czwartek, 4 października 2018

Mój szwagier, Grzesio Russak

EPITAFIOPOEMAT


Jak wieść niesie
Był sobie Grzesiek.
Facet słusznej postury
Ułatwiającej Mu
Ogarnąć wszystko z góry.

I niepozbawiony był brzucha,
Tak wielkiego jak wielkiego
Miał ducha.
Istna zamiłowań studnia.
Określenie ich zajęłoby pół dnia

Tak więc tylko parę ich wymienię.
Po pierwsze – kucharzenie.
Wciąż widzę Go za kuchennym blatem,
Jak przyrządza mięso lub sałatę

Albo rybną zupę.
Można by wyliczać tych frykasów kupę
Ryby, grzyby, czy dziczyzna,
A wszystko, każdy to przyzna,
Niebo w gębie.
Smak wciskający się wszędzie,
Nawet w dziurę w zębie,

Przesuwający się po języku,
Aż do przełyku.
I tak dalej, i tak dalej…
Można od tego oszaleć

I w tej ekstazie tkwić jak we śnie,
Słuchając Go równocześnie,
Bo, po drugie, gawędziarzem był nie lada,
Który kiedy zagadał,

To wszyscy przy stole
Nastawiali uszu robiąc oczy wole,
Albo jak talarki.
A potem toczyły się pogwarki,

Każdy bowiem przyzna bez mrugnięcia powiek,
Że duszą towarzystwa był ten człowiek.
Mówił o przepisach, polowaniu i o lesie,
Gdyż powszechnie wie się,

Że, po trzecie, uwielbiał po nim z fuzją chodzić
I strzelać, lub, jak kto woli, łowić…
Bo właśnie na łowisku
Czuł się najlepiej, chłopisko.

I właśnie tam, przy ambonie,
Nagle znalazł swój koniec,
Zapewne przy szumie drzew,
Lub ptaków śpiewie…
Dlaczego odszedł, nie wiem.

Czy upomniał się o Niego Bóg,
Mimo że długo by jeszcze żyć mógł?
A może,
Wolał od ziemskich łowiska boże?

W każdym razie, Go nie ma.
I stąd ten epitafiopoemat