Rok

Na tej stronie znajdziecie fragmenty mojej książki pt. "Rok", wydanej w wydawnictwie e-bookowo w formie ebooku.


Tematem tej książki jest rok stanu wojennego w Polsce. Na jego tle, splatają się wzajemnie losy kilkorga bohaterów. Czytając ją, można sobie uświadomić, jak znaczący wpływ na koleje życia każdego pokolenia mają wydarzenia dziejące się obok nas, na rozwój których sami często nie mamy wpływu, a jednak konsekwencje ich zaistnienia zmuszeni jesteśmy ponosić. Książka adresowana do wszystkich, zarówno tych, którzy stan wojenny znają z autopsji, jak i tych, dla których wydarzenie to jest już tylko suchym faktem historycznym.

Jeśli zainteresuje Was treść tej książki, zachęcam do kupienia jej. Dostępna jest wersja w postaci ebooka.
Poniżej podaję link na stronę tej książki;


GORĄCO POLECAM 

ROZDZIAŁ I


„Anna leżała z zamkniętymi oczami. Od dłuższej chwili usiłowała zasnąć, ale strach przed zapadnięciem w niebyt paraliżował ją.
W ogóle zasypianie sprawiało jej w ostatnim czasie ustawiczną trudność.
Starała się gasić lampę możliwie najpóźniej, ale natłok myśli rozbudzał ją na tyle, że do późna w nocy przewracała się z boku na bok. A kiedy już, wydawać by się mogło, zdołała uporać się z krnąbrnym jestestwem, elektryzował ją nagły chłód ściany, przeciąg nie wiadomo skąd, lub trzaśnięcie w sąsiednim pokoju. Zwlekała się wtedy z tapczanu i po omacku, bez pantofli, sunęła do kuchni. Otwierała skrzypiące drzwi i zamierała w bezruchu, odwlekając moment włączenia światła. Bała się nagłego uderzenia jasności, która wdzierała się pod powieki jak obezwładniający ból. Zaciskała je wtedy mocno i odczekawszy chwilę rozwierała nagle, nie widząc nic i poddając się torturze, która utwierdzała ja jednak w przekonaniu, że przecież w dalszym ciągu żyje. Były to jakby narodziny na nowo - po raz setny, tysięczny, po raz nieskończony.
Banalny fakt wyłaniania się z ciemności dobrze znanych sprzętów uspakajał ją. Wyzwalał odruch prowadzący do zapalenia gazu, ustawienia na nim czajnika i wyjęcia szklanki z szafki. A potem, jakby zbliżając się do kresu zaprogramowania, zmuszał do wysunięcia spod stołu stołka.
Anna siadała z westchnieniem ulgi. Oczy, przyzwyczajone już do światła, rejestrowały blask gazu, nie pozmywane naczynia, kłaczki kurzu na podłodze.
«Trzeba w końcu posprzątać», myślała leniwie. Zawsze starała się dbać o porządek i  czystość tam, gdzie przyszło jej przebywać. Kiedyś tego rodzaju «pomieszczenia» nazywała domem lub mieszkaniem. Kiedyś - to znaczy wtedy, kiedy wierzyła, że może myśleć o jakiejkolwiek przyszłości. Kiedy rosła, rozwijała się, uczyła, a potem - już dojrzała - wchodziła w życie. Kiedy tworzyła własne szczęście...
Szczęście?...
Anna zastanawiała się nad znaczeniem tego słowa - czy jest ono odpowiednie dla określenia realizowanych przez człowieka pragnień? Czy oddaje sens dążenia ku ciągłemu, maniakalnemu spełnianiu obłędnej potrzeby ułatwiania sobie życia? Bo czyż szczęście nie jest właściwie najzwyklejszym w świecie egoistycznym samozadowoleniem?
Zwykle w tym momencie Anna przerywała tok myślenia. Czyniła to rozmyślnie, mimo że chętnie zastanowiłaby się jeszcze  i nad tym, czy właśnie to «szczęście» stało się w końcu i jej udziałem. Bo jeśli nazwać w ten sposób przeżycia ostatnich miesięcy, wiodące nieuchronnie ku wiadomemu zakończeniu, to...
Zresztą Krzysztof zawsze przestrzegał ją przed nadmiernym filozofowaniem. Kiedy widział, jak Anna robiąc na drutach zamiera w bezruchu, lub czytając książkę podnosi niewidzące oczy, zwykł mówić:
– Anno, obudź się. Otrząśnij się z tych głupich myśli. Znowu jesteś nieobecna. Zrozum, że to do niczego nie doprowadzi.
– Ależ Krzysztof... – protestowała wtedy słabo.
– Anno. – Jego głos brzmiał sucho i autorytatywnie. – Anno, zajmij się czymś innym. Potrzebujesz więcej ruchu, więcej powietrza. W ten sposób nigdy nie powrócisz do zdrowia.
To zabawne – mówił tak, doskonale zdając sobie sprawę z jej stanu. Czy rzeczywiście łudził się, że jego natrętne, zniecierpliwione rady mogą w czymkolwiek jej pomóc?
– Anno, ubierz się, pójdziemy na spacer. – Wstawał i zdecydowanym ruchem odrzucał «Przegląd Sportowy», «Życie Warszawy» czy jakąś inną gazetę. Nie potrafił jednak ukryć niezadowolenia z faktu, że oto tak spokojny wieczór ulega zburzeniu przez nieodpowiedzialną, nieznośnie chorą kobietę.
Anna łagodnie chwytała go za rękę:
– Krzysztof, daj spokój. Pada deszcz, jest zimno. – Wynajdowała niezliczone preteksty, żeby uwolnić się od niechcianej, wymuszonej opieki. Robiła to spokojnie, nie czyniąc mu wymówek, że przecież to on ją denerwuje i że w gruncie rzeczy nigdy nie potrafił jej zrozumieć...
To dziwne, że ludzie, blisko żyjąc ze sobą, mijają się na co dzień. Ich istnienia przebiegają po dwóch liniach równoległych, które czasem - tylko czasem - wbrew zasadom geometrii krzyżują się we wzajemnej współzależności...
Anna chyliła głowę, już niemal zasypiając. Chłodny początkowo blat stołka emanował teraz ciepłem, mięknąc i otulając, jak wygodny fotel. I zazwyczaj w tym momencie, kiedy ta półjawa owocowała już obrazami bez związku, w rozleniwiającą ciszę wdzierał się narastający szum. Początkowo przytłumiony, potem coraz głośniejszy i burczący. Anna odczekiwała jeszcze moment i nie ruszając się z miejsca przekręcała kurek gazu. Odmierzonym, spokojnym ruchem wsypywała do szklanki herbatę i zalewała ją wrzątkiem, mieszając kilkakrotnie. Nerwowe pragnienie szybko zmuszało do pierwszych parzących łyków.
Błogie ciepło rozlewało się po całym ciele. Jego uzdrawiająca moc pozwalała na chwilę zapomnieć o bezsennych nocach i o czającej się jak zły pies chorobie.
Anna brała szklankę z niedopitą herbatą i wlokła się do łóżka. Majaczyło bielą pościeli, szerokie i pozornie zachęcające. Nabyty przez lata odruch kazał jej kłaść się ostrożnie, niemal na samym brzegu. Odruch niepotrzebny, bo przecież dzisiaj nie chroniący już nikogo przed gwałtownym przebudzeniem.
Przesuwała się więc śmielej na środek tapczanu i odstawiwszy szklankę zamykała oczy.

*     *      *
Także i teraz Anna usiłowała zasnąć. Nie był to jednak wieczór, nie była też noc ani wczesny poranek. Pora dnia nie grała już żadnej roli. Ostatnio Anna rzadko wstawała z łóżka i prawdę mówiąc nie widziała już sensu w dzieleniu doby na nic nie znaczące fragmenty. Pozostawiała to ludziom żywym.
A ona? Czy ona jest jeszcze żywa? Czuła, oddychała, myślała, więc chyba jeszcze - tak, mimo że pogodziła się z faktem czającej się blisko śmierci. Wisielczy optymizm kazał jej uparcie czepiać się nitki nadziei. Działo się to wbrew rozsądkowi i opinii lekarzy. Co prawda, lekarze zawsze twierdzą, że trzeba mieć nadzieję, że człowiek, który podda się chorobie, przegrywa, jednak jej przypadek określili jednoznacznie. Nie powiedzieli tego wprost - o nie. W tej materii wierni byli całej obłudzie humanitaryzmu. Robili dobrą minę do złej gry, pochylali się przyjaźnie, zalecali spokój i lekarstwa, potrzebne jak umarłemu kadzidło - Anna uśmiechnęła się mimo woli przy tym porównaniu. Nie była pewna, czy ten uśmiech odmalował się na jej twarzy, ale chyba wygładził zaostrzone rysy.
Już od dłuższego czasu nie brała do ręki lusterka. Jak długo? Może jedną dobę, może parę tygodni, ale z pewnością od chwili kiedy stwierdziła, że nie jest już w stanie podobać się komukolwiek. Jednak resztki kobiecej zalotności tkwiły w niej nadal. Przecież była młoda, miała prawo do gładkiej, zadbanej twarzy, do starannie nałożonego makijażu i do zaciekawionych męskich spojrzeń.
Nie otwierając oczu sięgnęła więc do półki. Palce dotknęły chłodnej, śliskiej powierzchni, zsunęły się nieco niżej i już miały ująć metalowy uchwyt lusterka, kiedy nagłe ukłucie w piersiach kazało jej cofnąć rękę.
Ból zaatakował z żelazną konsekwencją, bezwzględnie i precyzyjnie. Uciążliwy znajomy, dający o sobie znać wtedy, kiedy, zdawałoby się, można o nim zapomnieć.
Anna wyprężyła się i zacisnęła wargi, aby nie jęknąć. Czekała, aż minie atak, który dotychczas zawsze ustępował i zostawiał ją, znękaną i wycieńczoną po nierównej walce. Ból jednak tym razem nie słabł. Obejmował ją całą, tamując oddech i paraliżując wolę. Ściskał żelazną obręczą płuca i gardło. Anna chciała krzyknąć, zawołać o pomoc. W nieludzkim wysiłku zdołała tylko otworzyć powieki i ostatnim obrazem, jaki zarejestrował jej mózg, była sylwetka mężczyzny, śpiącego w głębokim fotelu.”
KO...

Andrzej zawahał się i odłożył pióro. Czy rzeczywiście to już koniec? Przekartkował gęsto zapisany zeszyt, czytając ze szczególną uwagą ostatnich parę stron.
Zżył się z bohaterami opowieści. Tworzył ich postacie systematycznie, w codziennej ciężkiej pracy. Rozumiał jednak doskonale, że bez tego nie osiągnąłby nigdy zamierzonego efektu. Czy jednak efekt ten był godny włożonego wysiłku?
Ostatnie wydarzenia odciągnęły uwagę Andrzeja od pracy. Zwłaszcza wypadki poprzednich dwóch dni sprawiły, że czuł się kompletnie rozkojarzony.
Przeczytał jeszcze raz scenę śmierci Anny. Nie był z niej zadowolony. Opisywać śmierć jest szczególnie ciężko, zwłaszcza gdy nigdy nie było się przy niej obecnym. Musiał polegać na własnej wyobraźni, która była w tym wypadku szczególnie oporna. Kilkakrotnie z trudem opanowywał chęć zaniechania rozbudowanego opisu i załatwienia całej sprawy paroma zdaniami w rodzaju: „Anna umarła. Stało się to pewnego wczesnego popołudnia...” lub: „Anna umarła po południu. Śmierć zabrała ją młodą i pełną chęci życia.”
Opanowywał też chęć pozostawienia Anny żywej. Byłoby to bardzo romantyczne i lekkostrawne. Chora kobieta dochodzi jednak do siebie, pokonuje słabość i rozpoczyna na nowo klecenie przyszłości. Andrzej świadomie użył słowa „klecenie”, ponieważ budowanie przyszłości na nowo było w przypadku Anny z góry skazane na niepowodzenie. Dlatego w ostatecznym rozrachunku Annę uśmiercił i zrobił to w taki właśnie sposób - może nieudolnie i zbyt rozwlekle, ale zgodnie z hipotetyczną rzeczywistością.
Ujął więc z powrotem pióro i zdecydowanym ruchem dokończył przerwany wyraz -
...NIEC
Koniec.
Odetchnął z ulgą. Zamknął zeszyt i wsunął do szuflady biurka. Czeka go jeszcze przepisywanie na maszynie, ale zrobi to później, sukcesywnie, kiedy trochę odsapnie. Andrzej bowiem postanowił teraz przede wszystkim odpocząć. Pozostało mu kilkanaście dni urlopu, które obejmą nadchodzące Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok.
„Może wyjadę w góry?” – pomyślał. Zaraz jednak zdał sobie sprawę z tego, że przecież nie jest w stanie zmusić się do wystawania w kolejkach po uzyskanie zezwolenia na opuszczenie miasta. Zresztą nie miał do kogo wyjeżdżać. Ciotka, która mieszkała poza Warszawą, umarła rok temu. Część znajomych siedziała za granicą, a część prawdopodobnie przyklapnęła w odosobnieniu, przerażona i zdezorientowana rozwojem wydarzeń.
Andrzej spojrzał na zegarek - dochodziła jedenasta. Dzień był już w całej pełni i rozświetlał promieniami wnętrze pokoju: wełniany dywan, zakurzone regały pełne książek i olbrzymi kaktus w okrągłej donicy. Wszystko, mimo jasnych rozbłysków, smutne i poszarzałe, niby stare, przyprószone złoto. Andrzej przypomniał sobie, jak walczył z Krystyną o przeforsowanie każdej swojej koncepcji w urządzeniu mieszkania. Pełni zapału kupowali meble, a później toczyli zacięte boje o każdy centymetr powierzchni, na której powinny były stać. Było to jednak już tak dawno, że Andrzej przyzwyczaił się do samotności i podobne wspomnienia opadały go bardzo rzadko.
Wstał i owinął się ciaśniej szlafrokiem. Potrącona szklanka zabrzęczała i przewróciła się. Nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do okna i sprawdził ziemię w donicy. Sucha jak pieprz. Kaktus jednak wyglądał zdrowo i świeżo - spijał z siebie resztki zapasów wody. Andrzej walczył przez chwilę z chęcią niedostarczenia mu drogocennej wilgoci. Obserwowałby jego powolną śmierć, milczące konanie bez możliwości wydania jęku lub skargi. Śmierć, jaka dokonuje się w tej samej minucie setki, miliony, miliardy razy i która jest niczym w porównaniu z cierpieniami, jakie ludzie zgotowali  sobie sami.
Zdjął z parapetu butelkę, podlał litościwie kaktus i wypił łapczywie pozostałą wodę. Była ciepła i niesmaczna. Andrzej czuł jednak męczące pragnienie, które mogło być zwiastunem nadchodzących mrozów.
Zima tego roku przyszła wcześnie i niespodziewanie, Sypnęła śniegiem, sprawiła wiele radości dzieciom i uczyniła miasto bardziej świeżym i przytulnym. Biała pokrywa zachwyciła wszystkich, także i MPO, które przez jakiś czas pozwoliło ulicom pozostać w czystej i nienaruszonej szacie. Ludzie byli zadowoleni, bo nareszcie mogli posłuchać, jak skrzypi pod butami śnieg. Byli zadowoleni także i z tego, że oto mija kolejny miesiąc burzliwych zmian, chociaż przebieg lawinowo toczących się wypadków mógł napawać niepokojem. Oszołomieni nagłym otrząśnięciem się z marazmu, brnęli jak w transie, zahipnotyzowani i zaangażowani, chłonąc nową rzeczywistość. Tłoczyli się w tramwajach, czekali na przystankach, wystawali w tasiemcowych kolejkach, słuchali radia, oglądali telewizję i czytali hasła porozwieszane na murach. Każdy, dosłownie każdy miał coś do powiedzenia i powielał własne zdanie w ciągnących się do znudzenia dyskusjach. Kraj tętnił i nabrzmiewał do granic wytrzymałości. Jak balon rozdymał swoją powłokę, coraz bardziej podatną na najlżejsze ukłucie.
Wśród borykających się z codziennymi kłopotami byli także i ci zagubieni. Zaniepokojeni, ze strachem oczekujący zimy i wyłapujący z potoku wieści te najbardziej apokaliptyczne i przerażające.
Co będzie dalej? Pytanie to dręczyło nie tylko tych, którzy wstrząsnąwszy Polską przewartościowali większość obowiązujących pojęć. Dręczyło również tych, którzy na skutek owych wstrząsów zawiśli w próżni, próbując po omacku odzyskać utracone oparcie.
Andrzej nie wiedział jeszcze, do jakiej grupy mógłby się zaliczyć. Być może był zupełnie kimś innym - ani autorem, ani widzem, ani konsumentem, ani też krytykiem - kimś, kto dopiero teraz szuka swojego miejsca i nie bardzo jeszcze wie, w jakim kierunku się udać.
Westchnął i rzucił okiem na bielejące za oknem Filtry. Rozległa przestrzeń uspokajała i nęciła beztroską zabawą - narty, sanki, lepienie bałwana, rzucanie śnieżkami, a potem szybki, zdyszany powrót, zdjęcie zmoczonej odzieży i gorąca, łapczywie łykana herbata.
Na Filtrach nie było jednak nikogo. Pusto było także w kwadracie otaczających je ulic.
Nagły chłód kazał Andrzejowi odejść od okna. Mroźny wiatr wcisnął się w szpary we framugach, omiatając letni kaloryfer. Słońce zaszło i pokój otulił się lekkim półmrokiem.
„Sypnie śniegiem” – pomyślał i podniósł przewróconą szklankę. Rozlana herbata zostawiła na serwecie brunatną plamę. Parę lat temu przejąłby się tym, pobiegł do łazienki i wrzucił serwetę do proszku, zanim plama zdążyłaby się utrwalić. Teraz nie miało to żadnego znaczenia. Nikt nie może go skarcić za nieuwagę lub wytknąć mu, że jest niechlujny. Ma nareszcie spokój, o którym marzył, lecz który przyszedł nieco za wcześnie i nie w sposób, jaki przewidział.
W kuchni pozostał bałagan po niedawnej wizycie znajomych. Nie umyte talerze i szklanki, przepełniona niedopałkami popielniczka, okruchy chleba i parę pustych butelek. W jednej z nich pozostała jeszcze odrobina alkoholu. Andrzej, krzywiąc się, wypił resztkę i zabrał się do zmywania naczyń.

***
Goście schodzili się praktycznie przez cały dzień.
Pierwsza wpadła Jolka. Zdyszana i przerażona osunęła się w płaszczu na fotel.
– Słyszałeś, co się dzieje?
Było około dziesiątej. Andrzej wstał właśnie z łóżka i bezskutecznie jeździł po skali UKF-u. – Cholera, pewnie znowu remontują nadajnik. Cisza na wszystkich częstotliwościach.
Nie oderwał się od radia, kiedy Jolka weszła. Nie potrzebował otwierać drzwi, ponieważ  wiedział, że miała drugą parę kluczy, którą jej kiedyś zostawił.
– Zostaw to radio, nic w nim nie znajdziesz – powiedziała.
– Jak to, nic? Nieczynne na wszystkich zakresach?
– Idioto, po jakiej ziemi ty chodzisz! – Jolka krzyknęła z niespotykana energią. – Wojna, rozumiesz? Wojna!
Andrzej powoli podniósł się. Nieme radio świeciło wskaźnikami.
– Upiłaś się?
– Jeszcze nie, ale na pewno to zrobię. Jaruzelski wprowadził stan wojenny w Polsce!
– Stan wojenny? Po co? – Andrzej zadał to pytanie bezwiednie i zaraz zdał sobie sprawę z jego retoryczności. Spodziewał się przecież podobnego posunięcia już od dawna, może nie w takiej formie i nie tak szybko, niemniej jednak czuł, że od dłuższego czasu wisi coś w powietrzu.
– Tak, stan wojenny. Właściwie nie wiem dlaczego... –Jolka umilkła i tępo wpatrzyła się w kąt pokoju.
Przez chwilę rozdzwoniła się cisza. Zakłuła boleśnie w bębenki, pochłaniając mieszkanie, okno i wszystko, co się za tym oknem działo.
Andrzej podszedł i dotknął ramienia Jolki.
– Rozbierz się, Jola. Zrobię ci herbatę.
Podniosła wzrok w niemym zdumieniu.
– Co?
– Zdejmij ten płaszcz. Jadłaś śniadanie?
– Andrzej, jak... jak ty możesz – wyjąkała – jak możesz tak spokojnie... herbata... śniadanie... Andrzej...
– Ostatecznie nic się nie stało – powiedział to wbrew sobie, ot tak, po prostu, żeby opanować sytuację. – Nie denerwuj się – uprzedził jej atak. – Musimy to rozpatrzyć na zimno.
– Co tu rozpatrywać na zimno. – Jolka z rezygnacją zaczęła zdejmować płaszcz. – Tu nie ma co rozpatrywać. Wszystko, wszystko, co dotąd budowaliśmy, zawaliło się. Wiesz, gdybym nie wiedziała, że jesteś sympatykiem „Solidarności”, to pomyślałabym, że z nimi współpracujesz.
– Z kim?
– No, z nimi. Z tymi z rządu.
Andrzej powiesił płaszcz i wszedł do kuchni.
– Co to ma do rzeczy – powiedział. – Wszyscy z nimi współpracujemy, czy tego chcemy, czy nie. Chociażby dlatego, że żyjemy w określonym ustroju.
Jolka powlokła się za nim jak cień i usiadła na stołku.
– Jedni się z tym godzą, inni nie – rzekła smętnie.
– A ty?
– Teraz  w ogóle nie mogę o niczym myśleć.
Andrzej powoli nalewał wodę do czajnika. Bezskutecznie usiłował zebrać myśli i naprędce ustosunkować się do zaistniałej sytuacji. Praktycznie nie wiedział, co niesie ze sobą określenie „stan wojenny”, odczuwał jednak niemiły dreszcz na karku i przykry skurcz serca, zwiastujący czający się strach.
– Byłaś na mieście? – spytał.
– Byłam.
– W centrum?
Jolka zbierała okruchy chleba, gniotąc je nerwowo.
– W centrum. Byłam na Szpitalnej i na Mokotowskiej. Andrzej, wygarniają naszych!
– Kogo?
– Likwidują wszystkie siedziby „Solidarności”. Na ulicach wojsko i oddziały ZOMO. Most Poniatowskiego obstawiony czołgami. Andrzej, tylko patrzeć, jak trafią do nas.
 Andrzej metodycznie kroił razowiec na cienkie kromki i rozsmarowywał na nich twarde masło.
– Masz coś na sumieniu?
– Nie mam.
– No to czego się boisz?
– Nigdy nie wiadomo za co człowieka zwiną. Andrzej, jak oni mogli... jak oni mogli tak postąpić? – Jolka chlipnęła kilka razy i rozpłakała się. Łzy ciekły jej po policzkach i Andrzej przypomniał sobie matkę, która po tysiąc razy opowiadała mu o tym, jak płakała na wieść o wkroczeniu Niemców do Polski. Porównanie może niezbyt adekwatne do aktualnej sytuacji, niemniej jednak słowo „wojna” zawsze kojarzyło mu się z Niemcami. Andrzej był, można powiedzieć, obciążony dziedzicznie. Wychowany w atmosferze okupacyjnych wspomnień, nienawidził szczerze tamtego czarnego okresu. Miłował spokój, kochał wolność i brzydził się przemocą. Może dlatego nie był jeszcze w stanie jasno sformułować swojego stosunku do wydarzeń, o których mówiła Jolka.
– Nie płacz – powiedział. – Zawsze byłaś dzielna i szydziłaś z babskich wad. Już czasem myślałem, że jesteś mężczyzną.
Jednak żart wypadł blado, spytał więc prędko: – Jakie chcesz jajka, sadzone czy na miękko?
– Zrób jajecznicę, będziesz miał mniej roboty – stwierdziła z rezygnacją i sięgnęła po ścierkę. – Czysta?
– Brudna.
– Nie szkodzi. – Osuszyła nią starannie twarz i przejrzała się w lustrze. – Okropnie wyglądam. Jestem kompletnie roztrzęsiona.
Zjadła potem łapczywie jajecznicę, ponieważ zawsze była głodna, kiedy coś ją denerwowało. A kiedy Andrzej wyciągnął brandy, żeby się rozgrzać, gdyż znowu wiało chłodem od kaloryferów, rozprężyła się i jakby zapomniała, z czym tutaj przyszła.
Andrzej odetchnął. Nie miał ochoty dyskutować na temat, który go zaskoczył. Musiał to dokładnie przemyśleć w samotności, bez jakiegokolwiek nacisku z zewnątrz. Odsunął talerz i obserwował Jolkę. Podobała mu się. Była szczupła i energiczna. Miała duże oczy w kolorze nie do określenia i długie, grube włosy blond... albo ciemnoblond - zresztą włosy te zmieniały barwę w zależności od pory dnia. Dobiegała czterdziestki, ale trzymała się świetnie. Od czasu do czasu wyłapywała jakąś zmarszczkę na twarzy, ale było to bardziej przejawem zalotności niż staczania się po biologicznej równi pochyłej.
Po którymś z rzędu kieliszku atmosfera zrobiła się na tyle przyjemna, że nie od razu zareagowali na natarczywe pukanie do drzwi.
Andrzej poszedł do przedpokoju.
– Kto tam? – zapytał.
– Milicja. Otwierać!
– Nie otwieraj! – Jolka histerycznie zawisła mu na ramieniu. – To po nas!
– Daj spokój. – Andrzej zajrzał w judasza. Nie było nikogo. – Pewnie ktoś sobie żarty stroi.
Nie spiesząc się otworzył drzwi. Zza rogu wynurzył się uśmiechnięty Edward.
– Ale was zamurowało, co?
Jolka nie wytrzymała. Jednym susem skoczyła do niego i z całą siłą wpiła się w klapy jego płaszcza. Nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Stali tak przez chwilę bez ruchu. Ona wściekła i czerwona z wysiłku, on z bezmiernym zdumieniem na twarzy.
Z mieszkania obok wyszła starsza pani z kubłem pełnym śmieci. Otwierając drzwi do zsypu uniosła głowę i zamarła, zdziwiona.
– Dzień dobry pani. – Andrzej nerwowo ukłonił się i pociągnął szczepioną parę w głąb mieszkania. – Właźcie, nie róbcie widowiska!
– Boisz się starej? – zasyczała Jolka.
– Nie boję się, ale niedługo cały dom będzie wiedział, że u mnie rozgrywają się pijackie orgie i bijatyki. Dajcie już spokój. Zachowujcie się jak poważni ludzie.
Edward uwolnił się z objęć Jolki. Zdjął wysokie, ośnieżone buty i w samych skarpetkach wszedł do pokoju.
– Zimno tu u ciebie – zauważył. – Nie grzeją? – I nie czekając na odpowiedź rozciągnął się wygodnie na kanapie. Jolka z zaciśniętymi wargami stanęła w drzwiach. Andrzej sięgnął po niedojedzoną kromkę chleba.
– Od kilku godzin jestem w podróży – powiedział Edward. – Gdy tylko usłyszałem rano, co się dzieje, natychmiast wsiadłem w samochód i przyjechałem do Warszawy. Nie wiem, co się dzieje w moim warsztacie.
– Nie byłeś tam jeszcze? – spytał Andrzej.
– Nie. Starczyło mi benzyny tylko do twojego domu... Przemarzłem do szpiku kości.
– Napijesz się koniaku?
– Wolałbym trochę wódki.
– Jolka, zajrzyj do lodówki. Powinno być tam jeszcze pół litra. – Andrzej celowo zwrócił się do Jolki, żeby rozruszać ją trochę, ponieważ stała w dalszym ciągu, nieruchoma i wroga. – Jola, słyszysz, co mówię?
– Słyszę, słyszę. Nie musisz mi powtarzać. – Odbiła się niechętnie od framugi i znikła w kuchni.
– Co jej jest, Andrzej? Zachowuje się dziwnie.
– To samo co nam wszystkim. – Andrzej nie był zadowolony z nagłej wizyty Edwarda.
– Wszystkim? – zdziwił się Edward. – Mnie nic nie jest. Niczemu się nie dziwię.
– Ale wracałeś do Warszawy jak wariat, aż benzyny ci zabrakło. – Jolka ze zjadliwym uśmiechem postawiła butelkę wódki na niskim stoliku. – Szanowny pan zaniepokoił się jednak o swój warsztat.
– Trzeba dbać o kurę, która znosi złote jajka, Joleczko. Bez tego ani rusz. Forsa, kochani, jest podstawą bytu, niezależnie od poglądów. – Edward odkręcił korek i rozlał alkohol do kieliszków.
Potem wpadło jeszcze kilka osób. Wszyscy niepewni i zaniepokojeni. Instynktownie szukali towarzystwa ludzi, z którymi mogliby wymienić najświeższe wrażenia. Naprędce wyciągano wnioski, jeszcze mało precyzyjne, ale w miarę upływu czasu coraz konkretniejsze. Nawet cyniczny Edward popadł w melancholię, która kazała mu zapomnieć o warsztacie. Wygłosił też zdanie świadczące o tym, że także i on odczuł wagę wydarzeń.
Zaraz... jak on to powiedział?
Andrzej usiłował przypomnieć sobie jego słowa.
„Jesteśmy jak piłki rzucone na wzburzoną wodę. Nie oznacza to jednak, że nie mamy wpływu na tę nieoczekiwana sytuację...”
Tak. To chyba brzmiało właśnie w ten sposób.

***
Andrzej dokończył zmywanie naczyń. Wytarł laminowany blat i zamiótł podłogę. Gdy w łazience zdejmował szlafrok, ktoś zapukał do drzwi.

ROZDZIAŁ II


Anna wstała bardzo wcześnie. Obudziła się nagle, w zupełnej ciemności i przez chwilę próbowała zebrać myśli. Śniło się jej, że przedzierała się przez zwały śniegu, ubrana tylko w cienki szlafrok. Wiał mroźny wiatr i nanosił coraz większe zaspy, a ona pracowicie torowała sobie drogę, trzymając w ręku dziecinną łopatkę. Chłód przenikał ją do szpiku kości i chyba właśnie to sprawiło, że przebudziła się gwałtownie.
Naprawdę była zmarznięta.
Obok chrapał, przewrócony na lewy bok, Krzysztof. Anna leżała odkryta i dygocąca. „Pewnie znowu słabo grzeją”, pomyślała, próbując bezskutecznie wyciągnąć spod męża choćby skrawek kołdry. A on spał, ciężki i niefrasobliwie rozwalony, jakby podkreślając w ten sposób, że nawet z wyłączoną świadomością nie bardzo troszczy się o Annę.
– Zawsze dbałeś tylko o siebie – powiedziała półgłosem.
– Co... co się dzieje? – Krzysztof zamamrotał niespodziewanie.
– Nic, śpij. Odkryłeś mnie. – Przeszła nad nim, aby wydostać się z łóżka.
– Znowu wstajesz? – zapytał nieprzytomnie i nie czekając na odpowiedź zasnął, zajmując całe zwolnione przez nią miejsce.
Anna poczuła przyjemną miękkość puszystego dywanu. Opuściła zwinięte nogawki i wymacała palcami porozrzucane kapcie. Potem ostrożnie przecisnęła się między łóżkiem a regałem i badając drogę wyciągniętą ręką, weszła do kuchni.
Nie włączyła światła.
W łagodnym półmroku padającym z okna zapaliła gaz i nastawiła wodę. Zegar tykał swojsko i Anna z trudem odczytała godzinę. W lecie o tej porze było już jasno, a pierwsze promienie słoneczne zabarwiały ciepłym kolorem żółtawą posadzkę.
Z westchnieniem ulgi usiadła na kuchennym stołku. Lubiła te minuty samotności, kradzione z codziennych obowiązków. Pogrążała się w zadumie, do której nikt nie miał wstępu, nawet Krzysztof... A może przede wszystkim Krzysztof?
Pytanie to zadawała sobie w podobnych chwilach wielokrotnie i jeszcze nigdy nie zdołała na nie do końca odpowiedzieć. Krzysztof  zawsze był dla niej swego rodzaju zagadką. To wydawał się bardzo bliski i miły, to znów obcy i odstręczający. Właściwie nie wiedziała, czego może po nim się spodziewać. Nie czuła się przy jego boku spokojnie i pewnie.
Poznali się dziesięć lat temu na Wybrzeżu. Ona rok wcześniej skończyła szkołę i dostała posadę kelnerki w niedużym barze przy Skwerze Kościuszki. On przychodził tam często, w mundurze Marynarki Wojennej, aby wypić w spokoju kieliszek wódki i zjeść porcję parówek na gorąco.
Początkowo nie zwracała na niego uwagi. Był jednym z wielu przewijających się tam klientów. Przychodził zawsze sam, milczący, konkretny i nieszukający towarzystwa.
Tamtej pamiętnej soboty przyszedł bardzo zdenerwowany. Bar był przepełniony. Stanął u wejścia i długo szukał wolnego stolika. Anna kręciła się po zatłoczonej sali i przechodząc obok drzwi usłyszała, że człowiek ten coś do niej mówi.
Jednak gwar zagłuszył jego słowa, toteż poszła dalej. Miała ciężką i niewdzięczna pracę. Narażała się nie tylko na żylaki, lecz i na niewybredne zaczepki. Dlatego nauczyła się kraść pośpieszne minuty na krótki odpoczynek w służbowym kącie. Przekazała barmance zamówienie i przysiadł na chwilę, zmęczona.
Powietrze było mętne od papierosowego dymu. Z kuchni dolatywał zapach gotowanych parówek i smażonego mięsa. Anna przymknęła powieki.
– Proszę pani, czy jest tu jakieś wolne miejsce?
Nie odpowiedziała od razu. Przez załzawione oczy usiłowała dojrzeć, kto przed nią stoi.
– Czy pani płacze?
Stał przed nią ów mężczyzna spod drzwi. Jego wysoka sylwetka w granatowym mundurze coraz wyraźniej odcinała się od mętnego tła.
– Ależ nie – odpowiedziała nerwowo. – Co panu przyszło do głowy?
– Ma pani czerwone oczy, więc myślałem...
– To od tego dymu. Nie lubię, jak palą papierosy.
– Tak, jest tu potwornie nadymione. – Mężczyzna pochylił się nad nią. – Strasznie tu dzisiaj tłoczno. Czy jest szansa na jakieś wolne miejsce?
Anna poczuła woń alkoholu. Ogarnęło ją nagłe zniecierpliwienie, Czego on od niej chce? Przecież widzi, że bar pęka w szwach, a ona ma tyle pracy, że nie powinna wdawać się w żadne dyskusje.
– Nie ma miejsca, musi pan zaczekać – odpowiedziała, siląc się na uprzejmość.
– A czy mogę... – Mężczyzna chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Anna wstała gwałtownie.
– Anka, parówki i befsztyk! Odbierz! – krzyknęła barmanka.
Anna podeszła do baru i zaczęła stawiać na tacę talerze.
– Co się z tobą dzieje? Wołam już drugi raz. – Barmanka była spocona i zła. Anna współczuła jej, ponieważ wiedziała, że niedawno zostawił ja mąż, zabierając  wszystkie oszczędności.
– Usiadłam na moment. Już nóg nie czuję.
– A ja to co? Też nóg nie czuję – zamamrotała, nalewając wódkę do kieliszków, a potem spojrzała na Annę z nagłym współczuciem. – Coś źle wyglądasz. Chora jesteś?
– Nic mi nie jest. Oczy mnie trochę bolą.
– Czy aby na pewno? – Barmanka przechyliła się przez kontuar. – A może to ten typ, tam przy stoliku?
– Jaki typ? – Anna wzruszyła ramionami nie odwracając głowy w kierunku, który wskazywał wyciągnięty palec.
– Nie udawaj niewiniątka. Stał przecież przy tobie i nawet rozmawialiście. Obserwuję go już od dłuższego czasu. Ile razu tu przyjdzie, nie spuszcza z ciebie oczu.
Anna chciała odpowiedzieć coś w rodzaju „nie zauważyłam” albo po prostu „daj mi spokój”, ale wzięła ciężką tacę i bez słowa poszła w głąb sali. A kiedy wracała z pustymi naczyniami, dostrzegła przy swoim służbowym stoliku człowieka w granatowym mundurze. Siedział wygodnie rozparty i bezczelnie uśmiechnięty.

***

Czajnik szumiał już od dłuższej chwili, a spod niedomkniętej pokrywki wydobywała się para. Anna odczekała jeszcze moment, zgasiła gaz i zalała herbatę wrzątkiem. Potem wzięła szklankę i ostrożnie, na palcach, przeszła do drugiego pokoju.
Za oknem szarzało. Sąsiedni budynek pogrążony był jeszcze we śnie, ale jasny odblask od pokrytych śniegiem ulic zapowiadał rychłe przebudzenie...

***

A więc Krzysztof siedział wygodnie rozparty przy służbowym stoliku. Anna zastanawiała się, co robić. Mogła go wyrzucić albo po prostu zignorować, nie przyjmując żadnego zamówienia. Mogła też oskarżyć o zakłócanie spokoju i poprosić o pomoc szefa kuchni. Wszystkie te możliwości musiała jednak odrzucić, ponieważ mężczyzna w mundurze skinął ku niej. Zrobił to w tak najzwyklejszy sposób i z taką pewnością siebie, że Anna po prostu podeszła do niego, a on złożył zamówienie:
– Pół litra i porcję parówek poproszę.
Tu Anna musiała już zareagować.
– To niemożliwe, proszę pana – powiedziała, chcąc jeszcze dodać, że chodzi jej tylko o pół litra wódki, ale on przerwał.
– Dlaczego niemożliwe? Przecież mam prawo zamówić to, co jest w karcie.
– Oczywiście. Parówki mogę panu podać, ale sprzedaży wódki w butelkach nie prowadzimy. – Użyła tego żargonowego zwrotu „nie prowadzimy”, chociaż nie lubiła go, ale brzmiał bardziej oficjalnie i kategorycznie.
Mężczyzna żachnął się.
– Nie prowadzimy, nie prowadzimy... Co za okropne określenie. No dobrze, to niech pani da na razie dwie setki.
Anna chcąc zakończyć sprawę, kiwnęła głową i podeszła do baru.
– Parówki i dwie setki – powiedziała.
– Co, przyczepił się? – Barmanka spojrzała na nią współczująco i rzuciła w kierunku okienka: – Raz parówki! – A potem zaczęła nalewać wódkę. – Zamówił aż dwie setki?
– Tak, dwie. Widocznie coś go gryzie.
– Zalewa robaka? He, he! – Zaśmiała się rubasznie.  – Ale ja bym mu nie wierzyła. Oni wszyscy są tacy. Najpierw biorą na współczucie, a potem nie można się od nich odczepić. Ja ci mówię, Anka, lepiej uważaj.
Anna nie odpowiedziała. Miała na ten temat własne zdanie. Wzięła parówki i wódkę i postawiła na stoliku.
– Proszę. Czy coś jeszcze?
– Na razie dziękuję. Może później zamówię jeszcze raz wódkę. – Mężczyzna był wyraźnie zadowolony. Widać jednak było, że pod pozorna beztroską ukrywa niepewność i niepokój.
„Czyżby rzeczywiście coś go gryzło? – pomyślała Anna. – Taki wysoki, silny i przystojny. No cóż, każdemu może coś się w życiu przytrafić.”
– Może pani usiądzie? Porozmawiamy – zaproponował nagle i Anna zdała sobie sprawę, że ciągle stoi przy tym stoliku, z oczami utkwionymi w talerz.
– Nie, nie mam czasu – odpowiedziała prędko i odeszła.
Sala pustoszała. Mężczyzna w mundurze zamówił jeszcze dwie setki. Siedział z rękami w kieszeniach, kołysząc się sennie.
Anna porządkowała rachunki. Była już porządnie zmęczona. Jej koleżanka nie przyszła do pracy, toteż musiała niemało nabiegać się, aby obsłużyć wszystkich gości.
Z okna za barem wychylił się szef kuchni i rozejrzał wokół.
– Co, dziewczynki, mamy trochę spokoju – powiedział z ulgą i zniknął. Barmanka włączyła radio i słuchając głośnej muzyki patrzyła w stronę drzwi.
Mężczyzna podciągnął nogi i otworzył oczy.
– Jeszcze setkę poproszę – zamamrotał.
Anna spojrzała na niego ostro.
– Niech pan najpierw ureguluje rachunek.
– Dobrze, dobrze. Ile pani chce? Sto, dwieście, trzysta?
Anna wymieniła sumę, podając wypisany rachunek. Mężczyzna przeszukał kieszenie i wysypał na stolik trochę drobnych.
– Proszę – powiedział z triumfem. – Znalazłem. Wystarczy?
– Czy pan kpi? – Anna straciła cierpliwość i resztę skrywanej sympatii. – Proszę uiścić całą sumę albo zawołam milicję!
– Dobrze mu powiedziałaś – krzyknęła z aprobata barmanka. – Takich typów w ogóle nie powinno się wypuszczać z mamra. Założył mundur i myśli, ze świat do niego należy.
Mężczyzna wstał.
– No dobrze, dziewczynki, dobrze. Zapłacę wszystko co do grosza.
– Ciekawa jestem, w jaki sposób. – Barmanka wyszła zza baru i podparła się pod boki.
– Zostawiłem portmonetkę u znajomego. Zaraz wrócę i wszystko zapłacę.
– Nie ma głupich. Zniknie pan na amen. Anka, nie mam racji?
 Anna kiwnęła głową.
– No widzi pan. Ona myśli tak samo. Dawaj pan pieniądze albo...
Kilka osób siedzących jeszcze przy paru stolikach słuchało ich z nieukrywanym zainteresowaniem. Mężczyzna rozejrzał się nerwowo.
– Dam w zastaw zegarek, wystarczy?
– No, to co innego. Anka, bierz! – Barmanka odebrała zegarek i podała go Annie. – A teraz zmykaj pan, bo ledwo pan się trzymasz na nogach.
Anna schowała pozłacaną Ruhlę do kieszeni. Mężczyzna wyszedł i wszystko pozornie wróciło do normy. Lecz kiedy późnym wieczorem wracała Świętojańską do domu, zastąpił jej drogę i ciężko dysząc chwycił za rękę.
– Proszę pani, niech pani się nie boi, to ja.
Anna krzyknęła.
– Cicho, proszę nie krzyczeć. – Zasłonił jej usta i pociągnął w pobliska bramę. Był bez czapki. Miał brudne, pozlepiane włosy i zakrwawiona twarz. – Muszę, muszę coś pani powiedzieć...
Na ulicy nie było żywego ducha. Obsypane wczesna zielenią drzewa majaczyły przyjaźnie w zapadających ciemnościach.
– Proszę pani, ja... ja... zabiłem człowieka!
Anna krzyknęła znowu.

***
Anno... Anno...
Anna z trudem otworzyła oczy. Ranek był już w pełni. Krzysztof trzymał ją za ramiona i potrząsał gwałtownie.
– Anno! Co ci jest?
– Nic. Puść mnie.
– Krzyczałaś. Twój krzyk mnie obudził. – Krzysztof był wyraźnie zdenerwowany.
Anna spojrzała na niego z satysfakcją.
– Ależ nic mi nie jest. Widocznie zasnęłam i coś mi się przyśniło.
– Tutaj? Dlaczego właśnie tutaj spałaś? Przecież jest łóżko. – Krzysztof usiadł na krześle. – Co ci się stało?
–  Nic specjalnego. – Na stole stała szklanka z niedopitą herbatą. Anna wzięła ją i podeszła do okna. – Wiesz, przypomniałam sobie, w jaki sposób się poznaliśmy – powiedziała.
– Też wynalazłaś temat do rozmyślań. – Krzysztof wzruszył ramionami. – To było tak dawno i było takie głupie... – zawiesił głos.
Wyglądał nienajlepiej, w rozchełstanej piżamie, blady, nieogolony i rozczochrany. Od jakiegoś czasu nie był w dobrej kondycji psychicznej. Anna wiedziała o tym i nie chciała go denerwować. Wszyscy mocno przeżyli wydarzenia ostatnich dni i wystarczyłaby niewielka iskierka, aby wywołać męczącą kłótnię.
Pogładziła go po głowie.
– Specjalnie o tym nie myślałam – powiedziała. – Taki niewiele znaczący przebłysk wspomnień.
Krzysztof nie podjął tematu. Siedział spokojnie, nie reagując na jej pojednawczy gest.
Anna zaniosła szklankę do kuchni i przechodząc obok lustra zatrzymała się. Lustro było długie, wąskie i niezbyt dobrze obejmowało jej sylwetkę. Odeszła nieco dalej.
Zdecydowanym ruchem zrzuciła nocną koszulę. Ogarnęło ją uczucie chłodu i bezbronności.
Krzysztof stanął w drzwiach. Anna przypuszczała, że spotka się teraz z potokiem wymówek i gniewem.
Cofnęła się więc odruchowo. Ale Krzysztof delikatnym ruchem dotknął jej nabrzmiałego brzucha.
– Prawie nie widać, że jesteś w ciąży.
– To dopiero piąty miesiąc – powiedziała i nie zaprotestowała, kiedy pociągnął ją w kierunku sypialni.
Pokój nadal pogrążony był w półmroku. Ciemne zasłony szczelnie zakrywały okna i tylko miejscami przebijały słabe promienie światła. Anna, początkowo spięta, rozluźniła się siłą rzeczy. Świat otwierał się przed nią i wabił odrobiną przyjemności.
Miłość nie zawsze sprawiała Annie radość. Mozolnie wspinała się na jej szczyt, aby później stoczyć się z westchnieniem ulgi. Teraz także balansowała już na jego krawędzi, kiedy poraził ją ból.
– Krzysztof, boli!
Krzysztof zamarł. Zdyszany uniósł się na łokciach i spojrzał jej w twarz.
– Boli?
– Tak. Sprawiłeś mi ból.
– Nie wiedziałem, że jestem taki brutalny – mruknął urażony i upadł na wznak, tuż obok niej.
Anna rozdygotana stygła, zamykając w sobie oczekiwanie i świeże wspomnienie rozczarowania.
Krzysztof leżał w milczeniu. Nie czuła do niego żalu. On także spodziewał się czegoś innego. Także topniał i kurczył się, próbując znaleźć ujście dla nie wyładowanej energii. Nie zawsze mu się to udawało. Czasem wybuchał  wściekłością wbrew swojej woli i łamał potokiem słów resztki łączącego ich porozumienia.
Teraz też podniósł się nagle i z czerwoną twarzą wyrzucił z siebie wszystko, co powinien był przemilczeć.
Anna obserwowała, jak pienił się i złościł, jak walił pięścią w regał i jak coraz bardziej zdawał sobie sprawę z własnej przegranej. A kiedy już zupełnie załamany zatrzaskiwał za sobą drzwi do łazienki, przebaczyła mu wszystko.
Ból jednak nie dawał za wygraną. Odezwał się znowu, ostry i przenikliwy. Anna jęknęła i przycisnęła dłońmi brzuch. Odczekała chwilę, założyła koszulę i powlokła się do łazienki. Krzysztof mył twarz pod strumieniem zimnej wody.
– Krzysztof, ciągle mnie boli.
Odwrócił się szybko i chwycił jej ręce.
– Boli cię w środku?
– Tak. Boję się, że to może być...
– Nie, nie mów nic, Aniu, połóż się. – Ostrożnie poprowadził ja do pokoju i ułożył na kanapie. – Zadzwonię po pogotowie.
Anna patrzyła, jak chwyta słuchawkę i zaraz rzuca z powrotem na widełki.
– Krzysiu, uspokój się, przecież wyłączyli telefony.
– Ach tak, wyłączyli – zamamrotał. – Wyłączyli. To co my teraz zrobimy? – zatrzymał się przed Anną i spojrzał na nią bezradnie.
– Nic, kochany. To na pewno przejdzie.
– Ależ nie, tego nie można lekceważyć – powiedział niespodziewanie stanowczo. – Sam pojadę po pogotowie. Leż spokojnie, a ja zaraz sprowadzę pomoc. Aniu, to jest naprawdę niezbędne – uprzedził jej protest i szybko narzucił na siebie ubranie. A kiedy wychodził z mieszkania, dodał uspokajająco:
– Nie bój się, nie zostaniesz sama. Poproszę sąsiada, żeby z tobą posiedział.

ROZDZIAŁ III


Andrzej otworzył drzwi.
– Pan do kogo? – spytał. Twarz człowieka, który stał za progiem, wydała mu się znajoma.
– Do pana. Jestem sąsiadem z przeciwka...
– Ach tak... – Andrzej uprzytomnił sobie, że widywał go wielokrotnie i że kiedyś nawet zdarzyło się im zamienić kilka słów. – Niech pan wejdzie. Nie poznałem pana.
– Nie, nie, dziękuję. Mam do pana wielką prośbę.
– Słucham.
– Moja żona źle się czuje i chciałbym, żeby pan z nią posiedział, zanim sprowadzę pomoc. To nie potrwa długo. Bardzo pana proszę.
Andrzej spostrzegł, że drzwi do sąsiedniego mieszkania są szeroko otwarte. Chciał jeszcze powiedzieć, że przecież można po pomoc zadzwonić, ale człowiek ów biegł już po schodach, naciskając bezskutecznie na każdym piętrze guziki do windy.
Andrzej wielokrotnie przypominał sobie ten dzień. Nigdy jednak nie był do końca pewien, czy dobrze zrobił spełniając prośbę sąsiada. Nie miał zresztą specjalnego wyboru. Został przecież sam, bez możliwości powiedzenia: nie, nie mam czasu, lub: niech pan poprosi kogoś innego. Mógł co prawda bez słowa wycofać się do swojego mieszkania i nawet początkowo to zrobił, ale myśl o pozostawionej bez opieki kobiecie nie dawała mu spokoju. Zapukał więc do otwartych drzwi.
– Krzysztof, to ty? – Usłyszał słaby głos.
– Nie, to ja, proszę pani, sąsiad z przeciwka. Czy można?
– Proszę, niech pan wejdzie.
Andrzej wszedł do pokoju. Z lewej strony, pod ścianą, leżała na wąskiej kanapie kobieta.
– Niepotrzebnie  pan się fatygował. Czuję się już zupełnie dobrze. – Była w krótkiej nocnej koszuli i jakby nie docierało to do niej, ponieważ swobodnie rozłożyła nogi, nie próbując zakryć odsłoniętych kolan. – Niech pan usiądzie.
– Andrzej usiadł naprzeciw, wpatrując się z napięciem w jej twarz.
– Źle wyglądam? – Uśmiechnęła się z zażenowaniem.
– Ależ skąd...
– Na pewno źle. Długo spałam, a potem jeszcze ten atak. – Podciągnęła wyżej poduszkę i poprawiła włosy. – Mąż niepotrzebnie pana tutaj prosił. Poczekałabym na niego sama, ale on jest taki gwałtowny i tak apodyktyczny...
– Ma na uwadze pani dobro – zauważył Andrzej konwencjonalnie. – Nie dziwie się, skoro oczekuje pani dziecka.
– Tak, to chyba tylko ze względu na dziecko. – Zamyśliła się na moment, a potem spytała niespodziewanie: – Czy bardzo widać?
– Czy co widać? Ach tak... Nie, nie bardzo.
Poczuł się trochę zażenowany. Właściwie nie wiedział, co robić, o czym mówić. Chciał, aby mąż tej kobiety wrócił jak najszybciej i uwolnił go od przykrego sam na sam.
– Nie czuje się pan najlepiej w moim towarzystwie – stwierdziła. – Niech pan nie zaprzecza, widzę to.
– No cóż, jeśli mam być szczery...
Dobrze, dobrze. – Zaśmiała się i nagle spostrzegła, że jej gołe nogi przyciągają wzrok Andrzeja. Zaczerwieniła się i spróbowała obciągnąć koszulę, opadła jednak bezsilnie na poduszkę. – Proszę podać mi pled. Leży w drugim pokoju na łóżku.
Andrzej wstał natychmiast, przyniósł pled i maskując zmieszanie okrył ją niezręcznie.
– Dziękuję – powiedziała. – Przepraszam, że zachowałam się tak swobodnie.
– To ja przepraszam – mruknął. – Ale nie mogłem...
– Nie mógł pan opanować się, czy tak? – Odzyskała już pewność siebie i sytuacja, w jakiej znalazł się Andrzej, zdawała się ją bawić. – Nic dziwnego, jest pan przecież normalnym mężczyzną. Chociaż, prawdę mówiąc, nie wiem, jak może pociągać kobieta w moim stanie.
Andrzej słuchał ze zdumieniem. On także powoli pozbywał się uczucia skrępowania. Rozsiadł się pewniej i podjął temat.
– Niech pani mi wierzy, że kobieta w pani stanie wygląda szczególnie interesująco. Nie ma w tym nic nienormalnego, że mężczyzna zwraca na nią uwagę. Jej wygląd pobudza wyobraźnię i nasuwa skojarzenia z momentem, który do tej zmiany doprowadził... – Przerwał, widząc rumieniec na jej twarzy.
– Niech pan mówi dalej – powiedziała szybko. – To bardzo ciekawe. Kiedy ja patrzę na kobietę w ciąży, nie mam podobnych skojarzeń. Myślę raczej o tym, co ona odczuwa i co ją czeka w najbliższej przyszłości. Niepokoję się podświadomie o szczęśliwy przebieg rozwiązania.
– Tak, ja też o tym myślę, ale w nieco inny sposób – Andrzej zawahał się.
– W jaki? No proszę, śmiało.
– Przebieg rozwiązania nie gra u mnie szczególnej roli, chociaż oczywiście chciałbym, żeby nie było żadnych komplikacji. Fascynuje mnie przede wszystkim owa przedziwna więź, jaka z konieczności wytwarza się między rodzącą a lekarzem na krótko przed porodem i w samym jego momencie.
Kobieta spojrzała na Andrzeja uważniej.
– To ciekawy punkt widzenia. – Wsunęła rękę pod pled i widać było, że ostrożnie dotyka nią brzucha. – Ja także zastanawiam się nad tym, w jaki sposób zdobędę się na śmiałość całkowitego obnażenia się przed obcym mężczyzną. Chyba właśnie o to panu chodziło?
– Między innymi i oto właśnie...
Zapanowało milczenie, normalne w momentach, w których jakiś temat wyczerpuje się lub zmierza do określonej puenty.
Andrzejowi coraz bardziej podobała się kobieta, którą tak nietypowo przyszło mu poznać. Obserwował ja bacznie, leżącą z przymkniętymi oczami i z ukrytą pod pledem tajemnicą istnienia. Gdyby poznali się gdzie indziej, na przykład podczas balu, w kawiarni czy na ławce w parku, nigdy nie pozwoliłaby sobie na tak otwarte wyrażanie swoich myśli. Może to intymność własnego mieszkania spowodowała, że pękły nagle bariery nieufności? A może bezradność wobec nagłego bólu lub instynktowna próba znalezienia współczucia czy też nowej bliskiej sobie istoty?
Andrzej potrząsną głową. Wszystko to nie ma najmniejszego sensu. Niepoważne spekulacje, zniekształcające rzeczywistość.
– Wie pani co? Zazdroszczę pani, że oczekuje pani dziecka – powiedział nagle.
Kobieta nie zareagowała. Leżała nieruchomo, miarowo oddychając. Andrzej wstał, zaniepokojony, i przyjrzał się jej z bliska. Miała zaróżowioną twarz i półprzymknięte usta. Spała.

ROZDZIAŁ IV

 Krzysztof jak szalony zbiegł po schodach, zostawiając oniemiałego sąsiada.
Poraziło go słońce.
Dzień piękniał w odblaskach nietkniętego śniegu - rzecz dziwna w wielkim mieście, gdzie zima traktowana jest jak nie proszony gość. Nie było widać ani pługów ani też solarek. Ludzie, zaszokowani nagłym zwrotem wydarzeń, nie podjęli jeszcze swych codziennych obowiązków. Trwali, zawieszeni w niepewności i niezdolni do beznamiętnej oceny faktów.
Krzysztof  przetarł załzawione oczy.
Krótka boczna uliczka, przy której mieszkał, była prawie wyludniona. Kilku przechodniów zdążało do sklepu, a gospodarz jednej z posesji, z wyrazem bezmiernego zdumienia, rozpoczął w końcu czyszczenie chodnika. Układał śnieg w wysokie pryzmy, nieostrożnie przysypując koła stojących przy krawężniku samochodów. Skrobanie drewnianej szufli drażniło nieznośnie, czasem tylko zagłuszane hałasem przejeżdżających główną ulicą tramwajów.
Krzysztof otrząsnął się z wrażenia pozornego, niemal niedzielnego spokoju. Odchuchał zamarznięty zamek i wsiadł do swojego fiata. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Rozrusznik zapracował przez kilka sekund jałowo i zamilkł…

***
Wczoraj też ciężko było uruchomić silnik. Samochód od dwóch dni stał na mrozie. Krzysztof czynił cuda, żeby przełamać opór kupy złośliwego żelastwa. Wyciągał ssanie, pompował pedałem gazu, odczekiwał minutę, dwie, wreszcie klął - bezskutecznie. Anna siedziała obok z kamiennym spokojem na twarzy. Uparła się, żeby Krzysztof zabrał ją ze sobą, mimo że jej obecność była całkowicie zbędna. Widocznie nie chciała pozostać sama w domu ciekawa tego, co zobaczy na ulicach.
Wreszcie po kilkunastu minutach silnik ożył. Zaterkotał niechętnie i powoli rozkręcał się, dając gwarancję nieprzerwanej pracy.
– No widzisz, niepotrzebnie się denerwowałeś – nie omieszkała zauważyć Anna. – Wytrzyj przednią szybę, całkowicie zaparowała. – Gestem wykluczającym sprzeciw podała szmatę. – Jedź ostrożnie – przestrzegała go jeszcze, kiedy ruszali spod domu.
Ruch na ulicach był wyjątkowy, jak na tak drastyczne braki paliwa. Krzysztof powoli dojechał do ronda przy Wawelskiej i zatrzymał się pod światłami. Na pasie dzielącym Aleję Żwirki i Wigury stał czołg. Przez jezdnię przechodził uzbrojony patrol w polowych mundurach. Anna wzdrygnęła się.
– To okropnie wygląda. Po raz pierwszy coś takiego widzę.
Krzysztof nie powiedział nic. On także czuł się nieswojo. Bał się nadchodzących dni, nie wiedząc, czego się może po nich spodziewać. W uszach brzmiał mu odczytywany ciągle przez radio komunikat, który w zasadzie tłumaczył wszystko, ale wyciskał na sercu olbrzymi znak zapytania.
Światła zmieniły się.
– Jedź – ponagliła Anna.
Stojący za nimi samochód czekał cierpliwie, aż ruszą. Nie zaświecił reflektorami ani nie zatrąbił.
– Patrz, jaki grzeczny – zauważył sarkastycznie Krzysztof. – Pewnie jest tak samo przerażony jak my.
– Albo po prostu jest kulturalny. – Anna była praktyczna. Myślała w sposób prosty i bezkonfliktowy. To pomagało jej żyć w miarę spokojnie i zawsze realizować wytyczone cele. Ale nawet i w jej zachowaniu wyczuwało się teraz odrobinę zmieszania i zagubienia.
Na skrzyżowaniu Alej z Racławicką sygnalizacja była wyłączona. Na samym środku stał żołnierz, energicznie wymachując rękami. Kierował ruch w prawo, nie pozwalając jechać prosto.
Krzysztof podjechał bliżej i zatrzymał się obok niego.
– Czy mogę tędy dostać się na lotnisko? Ja tam pracuję – zapytał tak na wszelki wypadek, właściwie bez nadziei na uzyskanie zgody. Żołnierz nie odpowiedział.
– Pracuję na lotnisku! – krzyknął Krzysztof, ale Anna pociągnęła go za rękaw.
– Jedź w prawo, przecież widzisz, że nie puszcza.
Skręcili w Racławicką i między blokami dojechali do Grójeckiej. Musieli odczekać, zanim włączyli się do ruchu, ponieważ strumień pojazdów był wyjątkowo duży. Podobnie chodniki zatłoczone były pieszymi. Ludzie zaaferowani szli w pośpiechu, zatrzymując się przed wywieszonymi na murach obwieszczeniami. Niektórzy z daleka obserwowali stojące na skrzyżowaniach czołgi i przejeżdżające na sygnałach wozy bojowe. Ktoś podszedł do jednego z żołnierzy i coś wytrwale tłumaczył, żywo gestykulując. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku uczestniczyli w wydarzeniach, które spadły na nich pewnej słonecznej niedzieli, trzynastego grudnia.
Dzień jednak mijał jak gdyby nigdy nic, podporządkowując się prawidłom obrotu ciał niebieskich. – Krzysztof wygłosił to spostrzeżenie, ale Anna już go nie słyszała; wysiadła z samochodu, ponieważ znowu znaleźli się pod swoim domem.
– Po raz drugi już nie pojadę – powiedziała. – Samego ciebie prędzej przepuszczą.
I rzeczywiście,  gdy ponownie jechał w kierunku lotniska, tym razem w mundurze, nikt go nie zatrzymywał.
Na Okęciu również panował nastrój podniecenia. W wąskim korytarzu i na sali dla załóg kłębił się tłum. Ktoś zaczepił Krzysztofa.
– Cześć – powiedział. – Ale się porobiło. Lecisz gdzieś?
– Nie, wpadłem tylko zobaczyć, co się dzieje.
– Ja też. Podobno wszystkie loty odwołane – i zniknął szybko, zanim można było dowiedzieć się czegoś więcej.
Krzysztof zameldował się gdzie trzeba i uzyskawszy oficjalnie potwierdzenie, że w najbliższych dniach nic nie odleci, pokręcił się trochę po lotnisku i wrócił na parking. Miał czas, miał naprawdę dużo czasu. Dzień, dwa, albo tydzień... a może i więcej.
Wsiadł do samochodu i postanowił wrócić do domu, ale świecąca się czerwona kontrolka na wskaźniku paliwa zmusiła go do gorączkowego szukania stacji benzynowej. Niestety, wszystkie mijane po drodze były już zamknięte albo odstraszały kilometrowymi kolejkami. Dopiero na Sobieskiego rząd samochodów wydawał się mniejszy. Krzysztof ustawił się grzecznie na końcu i kiedy po godzinie dotarł do dystrybutorów, ubrany w granatowy kombinezon człowiek wyciągnął przed maskę znak zakazu wjazdu. Koniec. Benzyna się skończyła. Totalna klęska.
Z kilku samochodów wyskoczyły rozwścieczone postacie. Z budynku stacji wyszedł ajent i tłumaczył cierpliwie, że nie może, że zakaz, że w żadnym wypadku, że rezerwy strategiczne itd. Zniechęceni ludzie rozjeżdżali się. Pozostał tylko Krzysztof i jeszcze parę osób, którym wlano po parę litrów, żeby mieli na czym dotrzeć do domów…
***
Krzysztof przekręcił kluczyk jeszcze raz. Wskaźnik paliwa znowu niebezpiecznie balansował w pobliżu zera. Silnik milczał.
Trudno, trzeba będzie poradzić sobie inaczej. Czas nagli. W pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby popchnąć albo pociągnąć... Krzysztof zatrzasnął drzwi i pobiegł na Grójecką. Na postoju taksówek nie było żywego ducha. Stanął więc przy krawężniku i widząc nadjeżdżającego fiata machnął niezdecydowanie ręką. „Na pewno nie zatrzyma się”, pomyślał. „Każdy teraz myśli tylko o sobie. Takie parszywe czasy. Znieczulica, brak zaufania...”
– Dokąd pan chce jechać?
„Cholery można dostać z tym wszystkim...”
– Czy pan mnie słyszy?
Krzysztof ze zdumieniem spostrzegł, że samochód zatrzymał się, a zza uchylonej szyby wyjrzała brodata twarz.
– Tak, słyszę... przepraszam, myślałem o czymś innym...
– Nic nie szkodzi, niech pan wsiada. – Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie. – Wszyscy dzisiaj nie bardzo kontaktujemy.
– Tak, czuję się co najmniej nieswojo. – Krzysztof usiadł obok i opatulił się szczelnie kożuchem. – Zimno.
– Zimno – zgodził się mężczyzna. Był mniej więcej w wieku Krzysztofa. Miał ciemny zarost, grube, krzaczaste brwi i wyjątkowo żywe oczy. – Gdzie pana podrzucić?
– A gdzie pan jedzie?
– W kierunku centrum.
– To dobrze. Ja mogę wysiąść w pobliżu Karowej. A może to panu nie po drodze?
– Nie, nie, mogę pojechać tamtędy.
Ruszyli. Nieznajomy prowadził spokojnie i pewnie. Krzysztof spostrzegł, że na środku deski rozdzielczej, tuż nad drążkiem zmiany biegów, widniał przyklejony duży emblemat „Solidarności”.
– Nie boi się pan? – spytał.
– Czego?
– No, tego. – Krzysztof wskazał znaczek.
– Ach, tego. – Mężczyzna zaśmiał się. – Proszę pana, gdybyśmy wszystkiego bali się, nie istnielibyśmy już jako naród.
– Ale przecież nie można nosić żadnych emblematów. Nie słuchał pan radia?
– Słuchałem, słuchałem. Telewizję też oglądałem. Ale wie pan, ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Mam czyste ręce i nikt mnie nie zmusi do tego, żebym wstydził się, że należę do „Solidarności”. – Spojrzał na Krzysztofa badawczo. – A pan do jakiego związku należy?
Krzysztof trochę żałował, że zaczął tego rodzaju rozmowę. Nigdy nie wiadomo, z kim człowiek się styka i jakie mogą być tego konsekwencje. Nie odpowiedział więc od razu.
– Nie chce pan odpowiadać? A może boi się mnie pan?
– Dlaczego mam się bać? – Krzysztof wzruszył nieszczerze ramionami. – Chociaż prawdę mówiąc, teraz znowu trzeba uważać na każde słowo.
– Trzeba, trzeba – powtórzył smętnie nieznajomy.
– A jeśli chodzi o to, do jakiego związku należałem, to mogę powiedzieć, że do autonomicznego.
– Ach tak, no to pan też ma czyste ręce. – Mężczyzna zaśmiał się sarkastycznie i zamilkł.
Krzysztof pomyślał, że przecież i jego związek organizował niedawno strajk. Było wokół tej sprawy dużo szumu i nie wiadomo jakim rykoszetem może się to odbić. Nie podjął jednak już rozmowy. Jechali Świętokrzyską. U zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu stał tłum przechodniów, niemo wpatrując się w budynek Akademii Nauk. Na pierwszym piętrze, pod rzędem okien, wisiał olbrzymi transparent z czerwonym napisem - „Strajk”.
– Strajkują, widzi pan? – powiedział z triumfem nieznajomy i w chwilę później dodał zgaszonym głosem: – Szkoda ludzi. Wygarną ich wszystkich i internują.
Przejechali skrzyżowanie i skręcili w prawo. Mężczyzna wjechał na chodnik i zatrzymał się.
– No, ja jadę dalej Tamką – powiedział. – Nie powiem panu do widzenia, ponieważ nigdy nie wiadomo co może się teraz zdarzyć. Warunki wojenne.
– Ile płacę?
– Nic. Musimy sobie pomagać w ciężkich czasach.
Krzysztof podziękował i wysiadł. Dalszą drogę przebył szybkim, miarowym krokiem, nie zwracając uwagi na to, co się wokół działo. Przystanął na moment przed pomnikiem Prusa. Niezgrabna, zwalista postać z przekrzywioną trójkątną głową drażniła go niezmiernie. Pisarz stał, zanieczyszczony przez gołębie, smętnie wpatrując się w żwirowaną alejkę. Ale jednak w jego zamarłych okularach jarzyła się, wydobyta przez słońce, odrobina złośliwej satysfakcji.
„Cieszysz się, że nie potrzebujesz pisać dalszego ciągu swoich Kronik” – pomyślał Krzysztof.
– Co, kochany, rozmawiasz z panem Głowackim? – Usłyszał nagle wesoły, donośny głos.
Odwrócił się gwałtownie.
– Ach, to ty. Właśnie szedłem do ciebie.
– Do mnie?
– Tak, do szpitala.
– To masz szczęście, bo skończyłem nieco przedłużony dyżur, za parę minut już byś mnie nie zastał.
– Przypadki chodzą po ludziach...
– O tak. I na tym polega nasze szczęście. – Mężczyzna, który zaczepił Krzysztofa, miał uśmiechniętą twarz. Krzysztof znał go od lat. Razem kończyli szkołę ogólnokształcącą, razem też zaczynali studiować. Potem drogi ich rozeszły się na jakiś czas. Krzysztof przerwał studia i poszedł do wojska, a tamten kroczył po swojej życiowej drodze od sukcesu do sukcesu.
– Coś źle wyglądasz, Krzysiu. – Wziął go pod rękę i pociągnął w kierunku ośnieżonej ławki. – Nie martw się, to dopiero początek.
– Początek czego? – Krzysztof spojrzał na niego nieprzytomnie.
– Początek porządkowania ojczyzny... ach, zapomniałem, że ty jesteś kontra... – Mężczyzna przerwał na moment. – Czy w dalszym ciągu masz wszystko wszystkim  za złe?
– Co to ma do rzeczy. – Krzysztof obruszył się. – Zawsze gadasz na ten sam temat. Mam już po uszy tej całej zasranej polityki.
– No, kochany, tak nie można mówić... Usiądziemy?
– Zwariowałeś? Wszędzie kupa śniegu.
– Jak chcesz. – Mężczyzna postawił kołnierz i wsunął ręce do kieszeni. – No to na razie, śpieszę się. Wpadnij do nas kiedyś.
– Poczekaj, mam do ciebie sprawę. – Krzysztof chwycił go za rękaw bojąc się, że odejdzie. – Anna źle się czuje.
– Anna? Przecież wszystko było w porządku.
– Tak, ale dzisiaj rano dostała jakichś bólów.
– Hm, to niedobrze. – Mężczyzna zasępił się. – I co, chcesz, żebym ją obejrzał?
– No tak, jeśli masz czas oczywiście.
– Dobra, dla ciebie wszystko. – Ożywił się, zadowolony, że znowu będzie mógł zabłysnąć swoim autorytetem. – Kochajmy swoich wrogów – dodał śmiejąc się i poklepał Krzysztofa po ramieniu. – Ty, Krzysiu, nigdy się nie zmienisz.
Krzysztof odsunął się, wściekły. Drażniła go pewność siebie tego człowieka. Zawsze był na fali, zawsze wiedział co myśleć, zawsze prawidłowo interpretował zachodzące zjawiska. Był kimś, kto wiedział co robić, a wszystkie wątpliwości kwitował odpowiednim komentarzem ze skarbnicy swoich przekonań.
„Tacy ludzie zawsze zachodzą wysoko”, pomyślał, kiedy poszli Krakowskim w kierunku Świętokrzyskiej. „A ja? Co ja osiągnąłem w życiu?”
– Pracujesz tam, gdzie dotychczas? – Głos znajomego znowu zabrzmiał natrętnie w uszach.
Krzysztof nie odpowiedział. Nie odezwał się również, kiedy skręcili w Traugutta i wsiedli do zaparkowanego tam samochodu. Milczał też przez resztę drogi i najchętniej w ogóle by się już nie odzywał, gdyby nie konieczność przypomnienia w odpowiednim momencie:
– To tutaj. Ta krótka ulica w lewo.
Potem pospieszna jazda windą, gwałtowne otwarcie drzwi i przerażona twarz sąsiada:
– Pana żona, pana żona...
I widok nagiej Anny w oblanej światłem, czerwonej od krwi wannie. A później jeszcze głos, stwierdzający z zawodową obojętnością:
– Miałbyś syna, Krzysiu.

ROZDZIAŁ V


Andrzej wyszedł na dwór i głęboko odetchnął ostrym, mroźnym powietrzem. Miał już dosyć hałaśliwej muzyki, rozmów o wszystkim i o niczym i potwornie zadymionej atmosfery przepełnionych pomieszczeń.
Noc zamarła w obojętnym blasku księżyca. Szeroka ściana lasu olbrzymiała tuż nad drogą, sięgając rozsypanych w górze gwiazd. Śnieg skrzył się w przyćmionych półcieniach i podchodził nietknięta bielą aż do wysokiego parkanu otaczającego willę. Na jej wymiecionym podwórku stały w przedziwnie równych rzędach zaparkowane samochody.
„Stoją zbyt blisko siebie”, pomyślał. „Ciekawe, jak to pijane towarzystwo będzie wyjeżdżało”. Obraz ten wydał mu się jednak jeszcze zbyt odległy. Owinął się więc szczelniej marynarką i oparł o balustradę niedużego ganku.
Sylwester właściwie dopiero nabierał kolorów. Andrzej niechętnie zgodził się na uczestniczenie w nim, ponieważ nie był w odpowiednim do zabawy nastroju. Chciał zakończyć stary rok w samotności, siedząc w swoim mieszkaniu i nawet nie usiłując życzyć komukolwiek wszystkiego najlepszego. Zdobył nawet butelkę szampana i coś niecoś do ewentualnego przegryzienia, kiedy na kilka dni przed trzydziestym pierwszym wpadł do niego Edward. Był jak zwykle w różowym humorze i powiedział, że nadarza się wspaniała okazja wkroczenia w świetlaną przyszłość we wspaniałym towarzystwie, w luksusowej willi pod Warszawą. Jego znajomy powrócił po trzynastym grudnia z kontraktu w Libii i chce koniecznie, żeby większa grupa ludzi wspólnie pomogła mu odnaleźć się w nowej sytuacji.
Andrzej początkowo kategorycznie odmówił, zwłaszcza że Edward miał pójść tam z Krystyną, która od czasu rozwodu zmieniła się jeszcze bardziej na niekorzyść. Nie zareagował także na stwierdzenie Edwarda, że gościnny gospodarz zaprasza wszystkich znajomych swoich znajomych i że w związku z tym Andrzej może zabrać ze sobą, kogo mu się żywnie podoba. Jednak kiedy został sam i nie mógł uwolnić się od wieczornej chandry, zaczął poważniej brać pod uwagę możliwość rozerwania się w większym towarzystwie. Pójście tam w pojedynkę absolutnie nie wchodziło w rachubę. Nie miał ochoty programowo nastrajać się na konwersację z nieznajomymi. Mógł wziąć ze sobą Jolkę, ale ona wystała zezwolenie na wyjazd i pojechała zatłoczonym nieludzko pociągiem do rodziców. Przyszła mu więc  do głowy myśl prawie absurdalna, aby zaproponować wspólnego Sylwestra sąsiadom.
Nie był pewien, jak przyjmą tę propozycję po szoku, który niedawno przeżyli. Zwłaszcza ona, rozbita i załamana, mogła stanowczo odmówić, posądzając go nawet o rozmyślny nietakt lub impertynencję. Dlatego Andrzej najpierw odwiedził ich kurtuazyjnie, wybadał nastrój, przyniósł kwiaty i dopiero później wybąkał coś o możliwości oderwania się od szarzyzny życia. I o dziwo, pomysł przyjęto z całkowitą aprobata i zrozumieniem.
Andrzej początkowo był nawet trochę zgorszony łatwością, z jaką zgodzili się na jego propozycję. Później jednak odczytał to jako zdrowy objaw przechodzenia nad przeciwnościami losu do porządku dziennego, bez wyolbrzymiania ich i zatracania się w jałowej rozpaczy.
Dlatego właśnie był teraz tutaj, w tej olbrzymiej willi pod Warszawą i stał na mrozie, filtrując płuca z papierosowego dymu...
***
Anna bawiła się świetnie.
Wyszła z zaparkowanego samochodu pierwsza, nie czekając, aż Krzysztof wyłączy silnik. Ubrana w obcisłą, długą suknię z narzucona na nagie ramiona ażurową chustą, nachyliła się nad pryzmą śniegu, biorąc biały puch w obie dłonie.
– Wygląda jak znak zapytania – powiedział Andrzej półgłosem.
– Słucham? – spytał z roztargnieniem Krzysztof, wyłączając stacyjkę.
– Czy nie uważa pan, że pańska żona wygląda jak... – Andrzej zawahał się nad powtórzeniem porównania – ... że pańska żona wygląda bardzo ładnie?
– Tak, nieźle. – Silnik samochodu zaterkotał jeszcze kilkakrotnie. – Cholera, znowu dostał samozapłonu. Nie mam do niego siły. – Krzysztof zwrócił ku Andrzejowi zaczerwienioną twarz. – Jak pan myśli, co to może być?
– Pewnie przyśpieszony zapłon albo za duże obroty.
– Możliwe, możliwe. – Krzysztof pokiwał w zamyśleniu głową. Denerwujące były te jego nagłe zmiany nastroju. Potrafił ze stanu wielkiego podniecenia popaść w rodzaj bierności i apatii, by po chwili z ożywieniem rozpocząć rozmowę na zupełnie inny temat. Andrzej przyzwyczaił się już do tej cechy Krzysztofa i dlatego siedział  cierpliwie w samochodzie, spodziewając się dalszej wymiany zdań.
– Niech pan spojrzy na nią – powiedział Krzysztof. – Bawi się jak dziecko. Ona zawsze była taka. Nigdy nie potrafiła przeżyć czegoś do końca.
– Czy uważa pan, że jeśli szybko zapomina się o sprawach przykrych, to świadczy to o nieumiejętności przeżywania?
– Ależ nie. Ona tylko stanowczo za szybko przechodzi nad wieloma sprawami do porządku dziennego.
Anna zrobiła ze śniegu kilka kulek i szła w kierunku samochodu. Krzysztof patrzył na nią z niesmakiem.
– Zobaczy pan, że zaraz otworzy drzwi i wsypie nam to wszystko do środka. A do tego zaziębi się. Jest przecież zimno.
Anna szarpnęła za klamkę od strony fotela, na którym siedział Andrzej.
– No, wysiadajcie! – zawołała. – Zobaczcie, jaka zima, paskudne mieszczuchy – i sypnęła śnieżkami na głowę  i kolana Andrzeja.
Zaśmiał się i chwycił ją za ręce, wciągając do środka, a Krzysztof wysiadł szybko, mamrocząc po nosem: – Jak dziecko, jak dziecko.
Anna pachniała mrozem i powietrzem. Jej zaróżowiona z emocji twarz zatańczyła niebezpiecznie blisko. Andrzej przycisnął Annę i pocałował chłodne wargi. Na moment zamarli w bezruchu, usiłując odczytać coś z szeroko rozwartych oczu, ale drzwi domu otworzyły się, a Krzysztof zawołał: „pośpieszcie się” lub: „czekają na nas”.
Anna wyswobodziła się i podbiegła ku schodom. A kiedy Andrzej wysiadł z samochodu, rozmawiała już w najlepsze z wysoką kobietą stojącą na ganku.
– Nie wiem, czy pani spodziewała się nas – mówiła. – Ale to pan Andrzej nas zaprosił. Być może nie uzgodnił tego z państwem...
– Pan Andrzej? – Kobieta przerwała zdziwiona.
– No tak. To ten pan, który tutaj idzie.
Andrzej usłyszał ostatnie zdanie.
– Dobry wieczór – powiedział. – Jesteśmy znajomymi Edwarda.
– Ach, Edwarda. – Kobieta uśmiechnęła się z ulgą. – Proszę do środka. Mąż mówił, że Edward ma również przyjść. Czy przyjechał z wami?
– Nie. Wpadnie za jakąś godzinę. Coś go jeszcze zatrzymało w mieście.
– Pewnie jak zwykle sprawy zawodowe – rzuciła i wprowadziła ich do obszernego holu. – Proszę, czujcie się jak u siebie – dodała i znikła w sąsiednim pomieszczeniu, z którego dobiegała muzyka i głośny gwar.
Stanęli zmieszani, nie wiedząc co robić.
– Ale wystrój – powiedział Krzysztof. – Forsa kapie ze ścian.
Hol wyłożony był jasną dębową boazerią. Oświetlony przyćmionym światłem płynącym z metalowej latarni sprawiał wrażenie zacisznego pokoju przyjęć. Wrażenia tego nie psuł nawet długi wieszak obciążony stertą przeróżnych okryć, które odbijały się w olbrzymim lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie. W rogu, na podłodze, poniewierał się czerwony telefon z długim kablem i odłożoną słuchawką. Anna podeszła do niego i zdecydowanym ruchem położyła słuchawkę na widełki.
– Co tak stoicie jak oniemiali? – zdziwiła się. – Trzeba w końcu zacząć się bawić. Chyba nie czujecie się jak ubodzy krewni?
Do holu wpadł mężczyzna w długim swetrze i sztywno wyprasowanych spodniach. Popatrzył na telefon i krzyknął w kierunku pokoju:
– Hanka! Kto odłożył słuchawkę na widełki? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, kopnął z wściekłością czerwony aparat, który zadźwięczał słabo, rozbijając się o ścianę.
– Cholerne gówno, bezużyteczne cholerne gówno! – wrzasnął bezpośrednio do Andrzeja. – Ja protestuje, rozumie pan? To jest mój protest. Jeśli pan chce, może sobie pan to zapisać.
– Zapiszę – powiedział Andrzej spokojnie.
– Aha, zapisze pan? – Mężczyzna wytarł rękawem spocone czoło. – A to dobrze... zapisze pan? – i wycofał się do pokoju.
Anna powstrzymała śmiech.
– Dobrze mu pan powiedział. Ale on wyglądał! Kompletnie nieprzytomny. Krzysiu, nie sądzisz, że oni wszyscy są na porządnym rauszu?
– Tym gorzej dla nich – stwierdził Krzysztof ponuro.
– Ty zawsze wszystko psujesz. – Wzruszyła ramionami i biorąc Andrzeja pod rękę weszła w głąb mieszkania.
Pokój, w którym się znaleźli, był dużym pomieszczeniem zgiętym w literę „L”. Z prawej strony od drzwi stał długi stół uginający się pod ciężarem wszelkiego rodzaju potraw i z górującym pośrodku świńskim łbem. W przeciwległym rogu emanował pachnącym ciepłem kominek. Jedną ze ścian zajmowało prawie bez reszty olbrzymie okno. W szybie odbijało się groteskowo całe towarzystwo.
Ludzi było mnóstwo. Wypełniali szczelnie niemal całą przestrzeń, znikając od czasu do czasu w obszernej wnęce. Na wydzielonym skrawku parkietu podrygiwało w nowoczesny sposób kilka par. Przy stole zgromadził się głodny tłumek.
– Patrz, ale jedzą – powiedziała Anna i zmieszała się. – Przepraszam, panie Andrzeju.
Andrzej skwapliwie wykorzystał sytuację:
– Pani Anno, czy nie uważa pani, że powinniśmy wypić bruderszaft?
Anna nerwowo spojrzała za siebie. Krzysztof stał jeszcze u wejścia, z rękami w kieszeniach.
– Ach, Krzysztof – stwierdził domyślnie Andrzej. – Panie Krzysztofie, niech pan do nas podejdzie.
– Dajmy mu spokój – szepnęła Anna. – Jest w nienajlepszym nastroju.
Ale Andrzej nie dał za wygraną. Nie lubił niejasnych sytuacji, a miał wielka ochotę poczuć znowu delikatne wargi Anny. Skinął więc jeszcze raz w kierunku Krzysztofa, a kiedy ten wreszcie podszedł, powiedział:
– Panie Krzysztofie, proponuję na dobry początek wypić bruderszaft.
Krzysztof skrzywił się z niesmakiem.
– Widzi pan, mówiłam, że nie warto z nim zaczynać – powiedziała Anna.
– Anno! –  Krzysztof zgromił ją ostrym tonem i zwrócił się do Andrzeja. – Naprawdę nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy przeszli na „ty”. Nie lubię tego obcego słowa „bruderszaft”. Jest dla mnie nie do przyjęcia.
– No to świetnie. – Andrzej sięgnął po odkorkowaną butelkę. – Smirnoff – przeczytał. – To dobra wódka. Pije się ją jak wodę – i rozlał do ustawionych rządkiem kieliszków.
– Za naszą przyjaźń – powiedział i uścisnął Krzysztofowi rękę, a kiedy chciał tradycyjnie ucałować go w oba policzki, ten odsunął się.
– Nie lubię całować mężczyzn – stwierdził szorstko.
Anna była wyraźnie zdenerwowana. Zgromiła go wzrokiem i powtórzywszy jego słowa „nie lubię bruderszaftu, nie lubię, jak całują się mężczyźni”, wypiła wódkę.
– A ja lubię – powiedziała później zaczepnie i objęła Andrzeja za szyję.
Andrzej zamknął oczy. Przytrzymał Annę dłużej i delikatnie rozsunął językiem jej wargi. Poczuł przyjemny chłód równych zębów, które pozostały jednak zaciśnięte. Kiedy otworzył oczy, spostrzegł, że Anna wpatruje się w niego z napięciem.
– Czy zawsze w tej sytuacji patrzysz na partnera? – spytał.
Nie odpowiedziała. Odwróciła się i wzięła ze stołu talerz.
Krzysztof odszedł i z podejrzanym zaangażowaniem poświęcił się wybieraniu potraw. Z kilkudziesięciowatowych głośników zagrzmiało rytmiczne stereo. Centralne światło przygasło i pokój zabarwił się różnokolorowymi punktami.
Do stołu podszedł człowiek, który zniszczył w holu telefon. Pociągnął Andrzeja za rękaw:
– No co, panie ten... Zapisał pan? – i nie czekając na odpowiedź zaczął kiwać się smętnie nad półmiskiem z rybą. Annę ktoś poprosił do tańca. Poszła niechętnie, rzucając Andrzejowi pełne wyrzutu spojrzenie.
Człowiek zdecydował się w końcu na rybę po grecku i nieudolnie nakładając ją na talerz przewrócił butelkę. Wódka rozlała się szeroką plamą na obrusie, a butelka stoczyła się i rozbiła na parkiecie.
Prawie nikt tego nie zauważył.
Andrzej uskoczył w ostatniej chwili, ale resztka płynu chlapnęła na spodnie. Wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać zmoczoną nogawkę.
– Niech pan się nie przejmuje, to czysta. Wyschnie i nie będzie śladu.
Andrzej uniósł głowę. Stał przed nim dość niski, krepy  mężczyzna, ubrany w smoking.
– Szkoda wódki – mruknął, chowając chusteczkę.
Mężczyzna zaśmiał się.
– Tak, ma pan rację, ale mam jeszcze niejedną taka butelczynę  w barze.
Człowiek w swetrze kiwał się nadal obok nich i widać było, że chce coś powiedzieć, ale elegancko ubrany mężczyzna osadził go ostro:
– Heniek, znowu rozrabiasz! Sprzątnij to natychmiast!
Heniek popatrzył na niego tępo i powlókł  się do kuchni.
– To sympatyczny facet – powiedział nieznajomy do Andrzeja. – Ale kiedy sobie popije, potrafi być agresywny. Zwłaszcza teraz, w tych warunkach... Przeżywa kryzys. – Zawiesił na moment głos. – No, ale kto z nas nie przeżywa teraz kryzysu, prawda, panie...
Andrzej przedstawił się, wymieniając tylko imię. Uważał, że w ten sposób ominie męcząca procedurę przechodzenia na „ty”, która przecież byłaby nieuchronna, zważywszy nastrój, jaki tu panował.
– O, to mi się podoba – powiedział mężczyzna. – Mów mi Waldek. Jestem właścicielem tego całego bajzlu. – Zakreślił ręką w powietrzu szeroki łuk. – Tak, to wszystko jest moje – dodał. – Tylko nie wiem na jak długo. – Zaśmiał się krótko i zaproponował: – No to co, przejdziemy do baru?
Andrzej nie miał nic przeciwko temu. Krzysztof zniknął z pola widzenia, a Anna tańczyła zapamiętale, zmieniając stale partnerów. Przedarli się przez skłębiony, drgający rytmicznie tłumek i przeszli do dużej wnęki, która tworzyła dalszą część litery „L”, niewidoczną od wejścia. Za drewnianym barem kręcił się młody człowiek o długich włosach. Obsługiwał wprawnie kilka osób, siedzących na wysokich stołkach lub stojących przy wyściełanym skórą blacie.
– To mój syn – powiedział z dumą Waldek. – Moja krew, tylko wiesz, jak zwykle, konflikt pokoleń – i kiwnął w jego kierunku. – Kochany, nalej nam po kieliszku tej dobrej wódki.
Młody człowiek sięgnął po „Smirnoffa”, napełnił dwa kieliszki i postawił przed nimi.
– Dwieście złotych – powiedział.
– Co? Dlaczego tak drogo? – zdziwił się Waldek.
– Dla szanownego ojca taryfa wyższa. Nad tatą ciąży obowiązek wychowania i utrzymania dziecka.
– Słusznie, słusznie – stwierdził Waldek i wyjął z portmonetki banknot pięćsetzłotowy. – Reszty nie trzeba, ale butelkę zostaw.
Andrzej poczuł się nieswojo, ponieważ nie wziął ze sobą większej sumy, ale sięgnął na wszelki wypadek do kieszeni.
– Andrzej, daj spokój – powstrzymał go Waldek. – To tylko zabawa. Chcemy, żeby chłopak trochę zarobił. Każdy daje mu jakąś sumę z własnej woli. To są symboliczne kwoty.
– Pięćset złotych ma jednak jeszcze jakąś wartość – zauważył Andrzej.
– Kochany, to tylko pół dolara, pięćdziesiąt centów. Rozumiesz? W zeszłym tygodniu na południu Polski dawano tysiąc złotych za dolara. Ludzie uciekają od złotówki. Boją się.
– Kto ma dolary, ten ma – stwierdził Andrzej sentencjonalnie. – Ja ich nie mam. Dla mnie każdy grosz w tej sytuacji jest na wagę złota.
  Wypili. Waldek napełnił kieliszki i przysunął talerz z orzeszkami.
– Masz, przegryź Bardzo dobre, prosto z Libii – powiedział i przechylił się w stronę Andrzeja. – A ty, przepraszam, że pytam, z jakiej branży jesteś?
– A, nic ciekawego. – Andrzej machnął ręką. – Trochę piszę, trochę dziennikarzę...
– Wolny zawód – stwierdził Waldek i dodał z troską w głosie: – Kiepska sprawa. Nie zazdroszczę ci. Słyszałem, że tam u was nieźle teraz czyszczą. Czy ciebie już zweryfikowali?
– Jeszcze nie. Byłem na małym urlopie. Pojutrze mam zgłosić się do redakcji.
– Fatalnie, fatalnie – zamyślił się Waldek. Wyglądał na mocno zmęczonego. Twarz lśniła mu potem, a pod oczami widniały półksiężycowate cienie.
– Jesteś zmęczony? – zapytał Andrzej.
– Trochę. Ostatnio wiele przeżyłem – odpowiedział. – No, to wypijmy.
Przełknęli ciepławy już płyn i przegryźli orzeszkami. Waldek przez chwilę bawił się pustym kieliszkiem, po czym zaczął mówić z twarzą zwróconą gdzieś w bok:
– Już od dłuższego czasu czuliśmy tam, że coś się szykuje. Wieści z kraju były bardzo niepokojące. Wiesz, najgorszy jest pobyt poza krajem, kiedy coś się dzieje i nie można tego zobaczyć na własne oczy. Dyskutowaliśmy nieraz na temat tego, jak mogą potoczyć się wypadki, ale nikt z nas nie przypuszczał, że uderzenie przyjdzie tak szybko i w tak radykalny sposób. A kiedy dowiedzieliśmy się, że Jaruzelski wprowadził stan wojenny, to co tu dużo gadać, większość z nas ogarnęła panika... – Przerwał.
Towarzystwo przy barze zmieniało się. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach tłumnych i hałaśliwych przyjęć: mieszanina papierosowego dymu, woni potraw i porozlewanego alkoholu. Tuż obok Waldka usiadła na wysokim stołku rozbawiona kobieta. Miała krzykliwy makijaż, niedbałą fryzurę i obcisłą suknię z długim rozcięciem na udzie. Poprosiła o kieliszek jakiejś słodkiej wódki, położyła na ladę papierowe dwadzieścia złotych i oparła się o ramię Waldka. Waldek otrząsnął się niechętnie, rzucając w jej kierunku zdanie, którego Andrzej nie usłyszał. Potem napełnił kieliszki, wypił sam i kontynuował:
– Tak, Andrzej najnormalniej w świecie baliśmy się. Oczywiście byli i ludzie zadowoleni. Do dziś pamiętam ich uśmiechnięte, usatysfakcjonowane gęby. Mówili: „Nareszcie skończyła się samowola, nareszcie nastąpi spokój” itd. Właściwie to zazdrościłem im pewności siebie. Dla nich wszystko było proste, ale ja nie mogłem nie dostrzegać tragicznej złożoności sytuacji. Czy ty mnie rozumiesz?
– Tak, rozumiem – powiedział uspokajająco Andrzej.
– Na pewno? – Waldek spojrzał mu głęboko w oczy.
– Tak. Sam podobnie to odczuwam.
– No widzisz. A na domiar złego kilku moich znajomych poprosiło o azyl w ambasadzie amerykańskiej. Byli w dobrej sytuacji, ponieważ przebywały z nimi rodziny. Zostawili w kraju niezły majątek.
– Ale ty wróciłeś – stwierdził Andrzej.
– Jak widzisz na załączonym obrazku. – Zaśmiał się sarkastycznie. – Wróciłem, mimo że pokusa była silna. Cholera wie, czy dobrze zrobiłem...
Siedząca obok Waldka kobieta znowu uwiesiła się jego ramienia. Patrzyła nieco zmętniałym wzrokiem, w którym czaiło się zaniepokojenie, współczucie i iskierka rozbawienia.
– Waldziu – powiedziała. – Nie smuć się. – Pogładziła go po głowie i pocałowała w policzek. – Jesteś moim kochanym bohaterem. Wypij ze mną za wspaniałą przyszłość.
Waldek nie zareagował. Zwiesił głowę nad pustą butelką i zamknął oczy Chyba był już nieźle pijany, bo po chwili opuścił głowę jeszcze niżej, aż dotknął czołem miękkiego blatu. Na twarzy kobiety odmalował się niesmak. Przestała zajmować się Waldkiem i z nagłym zainteresowaniem spojrzała na Andrzeja.
– On już jest dętka – stwierdziła. – Zupełnie nie panuje nad sobą, a powinien, nie uważasz?
Andrzej nie wiedział co odpowiedzieć. Jemu też mocno kręciło się w głowie i zapragnął nagle wyjść na świeże powietrze. Wstawał już nawet, ale kobieta chwyciła go zaborczo za rękę i pociągnęła w kierunku tańczącego tłumu.
– Bądź mężczyzną chociaż ty – szepnęła namiętnie. – Zatańcz ze mną. – A kiedy dostrzegła, że Andrzej obejrzał się niespokojnie za Waldkiem, dodała: – Daj spokój. Jemu wydaje się, że jest przegrany, ponieważ po powrocie do Polski rzucił legitymacją partyjną. Teraz tylko czeka, aż go wywalą ze stanowiska.
Z potężnych wzmacniaczy płynęła muzyka nowej generacji. Głośne wibrujące tony wdzierały się bezpardonowo w mózg, odsuwając denerwującą rzeczywistość na dalszy plan. Andrzej zamknął oczy i poruszał się rytmicznie, wdychając słodkawą woń perfum i potu. Kobieta była wniebowzięta. Tańczyła z odchyloną głową. Andrzej dostrzegł spod przymkniętych powiek, że jej górną wargę pokrywają drobne kropelki potu, a oba ramiączka sukni zsuwają się na tyle, że luźny dekolt obnaża obfite piersi. A kiedy pochylał się, aby dotknąć wargami wilgotniej skóry na odkrytych ramionach, mignęła w pobliżu Anna, uwieszona szyi barczystego mężczyzny.
– Hej, Andrzejku – krzyknęła. – Dobrze się bawisz?
Nastrój prysnął. Kobieta odsunęła się i spojrzała złowrogo na Annę. Andrzej stanął, zataczając się lekko i zdołał uchwycić pozornie rozbawione spojrzenie Anny, skrywające jednak niepokój i rozżalenie. Poczuł dziwne ukłucie w sercu, jak dotyk tęsknoty i niejasnego poczucia winy.
Kobieta wmieszała się w tłum a Andrzej, przesuwany w kierunku ściany, opadł niespodziewanie na miękki fotel pod oknem.
Muzyka zamilkła.
U wejścia do pokoju pojawił się Edward, a zaraz za nim Krystyna. Wyglądała pięknie. Włosy spięte w luźny kok, pozornie niedbale, podkreślały delikatność jej rysów. Zatrzymała się efektownie i potoczyła wzrokiem po obecnych. Andrzej wtulił się w fotel mając nadzieję, że nie dostrzeże go, ale ona już sunęła, najwyraźniej zachwycona jego widokiem. Edward podążył za nią witając się po drodze niemal z każdym i najwyraźniej czując się jak u siebie w domu. Był już chyba na lekkim rauszu, bo twarz miał zaczerwienioną i mówił na tyle głośno, że Andrzej już od połowy pokoju mógł rozróżnić jego słowa:
– No co, bawicie się kochani? Bardzo dobrze. Trzeba się bawić, bo nie wiadomo co nas jutro czeka. A czy zezwolenie na zgromadzenie macie? Nie? O, to niedobrze...
Był już dość blisko, ale ktoś zatrzymał go i zajął rozmową. Krystyna natomiast dopadła Andrzeja i zdołała wcisnąć się w ten sam fotel. Wydała westchnienie ulgi, nie pasujące do sytuacji.
– Dawno cię nie widziałam – stwierdziła konwencjonalnie.
Andrzej odsunął się o parę centymetrów.
– Tak – powiedział. – Ja ciebie też. Świetnie wyglądasz.
– Robię, co mogę. – Krystyna spojrzała na Andrzeja przeciągle, jakby nie będąc pewną, czy mówi prawdę.
– Naprawdę, jesteś w wyjątkowej formie – zapewnił.
– Chyba ci uwierzę. – Uśmiechnęła się. – Gdybyś kiedyś mówił mi to w równie przekonujący sposób, może sprawy potoczyłyby się inaczej. – Poprawiła luźny kosmyk spadający jej na policzek i objęła Andrzeja ramieniem.
– Tak sądzisz? – Andrzej znowu odsunął się na tyle, na ile pozwalała mu powierzchnia fotela. – Dobrze wiesz, że na naszą decyzję złożyło się wiele czynników.
– Bardzo elegancko to powiedziałeś... W rzeczywistości złożyło się na nią wiele ordynarnych kłótni.– Krystyna starała się być zjadliwa, ale widać było, że raczej zależy jej na spokojnej rozmowie, dodała więc: – Dajmy temu spokój, Andrzej. Co było, minęło. A co u ciebie? Słyszałam, że nie pracujesz – i czekając na odpowiedź, sięgnęła po kanapkę z półmiska stojącego na sąsiednim stoliku.
– Kto ci to powiedział?
– Nikt. Po prostu przecieki.
– A więc przecieki masz ze złego źródła. – Andrzej z zaciekawieniem obserwował, jak jaskrawo pomalowane wargi Krystyny zachłannie obejmują kromkę chleba z łososiem. – Jestem teraz na urlopie. Dopiero pojutrze mam stawić się do roboty.
– I jesteś pewien, że będziesz pracował? Bo może moje źródło było na tyle wiarygodne, że już przewidziało twoje dalsze losy.
Andrzej zniecierpliwił się:
– Kochana, mało jest teraz takich ludzi, którzy mogą z całą pewnością stwierdzić, że mają ustabilizowaną przyszłość. Chociaż, przepraszam, ty możesz być taka osobą. Spokojne życie przy mężu, kupa forsy, niezaangażowanie polityczne, itede.
Krystyna przełknęła kanapkę i spojrzała na niego zdumiona.
– Gdybyś ty wiedział – powiedziała niespodziewanie cicho. – Gdybyś ty wiedział, jak nam to wszystko pokrzyżowało plany...
Zaczynało być gorąco. Jej ciepłe, miękkie ciało było na tyle blisko, że Andrzej pocił się, nie będąc już w stanie bardziej się odsunąć. I kiedy tak kręcił się niespokojnie, znowu spostrzegł Annę. Tym razem stała w towarzystwie dwóch osób, trzymając kieliszek z winem. Pozornie zajęta ożywioną rozmową, spoglądała co jakiś czas na Andrzeja. Była wiotka i zgrabna, z bezbłędnie zarysowaną linią bioder, więc zatrzymał na niej wzrok nieco dłużej, świadomy przyśpieszonej akcji serca. Anna uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił ten uśmiech, nie widząc badawczego spojrzenia Krystyny, która zauważyła ze sztuczną obojętnością:
– Nowa znajomość, co? To z Joleczką już zerwałeś?
Andrzej wstał gwałtownie, zostawiając osłupiałą Krystynę i obojętnie mijając wyciągniętą dłoń Edwarda, który w końcu do nich dotarł. Przecisnął się przez tańczący znowu tłumek i wyszedł na ganek…
***
Księżyc świecił nadal. W jego poświacie drzewa pobliskiego lasu wyglądały jak nierealne zjawy. Z rozjarzonych okien padały prostokąty żółtawego blasku i zalegały martwo na karoseriach samochodów.
Andrzej odetchnął pełną piersią, czyszcząc płuca z papierosowego dymu. Twarz miał teraz zwróconą ku drodze, nie zauważył więc, że drzwi wiodące na ganek otworzyły się cicho. Ktoś postąpił parę kroków i ujął go miękko pod ramię.
– Andrzej...
– Anna?
Przywarła do niego, usiłując przekazać mu nieco ciepła.
– Stoisz tu tyle czasu, zmarzniesz.
– Nie jest mi zimno, Aniu...
Po raz pierwszy wypowiedział jej imię w tej formie, odsunął się więc trochę, niepewny jej reakcji, ale Anna przytrzymała go łagodnie i spojrzała uważnie w oczy.
– Wiesz – powiedziała. – Byłam niemal pewna, że wbrew pozorom potrafisz być czuły.
– Czyżbym wyglądał na brutala? – Andrzej zaśmiał się zadowolony.
– Ależ nie. Po prostu na pierwszy rzut oka jesteś jakiś niedostępny. Wyglądasz na dumnego i oschłego.
– Ale chyba zyskuję po bliższym poznaniu?
Anna nie odpowiedziała. Andrzej objął ją mocno i pocałował w gęste, pachnące włosy. Z niedomkniętych drzwi dobiegł wzmożony gwar i strzały korków otwieranego szampana. W smudze światła ukazał się Krzysztof i wyglądająca zza niego zaciekawiona pani domu.
– Gdzieście się podziali? – zakrzyczał wysokim głosem. – Szukam was i szukam. Anka, właź do domu, bo się zaziębisz!
– Chodźcie, chodźcie – poprosiła pani domu. – Stoicie tu jak dwa zakochane gołąbki i przegapiliście północ. – Wyszła zza Krzysztofa i ujęła Andrzeja pod rękę. – Panie Andrzeju, zaczyna się Nowy Rok. Czy nie słyszy pan bicia zegara?
Andrzej wyswobodził się z jej uścisku i wszedł do domu, prowadząc Annę. Krzysztof mruknął coś o braku wychowania, ale zamilkł szybko, zmitygowany przez panią domu. Najwyraźniej pozostawał pod jej głębokim wpływem.
Wewnątrz panował nastrój podniecenia. Szampan lał się strumieniami, ludziom niezdrowo błyszczały oczy, a na zaczerwienionych twarzach tkwiły przyklejone uśmiechy. W dźwiękach zegara i hałaśliwej wrzawie rzucali się sobie w objęcia, całowali się i życzyli przetrwania bez poważniejszych planów na przyszłość.
– To jest nie do wytrzymania – powiedział Andrzej. – Ja również czuję, że  grunt usuwa mi się spod nóg.
Na środek pokoju wyskoczył mężczyzna w swetrze. Jego starannie wyprasowane spodnie były pomięte i poplamione, na stopach miał tylko brązowe, dziurawe skarpetki. Gwałtownymi ruchami rąk usiłował uciszyć towarzystwo, a kiedy zorientował się, że nikt nie zwraca na niego uwagi, wrzasnął niespodziewanie:
– Banda, banda pijusów! Nic, tylko chlają, żrą i chlają. Kupa zatraconych kretynów!
Jego histeryczny głos przedarł się przez ogólny gwar. Wszyscy nagle znieruchomieli i niepewni patrzyli na niego w osłupieniu. Mężczyzna potoczył po nich zwycięskim wzrokiem:
– Co, teraz milczycie, tak! Ale przedtem to nikt z was nie był w stanie uruchomić swoich szarych komórek. Parszywe nieroby! Żrecie, bawicie się, a tam – i wskazał dramatycznym gestem ciemną taflę okna. – A tam ojczyzna ginie!
Chwilowa konsternacja minęła. Zebrani, jak za dotknięciem różdżki, przestali nagle interesować się zapijaczonym człowiekiem, najwidoczniej przeżywającym jakiś konflikt, ale niegodnym specjalnej uwagi.
Mężczyzna stał jeszcze przez moment z wyciągniętą ręką, a potem przygarbił się i z rezygnacją powlókł do baru.
Andrzej ujął Annę i poprowadził na piętro po drewnianych, kręconych schodach. Stanęli ostrożnie, starając się nie uronić ani kropli z przepełnionych kieliszków. W dole, w morzu głów, rozpoznali Krzysztofa grzebiącego machinalnie we włosach siedzącej u jego stóp Krystyny. Edward znikł gdzieś, szukając przestrzeni do wspólnej konsumpcji muzyki, która znowu wypełniła cały dom.
Na piętrze, mały kwadratowy przedpokój wiódł do kilku pomieszczeń. Weszli do jednego z nich i w milczeniu, patrząc na siebie, wypili szampana. Andrzej zamknął drzwi, zgasił światło i odszukał Annę.
– Wszystkiego najlepszego – powiedział.

NA TYM KOŃCZĄ  SIĘ FRAGMENTY TEJ KSIĄŻKI

ZACHĘCAM DO PRZECZYTANIA CAŁOŚCI

2 komentarze:

  1. Wojtku
    Doskonale pamiętam stan wojenny. Pracowałem tedy w rzemiośle prywatnym gdzie nie było ani Partii ani Związków zawodowych. Działaczem związkowym nie byłem i tu nie będę kantował JAK STRASZNIE WALCZYŁEM. Bo nie walczyłem. natomiast chodziłem na manifestacje antyrządowe. Jako jak Vojtek przeciwnik stanu wojennego. Owszem wtedy sie na takich manifestacjach ryzykowało nawet życiem. Atakowały transportery opancerzone i uzbrojone odziały ZOMO. Uzbrojone w prawdziwe naboje a nie kule gumowe.
    Teraz tez chodzę na manifestacje. A co się zmieniło? LAT MI NIEBEZPIECZNIE PRZYBYŁO!!!
    No i kule w karabinach są gumowe.
    Pozdrawiam Wojtak przez W.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli przeczytasz dalszy ciąg tej książki, to natrafisz również na wątek dotyczący tzw rzemiosła prywatnego. Polecam...

      Pozdrowienia dla Wojtka przez V:))

      Usuń