mozolnie zapala gaz.
– Tato, dwa razy nie wziąłeś lekarstwa na pamięć – mówię.
– To ja biorę lekarstwo na pamięć? – pyta zdumiony ojciec.
– To są te pastylki, które łykasz co wieczór, po kolacji. Masz je rozłożone po jednej na każdy dzień w tym pudełku. – Pokazuję mu wąskie, kartonowe pudełko, podzielone na siedem przegródek. W każdej z nich znajduje się pojemniczek po kliszy fotograficznej, opisany dniem tygodnia, z pastylka w środku.
– A, to jest to... – stwierdza ojciec. – Zawsze je biorę wieczorem, kiedy robię sobie herbatę. To jest na pamięć?
– Tak, tato – potwierdzam cierpliwie, wiedząc, że za jakiś czas znowu będę musiał mu to uświadomić. – To jest twoje podstawowe lekarstwo. Musisz o nim pamiętać, bo inaczej nie będziesz wiedział, co się dzieje.
– Wiem o tym – odburkuje zniecierpliwiony. Zaczyna chodzić po pokoju, szukając czegoś. – Krzysiu – odzywa się wreszcie – gdzieś miałem to... wiesz, co się zakłada, żeby świeciło.
– Co, tato? – pytam, zmuszając go do myślenia.
– Będziemy ubierać... takie drzewko.
– Jakie drzewko?
– Takie zielone i na tym różne... zabawki.
– Choinkę – podpowiadam w końcu.
– Choinkę... Gdzie ja to mam? Cholera, o wszystkim zapominam. Wiem, o co chodzi, ale nie umiem tego nazwać.
– Nie denerwuj się, tato. Zaraz sobie przypomnisz. Pomyśl spokojnie.
Ojciec odsuwa fotel od ściany i wyciąga zza niego plastykowy worek. – O! To jest to.. – pokazuje mi go triumfalnie.
Zaglądam do środka. – To są lampki na choinkę, tato.
– No właśnie, lampki. Tylko wiesz, one nie... świecą. Trzeba je naprawić.
– Dobrze, tato – odpowiadam i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że to przecież już grudzień. Za oknem śnieg i niedługo będą Święta.








Zobacz, ładna? – Ojciec ciągnie mnie za rękaw do pokoju. Na kredensie stoi niewielka choinka.
– Ładna, tato. Sam ją ubrałeś?
– Sam. Zawsze sam ubieram choinkę.
– Mieliście kiedyś większą, pamiętasz? Stawialiście ją na podłodze. Też była sztuczna.
– No właśnie – wtrąca matka. – Gdzie ona jest?
– Nie potrzebna nam większa – denerwuje się ojciec. – Za dużo roboty.
– Zawsze byłeś leniwy – dogaduje matka. – Nic nigdy nie chciało ci się w domu robić.
Ojciec udaje, że nie słyszy. Poprawia wiszące zabawki, ustawia niewielką szopkę i pokazuje mi ją: – Dostałem od Marysi. – Tym razem bezbłędnie trafia z imieniem. – Zawsze ją tu... kładę.
– A gdzie są lampki?
– Miałem ciebie prosić, żebyś mi pomógł...
– Pomóc ci je zawiesić?
– Tak.
– A gdzie je masz?
– Tutaj są. – Podaje mi kłębek zielonych przewodów z kolorowymi żaróweczkami. Pracowicie rozplątuję to wszystko, potem zakładam na choinkę i kiedy zamierzam już włączyć do gniazdka, zauważam, że brakuje wtyczki. – Gdzie jest wtyczka, tato?
– Wtyczka?
– No to, co trzeba włożyć do gniazdka, żeby żarówki się świeciły.
Ojciec przygląda się uważnie trzymanym przeze mnie dwóm przewodom. – To ona ma być tutaj? Przecież była...
– Może i była, ale teraz nie ma. Co z tym zrobiłeś? – pytam ostro. Za ostro, bo ojciec wystraszony cofa się. – Pewnie urwałeś, wyciągając z gniazdka i gdzieś wyrzuciłeś.
– Niczego nie urwałem ani nie wyrzucałem...
– A kto to zrobił, krasnoludki? – Robię błąd, okazując zdenerwowanie i zwracając się do ojca podniesionym tonem. Mam jednak już dosyć jego niezdarności, zapominania i spowolnionych reakcji. Wiem, że powinienem być cierpliwy, bo tylko w ten sposób mogę mu pomóc, ale teraz czuję się zmęczony i zniecierpliwiony. – Wczoraj przyniosłem naprawione lampki i wtyczka była – dodaję.
Biedny ojciec rozpoczyna chaotyczne poszukiwania. Zagląda w najbardziej nieoczekiwane miejsca: za szafę, pod poduszkę na kanapie, do kwiatów na parapecie i na koniec bierze się za kartkowanie książki. Robi mi się go żal. – Tato, tam na pewno jej nie znajdziesz. Daj spokój, jutro kupię nową i podłączę ją do przewodów.
Ale ojciec nie daje za wygraną. Wyciąga spod biblioteki pudło z resztą zabawek. – O, jest! – woła i podaje mi drugi zestaw lampek. Ze wstydem stwierdzam, że jest to właśnie ten, który naprawiałem. Na jego końcu bezczelnie dynda nienaruszona wtyczka.
– Skąd wziąłeś tamte uszkodzone lampki? – pytam, usiłując zagłuszyć narastające wyrzuty sumienia.
– Nie wiem. Też były w zabawkach.
Nie mówię już nic. Zdejmuję z choinki niesprawne lampki i zakładam te drugie, z wtyczką.
– Pomóc ci ? – pyta ojciec.
– Dobrze, tato, pomóż.
Patrzę na jego grube, niezdarne, zreumatyzowane palce i czuję ogromny smutek.








Siedzę pod stołem. Duży, okrągły blat ze zwisającą nisko serwetą stwarza poczucie bezpieczeństwa. Muszę niemal położyć się na podłodze, aby zobaczyć, co się dzieje w pokoju, ale TAM nie dzieje się jeszcze nic. Półmrok i olbrzymia tafla okna. Wzdrygam się, patrząc w jej ciemność. To właśnie stamtąd dobiegnie pukanie tego KOGOŚ, kto wkrótce ma przyjść. Jego wizyta jest nieunikniona – straszna i zarazem przyjemna. Trzeba tylko przetrwać pierwszy moment spotkania.
Obok mnie bawi się kostkami do gry mój cioteczny brat, Janusz. Miesza je w zaciśniętych garściach i rozrzuca na podłodze. Ciągnę go za rękaw: – Janusz, nie hałasuj. Nie będziemy słyszeć, jak ON zapuka.
– Będzie, będzie – uspokaja mnie. Jest dwa lata starszy ode mnie i bardziej doświadczony. – On tak wali tą laską, że chyba wybije szybę. Ale by wtedy było... – Chichocze złośliwie.
Przez niedomknięte drzwi wciska się z korytarza zapach ryb, barszczu, ciasta i innych, trudnych do rozróżnienia potraw. Nagle, gwałtowne bębnienie w okno podrywa nas z miejsca. Uderzam głową w  blat a bohaterski Janusz chwyta mnie za rękę.
Siedzimy zmartwiali.
Stukanie powtarza się, ale tym razem w drzwi wejściowe. Otwiera je ktoś z dorosłych.
– Czy tu mieszkają dobrzy ludzie? – Słyszę tubalny głos.
Do pokoju, w którym siedzimy, zagląda ciotka. – Gdzie jesteście? Święty Mikołaj przyszedł...
Wychodzimy spod stołu z opuszczonymi głowami.
– Chodźcie, chodźcie. Przyniósł wam prezenty.
Mrużę oczy od blasku, bijącego z żyrandola. Przy długim stole z wigilijnymi potrawami siedzą ci wszyscy, których w przyszłości będę nazywał najbliższymi. A obok choinki góruje zwalista postać w czerwonej czapie, z twarzą zasłoniętą białymi wąsami i długą brodą. Kiwa w moim kierunku. – Czy to ten chłopczyk, o którym tyle słyszałem? – Uginają się pode mną nogi.
– Podejdź tutaj. – Odrywam oporne stopy i wlokę się przez nieskończenie długie kilka metrów. – Czy byłeś grzeczny?
– By... byłem.
– To powiedz jakiś wierszyk.
– Powiedz wierszyk – wtóruje mu matka. – Przecież uczyłeś się...
– Nie... nie pamiętam....
 – Nie pamięta, nie pamięta! – Słyszę za sobą uradowanego Janusza.
– Cicho bądź! Na pewno pamięta – strofuje go matka.
Stoję, przełykam ślinę i... milczę.
Święty Mikołaj lituje się w końcu nade mną i podaje mi niebieskożółty, nakręcany samochód. Jego ręka ma dziwnie znajome palce. Na jednym z nich pobłyskuje złota obrączka.
– Gdzie jest tata? – pytam.
– Wyszedł na chwilę, zaraz wróci – uspokaja mnie matka...

***
Teraz także jest Wigilia. Ojciec od dawna nie przebiera się za Świętego Mikołaja. Zabrakło paru osób z tamtych lat.
Kończymy oglądać prezenty, ułożone pod choinką przez Kogoś Tajemniczego, w którego nadal w głębi ducha wierzymy. Matka, czująca się przez cały wieczór dobrze, nagle zaczyna dyszeć: – Zmęczona jestem, chodźmy już.
Rozpaczliwie podtrzymywany nastrój Niezwykłego Święta pryska. Ojciec budzi się z drzemki, w którą nagle zapadł nad swoimi upominkami. Marysia prowadzi matkę do przedpokoju, żeby pomóc jej się ubrać. Halina zbiera ze stołu brudne talerze.
– Podrzucę rodziców do domu i jeszcze wrócę – mówię.
– Jedź ostrożnie – prosi Halina. – Wypiłeś trochę.
Przed domem rodziców brak miejsca do parkowania. Zatrzymuję samochód na ulicy, blokując jeden pas ruchu.
– Tato, poczekaj. Odprowadzisz mamę do bramy. – Daję mu klucze. Ojciec jednak odchodzi zanim udaje mi się wyciągnąć matkę z samochodu. Z daleka widzę, jak bez rezultatu próbuje otworzyć drzwi. Zostawiam wóz z pracującym silnikiem i holuję dyszącą matkę pod klatkę schodową. Pomagam ojcu dostać się do środka.
– Mamo, przytrzymaj drzwi i czekaj na mnie. Nie idź sama na górę. –  Biegnę z powrotem do samochodu. Parkuję byle jak, na skos, zajmując połowę szerokości chodnika. Wyjmuję z bagażnika torbę z prezentami i zziajany znowu staję przed klatką. Wejście zastaję zamknięte.
Tkwię na zewnątrz, naciskając przycisk domofonu. Przez dłuższy czas nikt nie oddzwania. Wyobrażam sobie ojca, mocującego się z zamkiem w drzwiach do mieszkania i matkę, duszącą się na schodach. Cholera, że nie wziąłem drugiej pary kluczy! Ja chyba też mam Alzheimera. Ostatnio za dużo zapominam. Łapię się na tym, że nie pamiętam, co robiłem przed godziną, gdzie co schowałem. Szukam wielu rzeczy bez rezultatu, brak mi niektórych słów... Jestem kompletnie skołowany i nerwowo wykończony.
Zamek w końcu puszcza. Pokonuję piętro paru susami i wpadam do mieszkania. Matka siedzi w przedpokoju na szafce. Jest sina. Z trudem łapie oddech. –  Daj mi to... daj mi to... – jęczy.
Ojciec stoi nad nią i nie wie, o co chodzi.
– Co ci dać, mamo? – pytam. Matka macha ręką przed twarzą. – Aha, coś do wachlowania... Gdzie to jest? 
– Co gdzie jest? – dopytuje się ojciec.
– Wachlarz, tato, wachlarz.
– Wachlarz? Nigdy nic takiego nie widziałem...
– Boże... on...on... nic nie wie – jęczy matka między jednym oddechem a drugim. – Mogę przy nim umrzeć... On myśli, że... ja... jestem zdrowa...
Zaglądam do pokoju matki. Na zawalonym lekarstwami stoliku znajduję prostokątny kartonik. – Czy to jest to? – pytam. Matka kiwa głową. Przyklękam przed nią i zdejmuję jej buty, zakładam kapcie i ściągam z niej sweter. Twarz ma bladą i pokrytą kroplami potu. Gładzę ją po wilgotnych włosach. – Czy jest ci lepiej mamo?
Na migi pokazuje mi, żebym pomógł jej wstać. Dźwigam ją z szafki i chudą, pochyloną prowadzę do pokoju. Ojciec kręci się po mieszkaniu, zajęty swoimi sprawami.
– Co on tak w kółko chodzi? – denerwuje się matka. Głos ma już prawie normalny. – Widzisz, tak to jest, ile razy mam atak duszności, on nie potrafi mi pomóc.
– Pomaga ci na swój sposób, mamo, ale on też jest chory. Nie wszystko może od razu zrozumieć. Trzeba spokojnie się do niego odnosić, nie krzyczeć na niego. Potrzebuje więcej czasu, niż inni, żeby coś zrobić, ale przecież w końcu jakoś sobie radzi.
– On? Nic już z niego nie będzie. To ja potrzebuję opieki...
Jestem spocony. Nie rozebrałem się, myśląc, że zaraz wyjdę. Dopiero teraz zdejmuję kurtkę.
– Przeszło jej? – pyta ojciec.
– Tak.
– Czy ona zawsze tak będzie... taka chora? Bierze tyle tego i nic jej nie pomaga.  
– Ona jest nieuleczalnie chora, tato. Te lekarstwa tylko opóźniają rozwój choroby.
Ojciec kiwa głową, nieprzekonany.
– Co tam się namawiacie?! – krzyczy matka.
– Ona ciągle mnie się czepia... – narzeka ojciec.
Nie wytrzymuję już. – Dajcie spokój! Jest Wigilia, nawet zwierzęta odzywają się do siebie ludzkim głosem. Moglibyście chociaż raz wziąć z nich przykład!
Zapada pełna urazy cisza.
Chcę wyjść stąd jak najprędzej.
Sprawdzam, czy ojciec przyniósł ze sobą portfel i aparat słuchowy. Układam je na kredensie, bo wiem, że pamięta, że tam zawsze są. Klucze wieszam w przedpokoju na wieszaku na ubrania. Zastanawiam się, czy to już wszystko... chyba tak. Rzucam krótkie „do widzenia” i z ulgą wypadam na świeże, ostre powietrze.
– Długo ciebie nie było – zauważa Marysia, kiedy wreszcie jestem z powrotem. – Niepokoiliśmy się, że coś ci się stało.
– Jak zwykle, mały problem ze starymi, ale chyba już wszystko w porządku. Sama wiesz...
Marysia czeka, aż zdejmę buty i wejdę do pokoju. Podaje mi herbatę.
– Dzwonił ojciec – zaczyna ostrożnie. – Pytał, czy nie zostawił u nas okularów, bo nie może ich znaleźć. Szukałam, ale ich nie ma. Może wypadły mu u ciebie w samochodzie?








Chyba nie będę w stanie pójść – mówi zbolałym głosem matka. Siedzi w fotelu, w którym w żadnym wypadku nie powinna siadać. – Przepraszam cię, Krzysiu, ale od rana bardzo cierpię... Wszystko mnie boli, szczególnie krzyż.
– Nic dziwnego, mamo. Ten fotel nie jest dla ciebie dobry. Tyle razy ci to mówiłem. Jest za niski, za miękki i za głęboki. To potęguje bóle kręgosłupa.
– Ja już obudziłam się źle się czując. – Zacina w uporze usta. Jej rzadkie, siwe włosy są umyte i porządnie ułożone. Ma umalowane usta i delikatny makijaż.
– Łanie wyglądasz, mamo.
– A tam, mówisz tak, żeby sprawić mi przyjemność. Jak ja mogę ładnie wyglądać...
– To co, naprawdę nie możesz do nas pójść?  Będzie tylko mama Haliny z bratem, wiesz, z tym, co mieszka w Aninie. Przyjdzie też Marysia z mężem i z dziećmi. Zjesz obiad i odwiozę ciebie z powrotem.
– Może bym się zdecydowała, ale u was nie ma windy. Nie wejdę na to drugie piętro.
– Wniesiemy ciebie na krześle. Mam takie składane krzesełko kempingowe. Posadzimy ciebie na nim i wniesiemy.
– Nie chcę, żebyś się męczył. Ty też masz kłopoty z kręgosłupem... Nie, jednak nie pójdę. Ja nie wytrzymuję takich długich posiedzeń przy stole. Będzie mi duszno, zacznę dyszeć... Idź z ojcem.
Ojciec z mozołem zakłada spodnie, jak zwykle na stojąco. Chwieje się, nie może trafić do nogawki.
– Usiądź, tato, będzie ci łatwiej – radzę mu.
– O, widzisz – wtrąca matka. – Ja też mu to mówię, ale on nic... Kaziu, słyszysz, co syn powiedział?
Ojciec nie odpowiada. Podchodzę do niego i podtrzymuję przy kolejnej próbie, tym razem udanej. Potem upycham wystającą z tyłu koszulę.
– Poradziłbym sobie – burczy. Podnosi z podłogi wytarty dres, który nosi na co dzień w domu i starannie układa na krześle. – Musi być porządek – podkreśla z naciskiem. – Jak byłem tam, gdzie... wsiadają i jeżdżą, to zawsze wszystko trzeba było układać. – Wiem, że ma na myśli kawalerię, w której służył przed wojną. – Gdzie ja położyłem ten... do ucha?
– Tutaj jest, tato.
Bierze aparat słuchowy, sprawdza, czy jest w nim bateria i zanosi go do przedpokoju. Umyka jednak mojej uwadze, gdzie go schował. – Co ja jeszcze mam założyć... – zastanawia się.
– Marynarkę, tato. Wisi na wieszaku.
Obserwuję go z troską, jak łazi w kółko, ciągle czegoś szukając. Jest dzisiaj bardziej rozkojarzony niż zwykle. Sprawdzam więc, czy regularnie bierze lekarstwo na Alzheimera, które co tydzień rozkładam mu do specjalnych pojemniczków. Tylko dwa są puste. W pozostałych pięciu leżą nietknięte pastylki. – Tato, przez pięć dni nie brałeś lekarstwa na pamięć.
– Jakiego lekarstwa?
– Tego. – Pokazuję mu kartonowe pudełko z pojemniczkami.
– To jest na pamięć? – dziwi się.  – A ja myślałem, że to jest na to, żebym miał siłę.
–  Na siłę bierzesz witaminy.
– No tak, biorę.
– Ale TEGO nie bierzesz! – Podnoszę głos bardziej, niż powinienem. – Zobaczysz, niedługo nie będziesz wiedział, jak się nazywasz. Nie będziesz nikogo poznawał. Czy zależy ci na tym?
– Nie, nie zależy – odpowiada gniewnie.
– To musisz codziennie wieczorem brać to bardzo ważne dla ciebie lekarstwo. Rozumiesz?
– Dobrze, będę. Zawsze wieczorem
– Ja zauważyłam, że coś niedobrego z nim się dzieje – odzywa się matka. – Chodzi jak nieprzytomny, nic nie pamięta, kłóci się. A ja nie jestem w stanie pilnować, żeby brał lekarstwo. Ja nie pamiętam o swoich, a co dopiero o jego.
Puszczam mimo uszu jej gderanie. Dokładam pastylki do dwóch pustych pojemniczków, a na wierzchu pudełka piszę drukowanymi literami: „LEKARSTWO NA PAMIĘĆ. JEDNA PASTYLKA WIECZOREM”. Pokazuję to ojcu. Ojciec czyta uważnie i mówi zdziwiony: – Przecież o tym wiem. To jest na pamięć. Biorę to zawsze wieczorem, kiedy po kolacji piję herbatę.
Opadają mi ręce.
– Tato, robi się późno. Musimy wychodzić – ponaglam go z rezygnacją.
– Zaraz, zaraz, a matka? Dlaczego ona się nie ubiera? – Ojciec staje nad nią. – Dlaczego nie jesteś gotowa?
– Ona nie idzie z nami, tato.
– Dlaczego?
– Źle się czuje. Zostaje w domu.
Ojciec wzrusza ramionami i po raz kolejny zaczyna sprawdzać, czy wszystko ma: okulary, portfel... – Krzysiu, gdzie jest to, co wkładałem tutaj? – pokazuje swoje ucho.
– Aparat słuchowy – wymawiam wyraźnie. – Niedawno go miałeś.
– Nie miałem go – stwierdza kategorycznie. – Zawsze tutaj leżał, na tym. – Stuka palcem w kredens.
– Nie mam pojęcia, gdzie go schowałeś – mówię zdenerwowany, ale zaczyna świtać mi w głowie, że przecież wynosił go do przedpokoju. Matka obserwuje nas, słucha o czym mówimy, ale na szczęście nie odzywa się. Przeszukuję pelisę ojca, wiszącą na wieszaku. W końcu, w jednej z kieszeni natrafiam na TO. – Tato, schowałeś aparat do kieszeni swojej pelisy.
– Pelisy? Jakiej pelisy...Co to jest pelisa?
– Twoje palto. No, załóż je.
– Zaraz, najpierw buty...
– Pomogę ci. – Pokonując opór, sadzam go i wsuwam na stopy ciepłe kamasze.
– Przecież ja sam... – marudzi.
– Dobrze, tato. Śpieszymy się.
– To już tak późno?
– Tak.
Zakładam mu szalik. Przegląda się w lustrze: – To nie ten. Tego nie noszę.. – protestuje.
– Jaki nosisz, tato?
– Inny. Gdzieś tu jest...
– Nie mamy czasu. Potem go znajdziemy. Stań tyłem... teraz pelisa.
– Zostaw, sam założę.
Daję za wygraną. Obserwuję go, jak z trudem narzuca ją sobie na ramiona i po kilku próbach trafia we  właściwe rękawy. Pomagam mu się zapiąć. – Jeszcze kapelusz – przypominam.
– Ten?
– Tak.
– Będzie za ciepły.
– Jest mróz, tato. Zmarzniesz, zanim dojdziemy do samochodu.
Ojciec, już ubrany, idzie sprawdzić, jaka jest temperatura. – Jest tylko minus jeden – informuje.
– Nie szkodzi. Wychodzimy, tato.
– A matka?
– Matka zostaje. Do widzenia, mamo.
– Idźcie z Bogiem – wysapuje matka. – Uważajcie na siebie. –  W jej oczach pojawiają się łzy.
Gdy w końcu jesteśmy na zewnątrz, ojciec pyta: – Co tam jest u ciebie? Imieniny twojej... – szuka w pamięci właściwego imienia – ...twojej żony?
– Nie, tato. To jest pierwszy dzień Świąt. Halina robi z tej okazji obiad. Wczoraj była Wigilia.






Zdejmujemy palta, ja i Halina, w ciasnym przedpokoju. Pies, zajmujący pół jego długości, obwąchuje nas przyjaźnie. Przeciskamy się obok niego i docieramy do Grażyny.  – Wszystkiego najlepszego. Wesołych Świąt. Gdzie jest Andrzej?
– Siedzi i ogląda telewizję.
Wchodzimy do pokoju. – Cześć, Andrzejku, wesołych i miłych... – Wyciągam do niego rękę.
– Dzień dobry Halinko, dzień dobry, Krzysiu. – Andrzej wita nas zbolałym głosem. – Nie mogę tak od razu wstać. Coś mi weszło w krzyż. Ja już chyba nie doczekam następnych Świąt...
– Zawsze tak mówisz, Andrzejku – pociesza go Halina. – Pomyśl sobie, że będziesz żył bardzo długo i od razu poczujesz się lepiej.
– Już nieraz tak myślałem i nic – stęka Andrzej. – Co komu pisane, to pisane. Nie uniknie się tego.
– No dobrze, nie narzekajmy. – Klepię go po plecach. – Cieszmy się, że jest drugi dzień Świąt i że za parę dni  skończy się stary rok.
– Całe szczęście – nie wytrzymuje Andrzej. Wstaje z trudem z kanapy i siada przy stole. Halina kładzie ukradkiem prezenty pod choinkę.
– Nastawimy kolędy? – pyta Grażyna.
– Nastaw. Trzeba coś uratować z tradycji. – Też siadam przy stole, na swoim miejscu, w samym rogu pokoju. Pies kładzie się blisko nas, skutecznie blokując dostęp do reszty krzeseł. – Jak spędziliście Wigilię i pierwszy dzień Świąt?
– W oba dni byliśmy u cioci. – Grażyna nieco przycisza kolędę. – Wigilia była bardzo krótka, no bo wiecie, ciocia...
– No właśnie, jak ona się czuje?
– Najpierw była w niezłej formie. Nawet wstała i zjadła coś, ale potem powiedziała, że jest zmęczona i znowu położyliśmy ją do łóżka. Wczoraj leżała cały dzień.
– Współczuję ci – odzywa się Halina. – Przez ostatni tydzień prawie od niej nie wychodziłaś. Dobrze, że masz do pomocy te dwie dziewczyny.
– Tak, ale ciocia jak ma zły humor, to mówi, że ich nie znosi. W ogóle ostatnio zrobiła się, powiedziałabym, złośliwa. Robi mi wymówki, że za mało nią się opiekuję. Czasem jestem tak na nią zła, że chętnie... przyłożyłabym jej. – Grażyna przyznaje to ze wstydem, ale rozumiem ją doskonale.
– Ja też miewam takie odruchy wobec moich rodziców – mówię. – A zwłaszcza wobec matki, która uważa, że nic nie robię, żeby jej pomóc. Starzy ludzie są egoistyczni i mało tolerancyjni.
– W ogóle nie są tolerancyjni – wtrąca Andrzej. – Ja już to mam za sobą, bo rodziców dawno pochowałem, ale Grażyna opiekuje się już czwartą starszą osobą. Sama przez to się starzeje. To ją niszczy. Popatrzcie na nią, jak ona wygląda.
Grażyna uśmiecha się smutno. Poprawia włosy z pasmami siwizny. – Nie dodaje mi to młodości, ale spełniam swój obowiązek... Chociaż czasem uciekłabym na koniec świata. Ciocia tak naprawdę jest miła i spokojna. Cierpi, bo jest chora. Mam jednak wrażenie, że czasem wykorzystuje tę sytuację.
– Odpuściła sobie – zauważam.
– Chyba tak. Zrobiła się wygodna, bo wie, że są osoby, które wszystko za nią zrobią. Leży w łóżku, mimo że mogłaby wstać, kiedy lepiej się czuje. Jest to w jakiejś mierze niedołęstwo z wyboru... A jak twoi rodzice?
– Równowaga chwiejna. – Śmieję się. – Na szczęście ostatnio bez poważnych kataklizmów. Ale kiedy jest tak pozornie spokojnie, to podświadomie oczekuję jakiegoś załamania. Podskakuję na dźwięk każdego telefonu zwłaszcza, kiedy odzywa się o nietypowej porze. To jakaś paranoja. Boję się telefonów.
– Krzysiek jest wykończony nerwowo – dodaje Halina. – Za bardzo to wszystko przeżywa. Jak tak dalej pójdzie, to sam będzie potrzebował opieki...
– Halina ma rację, nie mogę znaleźć do tego właściwego dystansu. Siedzę w tym po uszy... – przerywam jej i nagle dociera do mnie widok pustych kieliszków. – No, kochani, może coś wypijemy na te smutki?
– Może za naszą starość? – proponuje prowokacyjnie Halina. – Ciekawe, jacy my będziemy, kiedy osiągniemy wiek naszych rodziców.
– Chyba będziemy bardziej samodzielni. Nie mamy dzieci, a więc nie możemy liczyć na ich opiekę. Musimy być samowystarczalni i bardziej świadomi swojej starości – mówię.
– To tylko teoria, Krzysiu – stwierdza Andrzej, sięgając po butelkę z winem. – Nigdy nie wiadomo, co cię dopadnie. Możesz w ogóle nie wiedzieć, co się z tobą dzieje. Wtedy pozostaje opieka społeczna albo powolne konanie w nędzy i zapomnieniu.
– Może nie będzie tak źle. Ostatecznie mamy siebie: my was, a wy nas. – Znowu śmieję się i odbieram Andrzejowi butelkę. Kończę wyciągać korek, z którym mocował się bezskutecznie. Nalewam rubinowy płyn do kieliszków. – Wobec tego wypijmy za... – próbuję wznieść toast.
– Dobra, dobra – wtrąca Andrzej. – Po prostu wypijmy.








Co robicie na Sylwestra? – pyta matka.
– Siedzimy w domu. Przychodzą do nas Grażyna i Andrzej.
– Nie możecie bez nich się obejść? Wzięliście z nimi ślub, czy co? – Matka jest znowu w podłym humorze. Cierpi i zjadają ją nerwy.
– Przynajmniej mamy jakichś znajomych, a nie tak, jak wy. Zostaliście sami jak palec.
– Bo wszyscy nas opuścili. Jak człowiek jest chory, to zostawiany jest na łasce losu. Nikt nami się nie interesuje.
– To wasza wina, mamo. Systematycznie zrywaliście ze wszystkimi znajomymi, prawdę mówiąc nie wiem dlaczego. Nawet sąsiedzi przestali do was przychodzić.
– Jacy sąsiedzi?
– Na przykład ci z góry.
– Tacy oni sąsiedzi, jak ze mnie baletnica. Przychodzili czasem na brydża, ale nie pasowali do nas. Ona w takiej pretensji...
– Normalna, zadbana kobieta – przerywam, czując, że rozmowa przeradza się w wykańczającą psychicznie dyskusję bez końca.
– Wielka dama. – Matka wydyma usta. – A twój ojciec nic, tylko by ją po tyłku klepał.
– Mamo, przecież to stary człowiek.
– Wtedy był młodszy.
– Niewiele. Miał osiemdziesiąt lat.
– On za każdą się ogląda... Jaka ja byłam głupia, że za niego wyszłam. Myślałam, że szczęście za nogi chwyciłam. A teraz siedzi przed telewizorem i nic tylko patrzy na gołe baby. On naprawdę – matka przechyla się ku mnie nad stołem – jest jakimś erotomanem.
– Mamo, daj spokój!
Spogląda na mnie wrogo: – Znowu go bronisz. Syneczek tatusia.
Puszczam uwagę mimo uszu. „Biedna, stara, schorowana kobieta” , powtarzam sobie po raz n-ty. Na szczęście odzywa się domofon. Dwa krótkie dźwięki.
– To pewnie ojciec – mówi matka. – Wyszedł z samego rana.
Otwieram drzwi i czekam, aż ojciec wdrapie się na pierwsze piętro. Coraz ciężej staruszkowi wchodzi się po schodach. Nieraz powtarzam mu: chętnie zrobię za ciebie zakupy, ale on za żadne skarby nie chce, żeby pozbawiono go tego przywileju. Rozumiem go. W ten sposób wie, że jest potrzebny. A poza tym, ma pretekst do codziennego wyjścia z domu.
– Kaziu, kupiłeś ogórki? – pyta matka, kiedy ojciec zaczyna wyładowywać zakupy na stół w kuchni.
– Ogórki? Nie było ich.
– To nie kupiłeś?
– Nie, bo były same długie.
– Długie też mogłyby być – krzywi się matka. – To co my teraz będziemy jedli do mięsa?
– Nie wiem – wzrusza ramionami ojciec.
– Nie wiem, nie wiem. Mogłeś pomyśleć i zamiast ogórków kupić sałatę.
Ojciec rozpoczyna nerwową wędrówkę pomiędzy kuchnią a przedpokojem. Machinalnie przekłada z miejsca na miejsce rzeczy, które kupił, przesuwa ubrania, wiszące na wieszaku. – To ja po to pójdę – odzywa się wreszcie.
Czuję, że trzeba położyć temu kres.
– Daj mu spokój, mamo – mówię podniesionym głosem. – Nie denerwuj go, Widzisz, że jak jest zdenerwowany, to nie wie, co robi. Ja pójdę po tę sałatę.
Matka kurczy się i spogląda na mnie nienawistnie: – Jak zwykle jesteś przeciwko mnie. Trzymasz stronę ojca.
– Nie idź, ja to kupię – wtrąca ojciec. – Nie wiesz, jak ta sałata wygląda. Przyniesiesz inną i dopiero będzie awantura.
– Przecież nieraz kupowałem taką sałatę, tato.
– Nie, ja pójdę. – Odpycha mnie i usiłuje sięgnąć po buty.
– Koniec dyskusji – ucinam. – Zaraz przyniosę tę cholerną sałatę i nie będzie problemu!
– Tylko byś wrzeszczał – dogaduje matka. – To ty robisz z tego problem.
– No to idź – ustępuje nagle ojciec – ale nie jedź tam, wiesz, gdzie ja jeżdżę, tylko kup tutaj.
– Dobrze, tato. Pójdę do warzywniaka na osiedlu.
Gdy wracam do domu, rodzice siedzą w pokoju, patrząc na siebie wrogo. Widać, że podczas mojej nieobecności znowu starli się ze sobą. – Macie tę swoją sałatę – mówię. – Kupiłem też dwa ogórki. Krótkie.
– Po co ogórki? – narzeka matka.
– Przydadzą się.
Ojciec zabiera sałatę i wynosi na balkon.
– Uważaj, tato – przestrzegam.  – Wieczorem ma spaść temperatura. Nie zapomnij wziąć jej na noc do mieszkania.
– Dobrze, dobrze, nie zapomnę.
– Na pewno zapomni, a ja nie jestem w stanie o wszystkim pamiętać – biadoli matka.
– Dajcie spokój! – Znowu nie wytrzymuję. – Czy nie możecie żyć ze sobą jak ludzie? Trochę więcej tolerancji i miłości. Jest Sylwester, koniec roku. Ucałujcie się i wszystko sobie wybaczcie.
– To nie takie proste – stwierdza spokojnie matka. – Za dużo nas dzieli.
– Szkoda. Jest mi was żal, że sprokurowaliście sobie taką starość – rzucam napastliwie. – Trudno z wami wytrzymać. Zadzwonię do was po dwunastej z życzeniami – dodaję i zostawiam ich we własnym, nie do pozazdroszczenia sosie. Oddycham głęboko, usiłując się uspokoić, ale zamiast tego, opadają mnie koszmarne, nienawistne myśli. Odrzucam je szybko. „Niech żyją staruszkowie jak najdłużej”, mamroczę do siebie.








Do kogo mam jeszcze zadzwonić?”, zastanawiam się i jeszcze raz kartkuję notes z telefonami. „Tutaj, tutaj i tutaj już dzwoniłem... a może do Jurka? Będzie zdziwiony, kiedy mnie usłyszy. Dawno nie kontaktowaliśmy się ze sobą...”
– Zadzwonię do Jurka – mówię do Haliny.
– Kto to jest?
– Nie pamiętasz? To mój kolega z ogólniaka. Spotkaliśmy go jakieś dwa lata temu na przystanku tramwajowym. Śpieszył się do chorej matki.
– A... to ten. Nie lubię go. Ale jak chcesz, to dzwoń. – Halina znowu pochyla się nad książką. W jej okularach odbijają się kolorowe światełka choinkowych lampek. Jest wieczór. W pokoju wiszą barwne dekoracje, wspomnienie wczorajszego Sylwestra.
Podnoszę słuchawkę i wystukuję numer. Czekam dość długo. W końcu słyszę głos, odklepujący formułkę: „Tu mieszkanie Jurka i Agaty. Nie możemy podejść do telefonu. Po usłyszeniu sygnału prosimy o pozostawienie wiadomości”.
– Dzień dobry, mówi Krzysiek... – zaczynam w odpowiednim momencie, ale ktoś przerywa mi:
– Dzień dobry, Krzysiu. Wszystkiego bym się spodziewała, tylko nie ciebie.
Zastanawiam się przez chwilę, kto to może być, ale szybko poznaję: – Cześć, Agata. Dzwonię, żeby złożyć wam życzenia noworoczne.
– Bardzo mi przyjemnie. Tobie też życzę wszystkiego najlepszego. Ucałuj Halinę.
– Dziękuję, a co z Jurkiem? Nie ma go?
– Jest, jest.
– Leczy kaca po Sylwestrze?
– Nie, nie było tak źle. Siedzieliśmy w domu sami. Wypiliśmy tylko toast noworoczny.
– A dzieci?
– Dzieci? To już prawie dorośli ludzie. – W głosie Agaty wyczuwam naganę. – Nie byliście u nas tyle lat...
– Rzeczywiście, minęło trochę czasu.
– Trochę? Chyba z dziesięć albo i więcej. Obaj chłopcy są na studiach. Mają swoje towarzystwo i nie myślą już o rodzicach.
– No tak, musimy w końcu znowu się spotkać – zauważam rutynowo.
– Koniecznie trzeba coś wymyślić... Chcesz rozmawiać z Jurkiem?
– No tak. Daj mi go.
– Stoi obok. Do zobaczenia... – Agata przekazuje słuchawkę. – Kogo moje piękne uszy słyszą? Krzysio! Kopę lat!
– Cześć, Jurek. Miałeś do nas zadzwonić po spotkaniu na przystanku. Pamiętasz?
– Kiedy to było?
– Prawie dwa lata temu.
– Dwa lata... Ale ten czas leci – dziwi się Jurek konwencjonalnie i dodaje: – Stary, ja nawet nie wiem, jak się nazywam. Nie mam chwili wolnego. Robię w charakterze pomocy społecznej.
– Co robisz?
– Moja matka ma dziewięćdziesiąt lat i daleko posuniętą demencję. Praktycznie od niej nie wychodzę. To cud, że mnie zastałeś w domu.
– Ale Święta miałeś spokojne?
– No tyle, na ile można je nazwać spokojnymi. Nie było żadnego kataklizmu, że tak powiem. A co u ciebie? Jak Halina?
– No wiesz, ja podobnie jak ty, walczę z geriatrią. Funkcjonuję w charakterze całodobowego pogotowia techniczno-ratunkowego. No a Halina przecież też opiekuje się swoją starą matką. Nie narzekamy na nadmiar wolnego czasu. Praktycznie nie ma dnia, żebyśmy nie byli przy nich zatrudnieni.
– Tak to jest, Krzysiu. Albo my za długo żyjemy, albo oni – podsumowuje Jurek.
– Może zorganizujemy jakieś spotkanie, żeby się odprężyć? – proponuję.
– Dobrze by było, ale teraz nie mogę ci zaproponować jakiejś konkretnej daty.
– No to zdzwonimy się, jak sytuacja na to pozwoli.
– Dobra, ale czy to będzie tak prędko? – śmieje się Jurek.
– Załóżmy, że mniej więcej za jakieś pięć lat, optymistycznie rzecz biorąc – wtóruję mu wisielczo. – No to na razie, Jureczku. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego dla ciebie i rodzinki. Życzę ci siły i spokoju.
– Ja tobie też. Ucałuj Halinkę.
– Ucałuję. Cześć, stary – odkładam spoconą słuchawkę.
– Że też każda rozmowa musi zejść NA TEN SAM TEMAT – mówię do Haliny.
– Pewnie wolałbyś, żeby na WIADOMY – usiłuje bezskutecznie rozweselić mnie Halina.








Dzień dobry pani.
– Dzień dobry, słucham?
Znowu jestem, na Hożej, tym razem sam. Przychodzę, powodowany niepokojem i strachem. W miarę, jak dociera do mnie fakt, że choroba ojca skazuje go na powolne zamieranie, czuję się coraz bardziej bezradny. – Proszę pani, mój ojciec choruje na Alzheimera. Jest to dopiero pierwsze stadium, ale...
– Rozumiem. Niech pan siada.
Zajmuję wskazane miejsce przy okrągłym stoliku. W pokoju, oprócz nas i osoby piszącej coś przy sąsiednim biurku, nie ma nikogo.
– Czy pan jest jego opiekunem?
– Jestem jego synem...
– Ale opiekuje się nim pan?
– Tak... to znaczy nie zajmuję się nim bez przerwy. Ojciec mieszka osobno, z moją matką. Ja przychodzę do  nich kilka razy w tygodniu.
– No tak, w tym stadium choroby jest to jeszcze możliwe, ale później...
– Dlatego przyszedłem tutaj – mówię. – Pomyślałem, że jeśli zapiszę się do waszego Stowarzyszenia, to może będę miał większe możliwości niesienia pomocy ojcu. Podobno organizujecie turnusy rehabilitacyjne?
Kobieta spogląda na mnie badawczo. – Tak, ale ostatnio mamy z tym trudności. Zorganizowaliśmy parę bezpłatnych turnusów, ale pieniędzy mamy coraz mniej. Prawdopodobnie od przyszłego roku będziemy musieli brać opłatę. A wie pan, nie każdego stać na wysupłanie kilkuset złotych, bo to przecież trzeba płacić i za chorego i za opiekuna.
– No tak, ale akurat w moim przypadku nie będzie z tym trudności.
– To dobrze. Jednak odradzałabym panu posyłanie pana ojca teraz  na taki turnus.
– Dlaczego?
– Tam są ludzie przeważnie w znacznie gorszym stanie, niż pana ojciec. Może to źle na niego wpłynąć, bo zobaczy siebie takim, jakim może być w przyszłości.
– Rozumiem. W takim razie w czym mogą mi państwo pomóc?
– Może pan dostać u nas taniej pampersy, ułatwimy panu kontakt z fachową opieką, jeśli będzie taka potrzeba. Polska Fundacja Alzheimerowska prowadzi w Warszawie dom pobytu dziennego dla chorych z otępieniem. W każdej dzielnicy działa też grupa wsparcia. Organizujemy otwarte zebrania dla członków Stowarzyszenia. Szczególnie namawiałabym pana do uczestniczenia w spotkaniach grupy wsparcia. Z jakiej pan jest dzielnicy?
– Z Ochoty.
– Niech pan popatrzy. – Kobieta otwiera Biuletyn Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera. – Najbliższe spotkanie organizujemy we wtorek. Przyjęliśmy zasadę, że w tej dzielnicy terminy spotkań to każdy ostatni wtorek miesiąca. A na przykład na Mokotowie, w każdą trzecią sobotę miesiąca. To łatwo zapamiętać...
– Ja jednak muszę to sobie zapisać. – Śmieję się. – Z moją pamięcią też nie jest już najlepiej.
– Dam panu ten biuletyn. Są w nim także nazwiska osób prowadzących grupy, ich adresy, telefony.
– Dziękuję.
Przerzucam szybko biuletyn. Myślę, że powinienem nawiązać kontakt z grupą wsparcia z mojej dzielnicy, albo chociaż pójść na otwarte zebranie członków Stowarzyszenia. Nie wiem jednak, czy będę miał na tyle siły i samozaparcia, żeby to w najbliższym czasie zrealizować.
– To jak, chce pan zapisać się do Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera?
Strasznie długa nazwa, trudna do zapamiętania. Staram się powtórzyć ją, nie patrząc na nagłówek biuletynu. Nie potrafię jednak zrobić tego bezbłędnie. – Tak. Przecież właściwie w tym celu tutaj przyszedłem – odpowiadam.
– Dobrze. Tutaj jest deklaracja. Proszę ją wypełnić, a ja tymczasem wypiszę panu legitymację. Na krótko zapada cisza, przerywana dobiegającymi zza okien odgłosami świata tych, którzy zdają sobie jeszcze sprawę z tego, że żyją. – Jaki jest pana adres? – pada po chwili pytanie.
Podaję.
– A numer kodu?
Recytuję bezbłędnie.
– Numer kodu pana ojca?
– Zero, zero... – I coś zacina się w tej maszynce, nad którą jeszcze podobno panuję. – Zero, zero, siedemset... Bardzo przepraszam, ale nie pamiętam.
– Nic nie szkodzi. Poda nam pan później. – Wydaje mi się, że głos kobiety brzmi podejrzanie uspokajająco. Myślę, że w tym pomieszczeniu najmniejsze nawet zachwianie pamięci traktowane jest tak, jak by właściwie nic się nie stało, a jednak...
– Jaką składkę będzie pan płacił?
– A jaka jest przyjęta?
– Najmniej pięć złotych miesięcznie.
– No to właśnie tyle.
 I zaraz dopadają mnie wyrzuty sumienia, że zaproponowałem tak mało, ale szybko je odganiam, postanawiając w przyszłości  płacić więcej.
– To właściwie wszystko – stwierdza kobieta, podając mi legitymację. – Aha, dobrze będzie, jeśli zapozna się pan z tą publikacją. Z pewnością przyda się panu. – Wręcza mi niewielką książeczkę w zielonej okładce.
„Jak radzić sobie z chorobą Alzheimera. Poradnik dla opiekunów”, odczytuję. Kobieta patrzy na mnie z odrobiną współczucia.
– Proszę wziąć jeszcze i to.
„Choroba Alzheimera. Praktyczny zestaw dla opiekuna”. Sztywna, tekturowa teczka formatu A 5. W środku, na półkoliście wyciętej kieszonce, napis: „Informacje i wskazówki, przydatne w opiece nad twoim bliskim, u którego rozpoznano chorobę Alzheimera. Znajdziesz tu również naklejki, ułatwiające choremu orientację w mieszkaniu, oraz naszywki do ubrań, umożliwiające identyfikację w przypadku zagubienia, a także adresy organizacji alzheimerowskich”.
– Rzeczywiście, to bardzo przydatny zestaw – zauważam. – Mam jednak nadzieję, że jeszcze jakiś czas nie będę musiał z niego korzystać.
– Choroba postępuje szybko. Radzę panu przygotować się zawczasu do roli opiekuna.
– Nie wiem, czy dam sobie z tym radę.
– Zawsze może pan zwrócić się o pomoc do nas.
– Dziękuję pani. – Zbieram ze stołu otrzymana materiały i wstaję.
– Niech pan od czasu do czasu zagląda do nas.
– Postaram się. Może wkrótce i ja będę potrzebował fachowego wsparcia. Z moją pamięcią coraz gorzej. Miała pani przykład: zapomniałem numeru kodu ojca – stwierdzam to w formie wątpliwego żartu, który jednak tu, w tym właśnie pomieszczeniu zostaje potraktowany bardzo serio:
– Może pan podać się badaniom – proponuje osoba, siedząca prze sąsiednim biurku. – Organizujemy w tym miesiącu akcję bezpłatnych badań dla osób po 65-tym roku życia.
– No, ja dopiero kończę sześćdziesiąt. Mam jeszcze czas.
– W każdym razie, zapraszamy.
– Mam nadzieję, że jeszcze będę wiedział, co się ze mną dzieje – znowu usiłuję żartować, ale brzmi to żałośnie.
Wychodzę z uczuciem przygnębiającej ulgi. Tuż za drzwiami, tknięty nagłym olśnieniem, znajduję w portfelu zapisany na kartce nieszczęsny kod.








Co pan tu robi, panie Skonecki?
Starszy, pochylony mężczyzna z laską patrzy na mnie nieprzytomnie.
– Znowu pan nie może trafić do domu?
Jego twarz rozjaśnia się. Podaje mi rękę na powitanie, w dalszym ciągu nie wiedząc, z kim ma do czynienia. – To ja tutaj nie mieszkam? – pyta.
– Nie.
– A gdzie?
– Mieszka pan trzy ulice dalej, na... – wymieniam jej nazwę.
– No, popatrz pan, znowu zapomniałem. – Drepcze w miejscu, pociągając za sobą wózek na zakupy. – A było już lepiej – stwierdza smutno.
– Bierze pan lekarstwa?
– Jakie lekarstwa?
– No, jedną pastylkę wieczorem na pamięć?
– Nie biorę.
– To właśnie dlatego. – Widać, że piętnaście stopni mrozu porządnie dało mu się we znaki. Musi błądzić po okolicy już dłuższy czas. – Panie Skonecki, odprowadzić pana?
– Niech pan odprowadzi – zgadza się natychmiast. Biorę od niego wózek, żeby odrobinę przyśpieszyć naszą wędrówkę. Skonecki idzie jednak powoli, podpierając się laską i omijając zaśnieżone fragmenty chodnika.
– Używa pan laski – zauważam, żeby coś powiedzieć.
– A, tak. To dobra rzecz. Jestem bardziej widoczny. Samochody mnie lepiej widzą i uważają na mnie. – Śmieje się krótko.
– Wyszedł pan po zakupy?
– Tak. Kupowałem coś w sklepie na Niemcewicza i zabłądziłem.
– Poszedł pan nie w tę stronę, co trzeba.
– No właśnie, a było już wszystko w porządku... Byłem, wie pan, na odsłonięciu tego pomnika...
– Pomnika Narutowicza?
– Tak. I widzi pan, wtedy trafiłem do domu.
– A teraz poszedł pan tam, gdzie pan mieszkał najdłużej, zanim przeprowadził się pan gdzie indziej. Zapamiętał pan właśnie to miejsce – pocieszam go.
– O, spędziłem tam większość życia. Pamiętam wszystko to, co było dawniej. – Skonecki zatrzymuje się i wyciera nos. – Ale zima... Dawno takiej nie było. Ale ja już taką przeżyłem. Było tak zimno, że ptaki zamarzały. – Spogląda na mnie z przekonaniem.
– Niemożliwe.
– A, panie, niemożliwe... To były wróble. Nie latały, tylko siedziały na ziemi. O, tutaj – pokazuje ubity śnieg pod drzewem przy parkanie. – Nie ruszały się. Brałem je do ręki a ich serca bardzo szybko biły. Nie było tego słychać, tylko czułem to ręką. Zabierałem je i zanosiłem do domu. Matka otwierała piekarnik, kładła ręcznik i wkładała te wróble do środka. No i one po jakimś czasie ogrzewały się i zaczynały się ruszać. Ja im dawałem trochę wody i jeść, a potem wypuszczałem je, no bo jak wróble trzymać w domu?
Idziemy zaśnieżonym chodnikiem. Wróbli tym razem nie ma. Może ta zima nie jest jeszcze taka mroźna?
– Panie Skonecki, czy żona jest w domu?
– Jest, jest. Czeka na mnie.
– Pewnie się denerwuje?
– Może tak – zastanawia się nagle pyta: – To jak dawno ja już tam nie mieszkam?
– Czternaście lat.
– Czternaście lat, no popatrz pan...
– Tak. Wtedy zamieniliśmy się mieszkaniami.
– Zamieniliśmy się? – Patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Ale wie pan – zauważa po chwili – to dobrze, że mieszkam w tej samej dzielnicy. Te same ulice, te same sklepy...
– Nadal jest pan u siebie.
– Tak, tak.... O, widzi pan? Teraz tam mieszkam – przypomina sobie nagle i pokazuje laską jeden z trzech wysokich bloków u wylotu ulicy.
– Rzeczywiście, tam – mówię ze zdumieniem. – Trochę pan jednak pamięta. Nie jest tak źle.
– A, panie, zły jestem, że tak zapominam. Stary już jestem... Ale spółdzielnia jest bardzo dobra, bogata. Sprzedali... mieli takie place i sprzedali je. Teraz mają dużo pieniędzy i dbają o domy. Ocieplili je. Ciepło jest i jest winda.. – Zatrzymujemy się przed bramą. Skonecki otrzepuje ze śniegu buty i dodaje w zamyśleniu: – Laska to naprawdę dobra rzecz, ale kupię sobie psa. Ten pies będzie mnie zawsze przyprowadzał do domu.
Naciskam domofon, informuję panią Skonecką, że przyprowadziłem zgubę i wracam do siebie.
– Wiesz – mówię do Haliny – odprowadziłem Skoneckiego do domu.
– Znowu zabłądził?
– Tak, ale tym razem nie upierał się, że mieszka u nas.
– Widocznie lekarstwo zdążyło już zadziałać.
– Mówił, że nie zawsze je bierze. Czy on ma zapisane to samo, co ojciec?
– Tak. Pani Skonecka mówiła, że tak.
Zdejmuję buty i wchodzę do kuchni. Halina nastawia wodę na herbatę.
– Popatrz – mówię – jak zupełnie inny przebieg ma ta choroba u niego. On  dużo mówi i to całkiem płynnie. Nie szuka słów, natomiast traci orientację. A ojciec wie gdzie mieszka, nie błądzi, umie poruszać się autobusami i tramwajami, ale z trudem formułuje zdania. Z trudem określa to, o co mu chodzi. Często nie identyfikuje nazw z przedmiotami... Właściwie nie wiem, co jest lepsze.








Krzysiu, to do ciebie – Halina trzyma słuchawkę w wyciągniętej ręce.

Podchodzę, pełen obaw, że znowu coś się dzieje z rodzicami. – Słucham

– Szczęść Boże. Czy to pan zamawiał księdza? – Głos po drugiej stronie brzmi sucho i oficjalnie.
– Szczęść Boże – odpowiadam odruchowo i zdezorientowany zastanawiam się, co ja mogłem chcieć od księdza.
– Czy rozmawiam z panem Krzysztofem... – i tu pada moje nazwisko.
– Tak.
– Kilka dni temu siostra odebrała telefoniczną prośbę o domową posługę.
– Ach, tak – przypominam sobie. – Chodziło o to, żeby ksiądz przyszedł do moich rodziców. Matka jest bardzo chora i od dłuższego czasu nie była w kościele i u spowiedzi. Mój ojciec też jest stary i chory. Poza tym, nikt jeszcze nie był u nich z kolędą...
 – Mogę być dzisiaj o jedenastej – przerywa mi ksiądz, najwidoczniej niezainteresowany moją relacją o stanie rodziców.
– To już za dwie godziny – zauważam.
– Nie mogę kiedy indziej. Jestem bardzo zajęty.
– Nie wiem, czy rodzicom będzie to odpowiadało. Muszą się przygotować. Myślałem, że ktoś z kościoła skontaktuje się ze mną w tej sprawie znacznie wcześniej.
– Proszę się zdecydować. Nie mam zbyt wiele czasu.
– Proszę pana – mówię, świadomie omijając słowo „ksiądz” – najlepiej będzie, jeśli pan sam zadzwoni do moich rodziców i bezpośrednio umówi się z nimi. – Podaję ich numer telefonu i odkładam słuchawkę.
– Kto to był? – pyta Halina.
– Ksiądz. Jakiś tydzień temu matka była w fatalnym stanie psychicznym. Płakała i skarżyła się, że nie ma z kim porozmawiać, że jest zmuszona do słuchania mszy w domu i że dawno nie była w kościele. Zaproponowałem, że załatwię wizytę księdza w domu. Przecież ksiądz jest od tego, żeby nieść pocieszenie ludziom będącym w potrzebie. Może ją to uspokoi i trochę wyciszy.
– Myślisz? – Halina kręci z powątpiewaniem głową.
– No wiesz, trzeba próbować. Ona jest ostatnio kompletnie rozregulowana. Zawsze była osobą bardzo religijną, może więc...
– Jej chyba potrzeba czegoś innego.
– Czego?
– Wizyty u psychiatry.
– Tego też – zgadzam się niechętnie. – Ale jest to bardzo trudne do zrealizowania. Jej depresja jest ściśle związana ze stanem zdrowia. Płytki oddech, niedotlenienie mózgu itd... Wizyta księdza nie zaszkodzi. Na ciągnięcie jej do psychiatry zawsze będzie czas.
Odczekuję kilkanaście minut i dzwonię do rodziców. Odzywa się ojciec. Pytam go, czy kontaktował się z nimi ksiądz. – Jaki ksiądz? – dziwi się.
– Mama chciała, żeby przyszedł do was ksiądz. Czy umówił się z wami?
– Aha, ksiądz. Będzie o tej... o jedenastej. – W tle słyszę głos matki: „Kto dzwoni?”. – Poczekaj,  matka znowu coś chce...
– Poproś mamę, tato.
– Matka od rana źle się czuje.
– Nie szkodzi, daj ją.
Ojciec odkłada słuchawkę i coś tłumaczy matce, która, gderając, podchodzi do telefonu.
– Dzień dobry, mamo, Krzysiek – mówię. – Podobno umówił się z wami ksiądz?
– Umówił się, ale dlaczego dzisiaj? – narzeka matka. – Ma być za dwie godziny, a ja nie jestem przygotowana. Miałeś wczoraj mnie uprzedzić, że przyjdzie.
– Zadzwonił dopiero dzisiaj, ale ty mogłaś mu powiedzieć, że wolisz spotkać się z nim później. Przecież rozmawiałaś z nim.
– A, już nie chciałam tego zmieniać. Tylko dlaczego powiedziałeś mu, że potrzebujemy go oboje? Ojciec powiedział, że nie będzie się spowiadał. Ja już nie mam do niego siły... – Matka przerywa i dyszy. – Ciągle sapię. Ja naprawdę jestem bardzo chora...
– Wiem, mamo, ciągle mi o tym mówisz – odpowiadam zdenerwowany. – Jeśli ojciec nie chce się spowiadać, to niech się nie spowiada.
– Przydałoby mu się – komentuje z trudem matka. – A w ogóle to niepotrzebnie mówiłeś księdzu o kolędzie.
– Przecież ostatnio dziwiłaś się, mamo, że nikt jeszcze u was nie był, a przecież jest już luty. Myślałem, że przy okazji załatwisz i to. Sama nie wiesz, czego chcesz. Na drugi raz sami będziecie sobie prosić księdza, bez mojego pośrednictwa.
– A kto będzie to robił? – pyta matka. – Ojciec nie potrafi, ja ledwo żyję, a Marysi ciągle nie ma, bo pracuje, a jak jest, to nie ma czasu....
– Daj spokój, mamo – przerywam jej. – Mam już tego dosyć. Szczęść Boże – dodaję złośliwie przez zęby.
– Szczęść Boże – odpowiada zaskoczona matka.
Halina w kuchni pije herbatę.
– Zdenerwowałeś się ? – pyta retorycznie.
– Po raz ostatni cokolwiek im załatwiałem. Trudno im dogodzić. Nawet gdybym podciął sobie żyły, to byliby niezadowoleni, że zrobiłem to w poprzek, a nie wzdłuż – wysapuję wściekły, w gruncie rzeczy nie wierząc w to, co mówię.








Żegnamy dzisiaj Elżbietę, którą Bóg w swym miłosierdziu powołał do siebie...
Słowa kapłana odbijają się od katafalku, od ścian świątyni i grzęzną w organach, które przed momentem zamilkły.
– ... Wszyscy pamiętamy ją, jako kobietę o wielkim sercu, głęboko wierzącą i posiadającą dar skupiania wokół siebie ludzi. Jej dom był domem wielopokoleniowym, kultywującym polską, chrześcijańską tradycję. Zawsze, ilekroć miałem okazję go odwiedzać, uderzało mnie panujące w nim ciepło i miłość...
Ludzie zapełniający kościół słuchają w skupieniu. Siadam ostrożnie w ławce tak, aby przypadkiem nie zatrzeszczała. U podnóża katafalku mozaika kwiatów i wieńców. Brązowa trumna celuje prosto w ołtarz i wiszącego nad nim Chrystusa. Usiłuję wyobrazić sobie Elżbietę, niezmienioną przez cierpienie. Taką, jaką zawsze była: szczupłą, pogodną, zadbaną, o niegasnącym uroku. Nie wiem, dlaczego właśnie ona musiała odejść. Nawet nie usiłuję w to wnikać. Jest w tym z pewnością jakiś zamysł, albo głęboka niesprawiedliwość. Mam żywo w pamięci jej walkę ze śmiercią. Optymizm i niezachwianą wiarę w pokonanie choroby. Nasze częste wizyty w szpitalu dodawały jej sił. Ja, właściwie tylko obserwator, i Halina, pełna poświęcenia w niesieniu pomocy. Swym życiodajnym dotykiem wlewała w Elżbietę energię i łagodziła ból.
Jak różnie ludzie przyjmują cierpienie. Jedni starają się przetrwać je w pokoju ducha i w ciszy, pokonać je lub nauczyć się z nim żyć. Inni, w złości i w niecierpliwości zatruwają resztki życia sobie i innym...
– ...Niech nasza siostra, Elżbieta, znajdzie życie wieczne u Pana Naszego, Jezusa Chrystusa. Amen.
Usta zebranych wyszeptują ostatnie słowo kapłana. Powtarza je echo, ginące w pokasływaniach i nagłym poruszeniu. Nad trumną unosi się siwy dym, którego woń po chwili dociera do wszystkich zakątków kościoła. Kilku ubranych na czarno mężczyzn odsuwa na bok wieńce i kwiaty i ustawia się po obu stronach katafalku. Za moment trumna powinna zakołysać się na ich ramionach. Ale oni stoją nadal, wbrew oczekiwaniu gotowych do wyjścia ludzi. Z krzesła, w pobliżu ołtarza, wstaje starszy człowiek. Wspierając się na lasce mówi coś, ale jego słowa nie docierają do wszystkich.
– Kto to ? – pytam Halinę.
– To krewny Elżbiety. Nie poznajesz go? Ma ponad dziewięćdziesiąt lat.
Ktoś podsuwa mu mikrofon.
– ... należała do tego młodego pokolenia naszego rodu, które urodziło się już poza naszą ojczyzną. – słychać nagle. Zebrani nieruchomieją. – Bo my, wychowani na Kresach, nie mamy już swojej ziemi. Ale ona interesowała się naszą przeszłością i naszą tradycją i kilka razy była z nami tam, gdzie znajdował się nasz majątek. Nic z niego nie zostało, tylko ruiny... – Głos starca załamuje się, ale po chwili brzmi z zaskakującą mocą: – Ale istnieją jeszcze mury rodzinnej kaplicy. I ona, Elżbieta, mocno zaangażowała się w ideę jej odbudowy. W tym roku miała być obecna przy rozpoczęciu prac konserwatorskich...
Starzec wygłasza swą pożegnalną mowę wyjątkowo składnie i płynnie. Nie widać na nim brzemienia lat, które niejednego przykułyby do łóżka i zbliżyły do matki ziemi. Zebrani wpatrują się w niego z napięciem i wycierają oczy.
– ... ze względu na nasz wiek, droga Elżbieto, nie mówimy ci żegnaj. Mówimy ci do widzenia...
Opowiadam o tym później matce. Matka słucha, płacząc.
– Biedna kobieta, – mówi przez łzy. – Tyle wycierpiała. Oj, nie udała się Panu Bogu starość.
Nie na długo jednak starcza jej współczucia dla kogoś, kto nie jest nią. Rozpoczyna swój jękliwy, dobrze mi znany monolog: – Ja też jestem taka chora. Nie wiem, ile mi jeszcze pozostało. Ona, biedna, chociaż do końca miała dobrą opiekę. A ja? Nikt się mną nie opiekuje. Ojciec nie rozumie mnie. Uważa, że jestem zdrowa. Marysia nie ma czasu. A ciebie – zwraca się do mnie – boję się. Jesteś taki nerwowy. Ta Halina ma z tobą los...
Słucham matki, nie reagując. Zastanawiam się, dlaczego tak łatwo jest pomagać obcym, a tak trudno najbliższym.








Ojciec do ciebie – mówi Halina i podaje mi słuchawkę.
– Słucham...
– Krzysiek? Przyjedź natychmiast do domu... natychmiast!
– Co się stało? –  Brak odpowiedzi i przerwanie połączenia.
– Ojciec chce, żebym do nich przyjechał – mówię.
– Co się tam znowu dzieje? – pyta Halina.
– Nie wiem, nie powiedział. Muszę iść.
– Wróć szybko, zaraz będzie obiad.
Usiłuję uspokoić się. Przyrzekam sobie, że tym razem nie będę się denerwował. „Spokój, tylko spokój”, powtarzam sobie. Przecież jeszcze godzinę temu wszystko było w porządku. Siedziałem u nich z Haliną  blisko trzy godziny. Atmosfera była może trochę napięta, ale nie bardziej niż zwykle. Męczące trzymanie się na wodzy, żeby nie powiedzieć nic, co by mogło spowodować lawinę narzekania na zdrowie, na cały świat i życie. Wchodzę więc po schodach z mocnym postanowieniem zachowania zimnej krwi, ale kiedy otwieram drzwi ich mieszkania, nie wytrzymuję: – Co tu się, do cholery, dzieje?!
Ojciec zamiera z nogą w nogawce kalesonów. Matka przerywa wachlowanie się i wlepia we mnie zdumione oczy.
– Jak dzieci, jak dzieci – mówię podniesionym tonem. – Tylko was samych zostawić. Starzy ludzie, jedno i drugie chore. Tyle razy wam mówiłem, żebyście przestali walczyć ze sobą...!
Ojciec, zataczając się, naciąga w końcu kalesony. – Ja już mam tego dosyć... wyprowadzam się – wykrztusza.
– Popatrz, popatrz, co on robi. Zmarnował mi życie... – wysapuje matka, z trudem chwytając powietrze.
Ogarnia mnie wściekłość.  Nasycone chorobą i permanentnym brakiem zrozumienia ściany tego mieszkania wyzwalają u mnie trudne do opanowania reakcje. – Dobra! – krzyczę do ojca. – Gdzie twoje rzeczy? Idziesz do nas!
– Ja już się spakowałem – mówi ojciec.
– Krzysiek, źle robisz – dyszy matka. – Zostaw go. Ja nie wytrzymam. Boże, co ja zrobiłam? Jestem chora, a on uważa, że jestem zdrowa jak koń... Żadnego zrozumienia. Ja już nie mogę... – W jej głosie słyszę narastającą histerię.
Nachylam się nad nią i chwytam ją za ramiona. Patrzę z bliska w jej wychudłą, pomarszczoną twarz. – Uspokój się, bo zaraz zawołam pogotowie – cedzę przez zęby.
Matka uspokaja się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Masz takie niedobre oczy – stwierdza.
Ojciec wpycha do torby co mu się nawinie. Odbieram mu ją i sprawdzam zawartość.
– Trzeba to przepakować – mówię. – Gdzie masz większą torbę?
– Torbę? Nie wiem...
– Może w szafie?
– Może...
Otwieram szafę i grzebię w stercie rzeczy, zgromadzonych na dnie. Słyszę, że w pokoju znowu toczy się walka. Padają słowa nieprzemyślane, raniące. Oddycham głęboko, żeby opanować się i znowu nie wybuchnąć. Postanawiam jednak interweniować. – Spokój – mówię. – Ma być spokój. Koniec z kłótnią. Przecież ledwo zipiecie. Zastanówcie się, co robicie. Będę musiał w końcu zadzwonić do Marysi, żeby przyjechała.
– Dobrze, zadzwoń – zgadza się ojciec.
– Nie dzwoń! – krzyczy przestraszona matka.
– No, pokrzyczeliśmy, odreagowaliśmy, a teraz zastanówmy się, co z tym wszystkim robić – proponuję pojednawczo. Rodzice z napięciem wpatrują się we mnie. – Marysi nic nie powiem. Ona też  ma prawo do oderwania się od waszych spraw...
– Tak – przerywa matka. –Taka jest nerwowa. Wiesz, co mi ostatnio powiedziała?
– Co?
– Że jestem starą ropuchą!
Zagryzam wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Może miała powód?
Matka zamyśla się. Ojciec sięga po aparat słuchowy i mozolnie wtyka go sobie do ucha.
– Wezmę ojca na kilka dni – mówię. – Odpocznijcie od siebie, to wam dobrze zrobi. Ty, mamo, też spróbuj odetchnąć. Będę wpadał do ciebie.
– Synku, zostaw go. On tylko tak mówi, że chce się wyprowadzić. Już tyle razy to robił i zaraz wracał.
Żal mi jest matki. Schorowana, skłócona ze sobą i z całym światem.
– To jak, tato, co robimy? – ustępuję w końcu.
Ojciec staje w drzwiach do pokoju, prawie gotowy do wyjścia.
– Niech mnie przeprosi, to zostanę – stwierdza z rezygnacją.
– Mamo?...
– Co on mówi?
– Chce, żeby mama go przeprosiła.
– Ja? Za co? To on zatruwa mi życie...
Ojciec tym razem jakimś cudem słyszy, co mówi matka. – Wyrzucasz mnie?! – krzyczy histerycznie. – Wychodzę i już nie wracam. Pójdę do domu starców!
– A idź sobie!
– Spokój! Koniec kłótni! – Znowu ponoszą mnie nerwy. – Co za rodzina! Dlaczego ja nie mam normalnej rodziny? Przy was można zwariować...
– Spytaj o to swojego ojca...
– Tato, ubieraj się. Idziemy. Tylko żebyś za dwa dni nie marudził, że chcesz już do domu.
– Właśnie – wtrąca zjadliwie matka. – Niech już zostanie ile chce.
Wkładam do ojca torby jeszcze przybory do golenia, lekarstwa i piżamę.
– Zadzwonię do ciebie wieczorem – mówię, całując matkę na pożegnanie, żeby mimo wszystko nieco załagodzić sytuację.
– Idźcie z Bogiem – wykrztusza. – Nie martw się o mnie, poradzę sobie.
Biorę ojca pod rękę i sprowadzam na dół. Na zewnątrz spokój, śnieg, świeże powietrze – inny świat. Ojciec przystaje, ciężko dysząc.
– Ja wszystko przy niej robię – żali się. – I wiesz, to rano...
– Śniadanie?
 – Tak. Potem idę do Supersamu. Zmywam. Ona ma tylko ugotować obiad. Wszystko robię... Ja nic za to nie chcę... ale żeby ona to do... do...
– Doceniła – podpowiadam mu znowu.
– ...i żeby nie krzyczała na mnie. Ja tego tak nie lubię.
Ruszamy po wydeptanej w śniegu ścieżce. Jestem pewien, że za nami, w oknie stoi matka.








Rozmawiałam wczoraj z Grażyną – mówi Halina. – Od kilku dni jest u ciotki, bo Ukrainka, która się ciotką opiekuje, musiała na dwa tygodnie wyjechać.
– To ma kłopot – zauważam. – Znowu parę   dni wyjętych z życiorysu. A co z Andrzejem?
– Został w domu.
– Jak ciotka się czuje?
– Podobno lepiej. Dużo śpi.
Siedzimy sobie przy stole, popijając herbatę, jedząc ciasteczka i przeglądając prasę. Może uda się nam przetrwać spokojnie cały wieczór.
– Włącz telewizor – prosi Halina. – Zaraz będzie Kurier Warszawski.
Gdy sięgam po pilota, podrywa mnie telefon. – Cholera, pewnie znowu coś u starych. Szlag by to trafił. Ja już naprawdę nie mam siły...
– Uspokój się, może to ktoś inny.
Podnoszę słuchawkę tak, jak by to był kawałek śmierdzącej padliny.–  Słucham...
– To ja... Chyba ciocia umarła...
Poznaję Grażynę i wstyd powiedzieć, czuję ulgę, że ten telefon nie dotyczy bezpośrednio mnie. – Zawołałaś pogotowie?
– Dzwoniłam do Andrzeja. Już do mnie jedzie. On to załatwi.
– Może tylko zemdlała? Sprawdzałaś?
– Sprawdzałam... nie oddycha... – Grażyna przełyka łzy. – Umarła, kiedy mnie nie było w pokoju. Najpierw ją  chciałam nakarmić, ale nie miała apetytu. Powiedziała, że tak dziwnie się czuje...
– Może ci w czymś pomóc, Grażynko? Może przyjechać?
– Nie, dziękuję. Andrzej wszystko załatwi... Zadzwoniłam, żebyście wiedzieli...
– Jest nam bardzo przykro. Zadzwonimy jeszcze dzisiaj. Trzymaj się.
– Coś z ciotką? – dopytuje się Halina.
– Umarła... chyba jakieś piętnaście minut temu.
Opadam na fotel. Halina wyciera łzy. – Szkoda, że odeszła.
– To było najlepsze rozwiązanie, dla niej i dla otoczenia. Grażyna będzie mogła wreszcie odpocząć. Przecież przez ostatnie dwa lata nie miała chwili czasu. Większość jej życia koncentrowała się wokół ciotki. Nie wspomnę już o wydatkach... – stwierdzam twardo i dopadają mnie okropne myśli. Nie moje. Kogoś, kto stoi za mną i szepcze natrętnie do ucha: „Popatrz, jak Grażyna ma dobrze. Problem z głowy. Szkoda, że to nie twój ojciec, albo twoja matka. Też miałbyś już spokój. A tak, wszystko jeszcze przed tobą...”
Otrząsam się, przerażony.
– Biedna kobieta – wykrztuszam przez zaciśnięte gardło.








Nie mogę zasnąć. Długo czytam książkę. Przerzucam kolejne kartki, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co jest na nich napisane. Zazwyczaj jest to dobry znak, bo skaczące litery zwiastują rychły sen, ale nie tym razem. Nawet przyćmione światło nocnej lampki i miarowe tykanie zegara nie przynoszą upragnionego odprężenia.
Odkładam książkę i zamykam oczy. Pod powiekami, w szaleńczym tempie, przesuwają się obrazy – wykładnie myśli:
Twarz matki, pochylająca się nade mną i jej chłodna ręka, badająca temperaturę mojego czoła. Ja, wygrzebujący się z chorobliwych majaczeń i zwidów, potrzebujący pomocy i opieki...
Ojciec. Młody, pełen energii i zawodowej inwencji...
Dom, zawsze bezpieczna przystań, bez względu na to, ci się w nim działo...
Wzajemna miłość, poddawana rozlicznym próbom...
Zwykła, wspólna egzystencja...
Myślę o tym, co bym odczuwał,  gdyby rodzice umarli, kiedy byłem dzieckiem. Na ile zmieniłby się mój świat. Jakie byłoby ich wspomnienie. Może szkoda, że wtedy nie odeszli? To pytanie dręczy mnie, powraca. Nie czułbym już bólu. Intensywność przeżyć zatarłaby się, stając się częścią zamglonej wizji dzieciństwa. Po prostu – MIAŁBYM TO JUŻ ZA SOBĄ!
Okrutne, samolubne stwierdzenie. Trudno mi to przyznać, ale ono istnieje, żyje, przyczajone na peryferiach mojej podświadomości.  Boję się go, ale ono gnębi mnie, zwłaszcza w chwilach zmęczenia, zdenerwowania i zwątpienia. Odpycham je, kuszące przewrotną bezwzględnością.
Kim ja jestem w tym wszystkim? Może potworem, zasługującym na pręgierz, wyrzucenie poza nawias, wytknięcie palcami... Ale... to chyba strach przed ich śmiercią i przed tym, co się z nią łączy: troską, smutkiem, chorobą, poświęceniem, odkrytym grobem.
Chciałbym być dzieckiem, które nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego rodzice chorują i co to jest cierpienie i umieranie...
„Nie obawiaj się”, chichocze coś we mnie, „Los lubi być przewrotny. Może oni pierwsi zapłaczą nad twoją mogiłą?...”








Drzwi do klatki schodowej znowu ktoś pozostawił uchylone. Nie muszę więc używać domofonu, żeby wejść do środka, ale naciskam go mimo wszystko, by uprzedzić rodziców, że ktoś idzie. Otwiera Marysia.
– Ach. To ty! – odzywam się, zaskoczony. – Coś się dzieje?
– Jak zwykle. Pokłócili się – Marysia stwierdza to z pobłażliwym uśmiechem, nie przejmując się. Podziwiam jej spokój i opanowanie. Potrafiła znaleźć dystans do codziennych zmagań z rodzinną geriatrią.
– O co poszło?
– O wszystko.
– Jest ojciec?
– Wyszedł po zakupy.
– A matka?
– Leży.
Zdejmuję kurtkę i buty, powtarzając sobie, że muszę za wszelką cenę zachować spokój.
– Kto przyszedł? – pyta słabym, ledwo słyszalnym głosem matka.
– Krzysiek, mamo.
– Kto? – Głos tym razem jest mocniejszy. Pobrzmiewa w nim nutka histerii.
– To ja. Cześć, mamo.
Matka leży na wznak, z podkurczonymi nogami. Jest ubrana. Zrolowana pościel oddziela ją od ściany. – Dzień dobry, synku.
– Jak się czujesz, mamo? – Pytanie jest właściwie zbędne, ponieważ z góry wiem, jaka padnie odpowiedź.
– Źle. Wszystko mnie boli. Mam duszności.
– Jak zwykle – mruczę pod nosem.
– Co mówisz?
– To przez tę pogodę. Gwałtowne zmiany ciśnienia i temperatury...
Twarz matki wykrzywia się w uporze i niechęci. Nie znoszę tego grymasu. Wyzwala we mnie nieoczekiwane reakcje.
– Nie daj się sprowokować – szepcze za mną Marysia.
Wycofuję się do kuchni.
– Dzwoniła do ciebie? – pytam ją.
– Dzwoniła, ale ja i tak miałam przyjść, bo muszę zanieść do analizy jej mocz po dobowej zbiórce.
– No tak, ostatnio narzekała na pęcherz...
– Krzysiu, ja już wychodzę. Muszę tam być do godziny dziesiątej.
– No to na razie. Wpadniesz jeszcze?
– Może po południu. Przyniosę im zupę do odgrzania na jutro.
Zostaję sam.
Wchodzę do dużego pokoju i otwieram okno. Świeże powietrze wpada do środka i nieco oczyszcza męczącą atmosferę. Stawiam na dywanie torbę z narzędziami i klękam przy stole.
W drzwiach niespodziewanie pojawia się matka. Staje, pochylona, z trudem trzymając się framugi. – Co robisz? – pyta.
– Chcę naprawić ten stół.
– Co? – dopytuje się ze złością. – Nic nie słyszę!
Przykładam do ust zwinięte dłonie i prowokująco wrzeszczę: – NAPRAWIAM STÓŁ!!!
Matka patrzy na mnie bez wyrazu, zbierając siły do ataku. Trwa to kilkanaście sekund, ale efekt jest piorunujący. Jej spłycone płuca nabierają powoli powietrze i eksplodują gwałtownym, piskliwym, niezrozumiałym krzykiem. Wiem, jak na to zareagować:
– SPOKÓJ!!! – Mój głos przełamuje jej krzyk. – Uspokój się. Widocznie nie jesteś taka chora, skoro stać cię na takie wrzaski! Gdzie ta twoja zadyszka? – Jestem okrutny i niesprawiedliwy. Przede mną chybocze się wychudzona, schorowana istota o słabym ciele, ale z potężną, trudną do zrozumienia potrzebą dominacji. Nie jestem sobą w tym domu.
Podchodzę do matki i próbuję pogładzić ją po głowie. Cofa się szorstko. – Jesteś taki sam, jak ojciec. Dobraliście się. Jestem sama i chora. Wszystko na mojej głowie... Ojciec uważa, że jestem zdrowa....
– Uspokój się, mamo – przerywam potok płaczliwych skarg. – Masz nas. Mnie i Marysię. Robimy, co możemy, żeby ci pomóc, żeby wam pomóc.
– Nic nie robicie – stwierdza z uporem matka.
– Dobrze, mamo, masz rację. Nikt tobą się nie opiekuje. Nikt nie załatwia ci żadnych lekarzy, Jesteś zdana na siebie...
– No właśnie. – W głosie matki brzmi satysfakcja. – Ci wszyscy lekarze, to...
– Wiem konowały. Daj już spokój. Nie chcę tego słuchać.
Matka spogląda na mnie wzrokiem skarconego dziecka. Zacina usta i siada w fotelu. Mam chwilę pełnego napięcia spokoju. Minie jakiś czas, zanim znowu będzie próbowała wyrzucić z siebie ból, frustrację, niechęć i pretensję do całego świata.
Wyjmuję z torby narzędzia i zaczynam naprawiać stół. Usuwam obluzowany kołek, na którym po rozłożeniu opiera się konstrukcja blatu. Wklejam nowy. Likwiduję w ten sposób jeszcze jeden punkt zapalny między rodzicami. – No, mamo, koniec. Teraz powinno być już dobrze.
Matka budzi się z zamyślenia. – Co? – pyta nieprzytomnie..
– Naprawiłem stół. Blat po rozłożeniu nie będzie się już chybotał.
– Widzisz, jaki ty jesteś zdolny, synku. Wszystko potrafisz. A twój ojciec nic. Ma dwie lewe ręce. Przez całe życie wszystko było na mojej głowie. On tylko wychodził do pracy, wracał i zachwycał się domem. A teraz, to już w ogóle nic...
– Mamo, on jest starym, chorym człowiekiem. I tak dobrze, że jest jeszcze w stanie cokolwiek zrobić. Chodzi po zakupy, pomaga ci przy obiedzie...
– On? Kupuje nie to, co trzeba. Zapomina, podgrzewa zupę na takim gazie, że wszystko kipi...
– Mamo – nie wytrzymuję. – Tak naprawdę, to gotowanie jest twoim obowiązkiem. On w ogóle nie powinien wchodzić do kuchni.
– On chętnie by nie wchodził do kuchni. Tylko by siedział i patrzył w telewizor. A jaki zrobił się nerwowy... Skarży się, że źle śpi i że ma okropne sny. Nic dziwnego, do późna ogląda telewizję...
Zbieram resztki sił, żeby odpowiedzieć, ale na szczęście słychać domofon.
– Ojciec wraca – mówi matka. – Tylko już nic mu nie mów. – Ona też ma dosyć tej jałowej, męczącej wymiany zdań.
Wchodzi Marysia.
– Co się stało? – pyta przestraszona matka.
– Nic. Ojca jeszcze nie ma?
– Nie ma. Już powinien być. Jest prawie jedenasta.
– O której wyszedł? – pytam.
– Jak zwykle, koło dziewiątej. Nie rozumiem, dlaczego tak wcześnie wychodzi...
– Zaraz przyjdzie – mówi uspokajająco Marysia. – O, widzisz, idzie już.
– Skąd wiesz?
– Nacisnął domofon, mamo.
– Nic nie słyszałam.
– O, moje dzieciaczki – cieszy się wchodząc ojciec. Odstawia torbę z zakupami i z trudem zdejmuje buty. – Ale pogoda, zmęczyłem się. Poczekajcie, zaraz zrobię herbatę.
– Sama zrobię, tato – mówi Marysia. – Mamo, chcesz coś do picia?
Potem. – Matka wstaje z fotela. – Teraz muszę zrobić sobie inhalację. Bez przerwy te inhalacje... Mam od nich wysuszone usta...
Idę razem z Marysią do kuchni. – Załatwiłaś już wszystko?
– Jeszcze nie. Wróciłam, bo zapomniałam obliczyć ilość moczu. Ja też już dostaję od tego wszystkiego kręćka – uśmiecha się.
– To my prędzej się wykończymy, niż oni – stwierdzam.
– Może nie będzie tak źle...
– Wyjdźcie, za ciasno tu. – Ojciec wciska się między nas. – Muszę wypakować te... co kupiłem.
Bierzemy herbatę i wynosimy się z kuchni do stołowego. Powinniśmy teraz wykorzystać chwilę spokoju i pogadać ze sobą na jakiś neutralny temat, ale znowu wkraczamy na grząski teren: – Ojciec chce wyprowadzić się do domu starców – mówię.
– Wiem. Był u mnie wczoraj.
– Spróbuję coś mu załatwić. Może u Bonifratrów?
– Może ja coś poszukam – proponuje Marysia. – Ale wiesz, jestem przekonana, że to nie rozwiąże problemu. Oni nie mogą żyć bez siebie. Ojciec po kilku dniach będzie chciał wracać do matki.
– No tak. Pamiętasz, ostatnio wytrzymał u mnie tylko trzy dni.
– Widocznie tak musi być – stwierdza z rezygnacją Marysia. – Ta ich wzajemna walka to swego rodzaju sposób na życie.
– Dwoje schorowanych, niszczących się wzajemnie starców – podsumowuję ze złością.
– Nie denerwuj się.
– Jakoś nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego.



Na tym przerywam...

A jeśli masz ochotę dowiedzieć się, co było dalej, zapraszam na stronę Humusa wydawnictwa
gdzie możesz przeczytać recenzję, uwagi czytelników i kupić e-book lub wydanie papierowe.
Oto link na tę stronę:


2 komentarze:

  1. Tak jest... Takie dni.. Takie uczucia.. Takie emocje.... Opisujesz smutną, a niestety - w tak licznych przypadkach - nieuchronną codzienność. Sytuacje konieczne, ale nie chciane... Grażyna

    OdpowiedzUsuń