Mile morskie


Mile morskie


Treść niniejszej książki stanowią wybrane przeze mnie wyjątki z dziennika, w którym zawarłem swoje refleksje i wrażenia z mojego marynarskiego życia. Są one bardzo specyficzne i odmienne od odbieranych przez ogół ludzi żyjących na lądzie. Kształtują je realia głęboko zrośnięte z morskim żywiołem i związaną z nim pracą.
Trudno jest pokrótce określić, co to jest marynarskie życie. Aby zrozumieć, jakie jest w rzeczywistości, trzeba stać się człowiekiem morza. Nie wystarczy wybrać się raz, czy dwa w ciągu życia na beztroską wycieczkę w kabinie pasażerskiej. Nie wystarczy także okazjonalnie i na krótko zaciągnąć się na statek, mając w zanadrzu perspektywę powrotu do wykonywanego przedtem zawodu. Być człowiekiem morza, to znaczy odrzucić wszelkie inne możliwości pracy i przeniknąć specyfiką tego odrębnego życia już w okresie ugruntowywania się psychiki i światopoglądu.
Zawód marynarza łączy się z wieloma miesiącami odosobnienia i tęsknoty. Obfituje w chwile, z którymi nie wiadomo co począć. Najlepiej wówczas zająć się jakąś dodatkową pracą. Dla jednych będzie to pisanie listów albo pamiętników, dla innych zbieranie pamiątek lub czytanie książek.
Nie wiem, na ile wiernie może odtworzyć sobie tok zwykłego życia i pracy na morzu ktoś, kto nigdy na nim nie był. Dlatego pragnę, abyście z uwagą przeczytali to, co pisałem zawsze wtedy, kiedy starałem się oswoić czas.
Ów wybrany zbiór refleksji i wrażeń obejmuje okres od 1963 do 1972 roku. Od tego czasu upłynęło sporo lat. Wysłużony „Dar Pomorza” został zastąpiony przez „Dar Młodzieży”. Państwowa Szkoła Morska przekształciła się najpierw w Wyższą Szkołę Morską, a potem w Akademię. Nie ma już olbrzymiej polskiej floty statków handlowych. Absolwenci Akademii Morskiej pływają na statkach obcych bander. Życie na morzu nie uległo jednak zmianie. Dlatego to, co opisałem, stanowi swego rodzaju wartość ponadczasową.

Książkę podzieliłem na trzy części:

REFLEKSJE - wybór literackich felietonów.
WRAŻENIA - wyjątki z Dziennika Podróży.
LIRYKA - wybór wierszy. 

Poniżej przedstawiam kilka fragmentów tej książki.

REFLEKSJE


NIECH CI NIE BŁYSZCZĄ TAK BARDZO OCZY

Jest wieczór. Jest mokry piasek, falochron. Jest wybrzeże, pojedyncze drzewa, daleki ruch na ulicy. Jest wszystko, co stwarza wczesną wiosnę i szybkie spojrzenia.
Gdy szedłem tutaj, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Każdy śpieszył w swoją stronę. W powietrzu zawisło ciepło kończącego się dnia.
Czekała na mnie. Zdejmujemy buty i pozwalamy chłodnej fali wpływać między palce.
– Widzisz ten statek?
– Nie lubię statków – odpowiada – Zabierają mi ciebie.
Księżyc podpiera brodę rękami i powoli sinieje. Moczy nogi, podziurkowane kraterami. Na plaży sterczą sieci i stoi dom rybaka. Migocą oświetlone okienka. Jest wszystko, co stwarza pożegnanie.
A przecież mógłbym o nim zapomnieć. Wystarczyłoby pozostać i nad ranem, kiedy zimą świeci słońce, wychodzić w grubym kożuchu, który wlecze się po chodniku, zostawiając szeroką bruzdę. Albo wstawać rano w szlafroku, jak wszyscy ludzie, otwierać drzwi, odbierać mleko i poranną prasę. Mógłbym, na przykład, któregoś poranku wziąć wędkę i iść na ryby, wiedząc, że na mnie czekasz. Wracać i zawsze, kiedy tylko zapragnę, mieć ciebie.
Ja jednak zostawiam wszystko. Powinienem teraz zrobić coś, żeby ci nie błyszczały tak bardzo oczy i nie wilgotniały dłonie.
Wracam jednak na statek. Po drodze kupuję zeszłoroczne jabłka. Ci, co zostają, niedługo będą obchodzić Święta Wielkanocne.
W kabinie rozpakowuję swoje rzeczy. Na szocie wieszam zegarek i kalendarz. Zegarek będzie odmierzał czterogodzinne wachty i pozwoli mi zorientować się, kiedy należy iść do mesy albo na pokład. Kalendarz umiejscowi mnie w mijających nie wiadomo kiedy dniach, od wschodu słońca, przez południe, do wieczornego ciepła.
Noc maluje nieprzezroczystą barwą bulaj. W kabinie słychać pulsujący szum agregatów i odczuwa się wibrację silnika.
Siedzę przy stoliku, nakrytym pomarańczową serwetą i obserwuję nienaturalne cienie sprzętów. Żółtawe światło lampki wydobywa z półmroku rozwieszoną na krześle koszulę. Wyjmuję pióro i zdaję sobie sprawę, że nadchodzi pora tęsknoty i pisania listów. Pora rozmyślania o wszystkim, co zostaje za niknącym kilwaterem.
Będę przypominał sobie równomierny stukot kół pociągu, każde słowo, wypowiedziane wszystko jedno komu, tramwaj, filiżankę kawy, tłum, dom towarowy, zatłoczone ulice… Będę też myślał o Tobie.
Czasem, wraz z ciszą i tęsknotą nadejdzie niepokojący ból w skroniach i wtedy będę musiał wyjść na pokład.



ŻEGNAM SZCZECIN

Do kabiny wpada ostry błysk światła. Wtłacza ze sobą bezustanny szum silnika.
– Co jest, do cholery?!
Trzeba w ten sposób zareagować, kiedy bez powodu budzą człowieka w nocy.
Nad moja koją zawisa w żółtawej smudze broda. Wyciągnięta ręka maca przez chwilę szot i zapala lampkę.
– Co? - pytam.
– Wstawać, wpół do czwartej!
Ciekaw jestem, komu zebrało się na żarty. O tej porze najlepiej jest przewracać się na drugi bok.
– Wstawaj!
– Słyszę.
– Manewry!
Ten ktoś ma jednak rację. Trzeba pozamykać wszystkie ładownie. Bosman wczoraj o tym mówił. Powoli zakładam skarpetki i idę do łazienki przetrzeć oczy. Szybko mija sen. Już nie pamiętam, co mi się śniło.
Na pokładzie ostre, chłodne powietrze. Czarne hałdy węgla toną w topniejącym wiosennie śniegu, który niespodziewanie spadł tej nocy. Zimno, jak na tę porę roku.
Trymerzy schodzą po trapie, pobrzękując blachami. Wloką ze sobą ogniki górniczych lampek. Statek głęboko zanurzył się w wodzie. Można z łatwością zeskoczyć z burty na keję. Tablica „Załoga na burcie” każe całej załodze stawić się na statku o godzinie 04.30. Właśnie teraz zbliża się ta godzina.
Idę na pierwszą ładownię, uważając, żeby nie potknąć się o sterty desek. Biorę długi hak i zaczynam dźwigać grube deski lukowe. Namokły roztopionym śniegiem i są tak ciężkie, jakby ktoś złośliwie dorobił do nich okucia z ołowiu. Poprzedniego dnia posortowałem wszystkie, stosownie do numerów poszczególnych ładowni, ponieważ pomieszały się podczas postoju na stoczni. Przychodzi Benek. Dźwigam razem z nim dechy i układam na żelaznych rozpornicach.
– Ty – przypomina Benek – układaj równo.
Ciągniemy je długim pogrzebaczem i dobijamy do sąsiednich. Z westchnieniem wspominam nowoczesne klapy na nowszych statkach. Wystarczyło tylko nacisnąć guzik i w dwie minuty ładownie były zamknięte…
Nareszcie wszystkie deski ułożone. Trzeba jeszcze przynieść brezenty i dokładnie na nich rozciągnąć. Potem brzegi umocować drewnianymi klinami i założyć ściągacze. To dopiero część roboty. Pozostały jeszcze do sklarowania bomy ładunkowe. Próbuję rozruszać zastałą przez noc windę. Strugi gorącej wody chlupoczą w otwartych kurkach. Uruchamiam dopływ pary do maksimum i naciskam do oporu rączkę biegów. Tłoki ruszają. Włączam kilkakrotnie bieg na wciąganie i bieg na opuszczanie. Potem sprzęgam windę z bębnem, na który nawinięta jest stalowa lina. To samo robię z druga windą. Długie bomy powoli opuszczają się równolegle do pokładu. Ich końce spoczywają w uchwytach po drugiej stronie ładowni. Opieram się z ulgą o burtę i tępo spoglądam na rozkraczone dźwigi. Jest jeszcze ciemno. Za rufą sterczy pokraczna „Brygada Makowskiego”. Tam też ładują węgiel. Dźwigi pracują z małymi przerwami przez całą noc. Przy trapie nudzi się marynarz ze statku, który wczoraj przycumował do naszej burty. Oni również mają wyjść w morze dzisiaj rano.
– Chcesz zapalić? – pyta, wyjmując papierosa.
– Nie palę – odpowiadam.
– Idziecie do Włoch? – pyta jeszcze raz.
Nie mam ochoty odpowiadać. Marynarz przytyka zapałkę i zaciąga się kilkakrotnie. Wiem, że chce coś jeszcze powiedzieć. Nudzi się przecież na trapie.
– Idziemy do Afryki. Cholera, bez klimatyzacji. Trzy miesiące – mówi – Teraz do Gdyni, a dopiero potem do Afryki. Czuję, że w Gdyni będę musiał coś wykombinować. Spróbuję zamustrować na inny statek.
Do rejsu jesteśmy gotowi po ósmej rano. Pilota jednak jeszcze nie ma. Jestem prawie pewien, że zjawi się dopiero przed dwunastą. Zawsze coś staje na przeszkodzie sprawnemu wyjściu w morze. Jak nie pilot, to WOP, jak nie celnicy, to brak holowników.
W mesie wszyscy jedzą spóźnione śniadanie. Mały, wiecznie roześmiany Cieśla opowiada:
– Mówię wam, co za okropny sen miałem dzisiaj. Jak Boga kocham. Śniło mi się, że miałem olbrzymią czuprynę. Spadała mi aż na oczy.
Śmiech. Cieśla jest przecież łysy.
– Tak – powtarza Cieśla. Na imię ma Jasio i podobno doskonale strzyże. Podczas rejsu każdy, kto chce skrócić włosy, zgłasza się do niego.
– Jasiu, wyglądasz jak Jezusek. Coś ty taki zabiedzony? – Palacz z maszyny zawsze musi coś wtrącić.
– Ja to zawsze będę chudy – odgryza się Cieśla – Po co mi taki śmietnik, jak twój? – I pokazuje jego brzuch.
Odpływamy dopiero po dwunastej.


NASTROJE

Bywają piękne dni. Oczywiście kojarzą się one z piękna pogodą. Zwykle statek stoi wtedy na kotwicy i czeka na wejście do portu. Wiatr cichnie, a dym z komina idzie prosto do góry. Jest także słońce, które tkwi na niebie przez cały dzień.
Rozkładam wówczas leżak, zdejmuję ubranie i wyciągam się w przyjemnym cieple. Cieszę się, że w kraju jest teraz zimno i ludzie chodzą opatuleni po uszy. Pokład powoli staje się miejscem ogólnego odpoczynku. Przybywa leżaków i bladych ciał. Blade ciała rozmawiają, grają w karty i stopniowo stają się czerwonawe.
Z lubością wciągam nagrzane powietrze i pogrążam się w beztroskim niebycie. Myślę, że powinienem opalić sobie plecy, ale nie chce mi się zmieniać pozycji. Myślę też, że mógłbym urozmaicić sobie czas łowieniem ryb, albo robieniem zdjęć, ale nie chce mi się wstać z leżaka. Czekam, aż słońcu znudzi się tak bez przerwy tkwić na niebie. Wtedy wkładam na siebie coś cieplejszego i biorę się za jakąś lekką pracę. Na przykład maluję białą farbą wewnętrzne części burt. Spoglądam na ciemniejące niebo i godzę się z tym, że jak zwykle w nocy pójdę na wachtę i stracę część następnego dnia na sen.
Bywają także dni nijakie. Dzisiaj jest właśnie taki dzień. Jest ponuro, wszystko w porcie znajome, boli głowa od czytania książek. Chciałoby się pójść do knajpy i upić do nieprzytomności. Męczy mnie koszmarna chandra. Chodzę w tę i z powrotem po kabinie. Wiem już, że liczy sześć kroków wzdłuż, a w poprzek tylko trzy. A może lepiej położyć się i spać aż do wachty? Rozbieram się i włażę głęboko pod koc. Wtedy przychodzi Krzysztof.
– Co robisz? – pyta głupio.
– Chcę się wyspać przed wachtą –  tłumaczę spokojnie.
– Nie warto – mówi – wstawaj.
– Jutro chcę się trochę poopalać. Jeśli teraz wstanę, to jutro będę nieprzytomny.
– Czytałem prognozę. Ma nie być słońca.
Wygrzebuję się więc spod koca i siadam ciężko na kanapie.
– Fatalna sytuacja – stwierdzam z rezygnacją i pytam: – Co chcesz ode mnie?
Krzysztof smutnieje.
– Nie wiem, co robić. Jestem wściekły i napiłbym się piwa. Masz jeszcze?
Daję mu butelkę.
– Wiesz – mówi Krzysztof po kilku łykach – jestem wściekły na tych z maszyny. To są kretyni. Czuję, że spaprałem sobie przez nich opinię.
Wiem doskonale, co to jest spaprana opinia i jak trudno ją poprawić, zostając nadal na tym samym statku.
– Nic ci nie będzie – pocieszam go – najwyżej zmienisz statek. Rzucisz to całe towarzystwo i zaczniesz od nowa.
– Zmustruję, jak tylko będę mógł, ale teraz muszę tu siedzieć. Przecież trwa rejs. – Spogląda z zadumą na nalepkę na butelce i dodaje: – Chciałbym czasem porządnie narozrabiać…
– Słuchaj, a może oni mają rację? – mówię.
– Kto?
– No, ci z maszyny?
– Myślisz, że rzeczywiście jestem winien...? Możesz być pewien, że nie. Jestem tylko człowiekiem pechowym i zawsze tak się składa, że to, co sknocili inni, skrupia się na mnie. Tak samo było z tą korbą. Cholera, zagrzała się akurat na mojej wachcie! Wiesz o co mi chodzi?
Słyszałem coś o tym, ale nie chce mi się wdawać w szczegóły.
– Wiem.
– No to właśnie ta korba. Trzeba ją zawsze smarować i zawsze, co piętnaście minut ją smaruję, ale na poprzedniej wachcie wybrano na korbie luz. Zawsze w takich przypadkach pisze się na tablicy „Uwaga, korba dobita”, aby zwracać na nią szczególną uwagę, ale kiedy przyszedłem, na tablicy nic nie było. Miałem do smarowania dwie korby i obie smarowałem rutynowo. Wtedy wpadł Pierwszy Mechanik z wrzaskiem: „Nie wiedzieliście, że korba dobita?!” I oczywiście, do mnie. Wytłumaczyłem mu, że poprzednią wachtę miał Trzeci i nic mi nie powiedział. Poleciał więc do niego, ale oficera długo rugać nie można…
– Chodź Krzysiek, połazimy trochę – proponuję współczująco.
Na zewnątrz jest już wieczór. Pomarańczowe światło zachodzącego słońca oblewa statki, długi falochron i wysokie hałdy węgla. Wchodzimy na bulwar, z którego widać bryzgi fal na zatopionych żelbetowych blokach.
– Wiesz – mówię – bardzo często popełnia się pewien błąd i myślę, że ty to zrobiłeś. Za bardzo dałeś się załodze poznać. Najlepiej jest zachować mały dystans, bo to w razie czego ułatwi ci ucieczkę do własnej odrębności. Nigdy nie można całkowicie dać się poznać innym ludziom.
– Trafiłeś – mówi Krzysztof – tylko, że ja zawsze lubię z ludźmi pogadać, tak jak bym był jednym z nich. Ale masz rację…
– Jeśli znają ciebie, jak łysego konia, to wtedy łatwo jest im pozwolić sobie na poufałość – dodaję – wtedy taki facet może podejść do ciebie, klepnąć cię w plecy i powiedzieć: „cześć, stary idioto”, a ty możesz mu powiedzieć: „odwal się”. Tak nie powinno być.
Stoimy teraz na samej krawędzi bulwaru i wlepiamy wzrok w fontanny wody. Jest to najodpowiedniejsza chwila do psioczenia na ten cały parszywy świat.
– Najbardziej mnie denerwuje, kiedy nie można z ludźmi dojść do ładu – mówi Krzysztof – niektórzy są cholernie ograniczeni i bardzo łatwo jest wyprowadzić ich z równowagi. Są rozdrażnieni, małostkowi i mało wyrozumiali. Postępują, jakby byli na świecie tylko oni sami. Ludzie powinni przecież ułatwiać sobie nawzajem życie, zwłaszcza w naszym środowisku. Chyba zgadzasz się ze mną?
– Tak.
– Uważam, że wśród załogi spotyka się stanowczo za dużo egoistów. Są nieufni i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta cała wspólnota, ta „marynarska rodzina”, to jeden wielki pic.
– Chyba trochę przesadziłeś – mówię – my chcemy stanowić rodzinę, ale nie zawsze nam się to udaje. Po prostu zdarzają się ludzie, którzy do tego nie dopuszczają. Wystarczy, że trafi się jeden facet o nierównym usposobieniu i nadmiernym poczuciu własnej wartości. Wtedy jest mu trudno uszanować godność osobistą w innym człowieku.
Kiedy jest nijaki dzień, chce się psioczyć na cały świat i nic na to nie można poradzić. Ma się chęć wywrócić na wierzch wątrobę i wyrzucić wszystko, co się kiedyś na niej nagromadziło.
Stoimy od dłuższego czasu w tym samym miejscu i czujemy, że najprościej byłoby się upić. Pójść do pobliskiej knajpy, usiąść przy stoliku i chlać najgorsze wino. Bo cóż innego można zrobić, jeśli braknie już konceptu, jest wieczór, port, który się zna i kraj, który został setki mil za nami? Tylko chlać, ile wlezie, trzeźwieć i znowu chlać. Wtedy jest wszystko jedno, że ktoś komuś kiedyś coś powiedział i ma się gdzieś godność osobistą.
Błogosławiony jest bożek z antałkiem, zamiast żołądka. Brata wszystkich, bez względu na usposobienie. Jest tolerancyjny do granic możliwości i pozwala znaleźć wspólny język nawet z tymi, których się nie rozumie. Ujawnia ogrom sił witalnych i bada, na jak długo są w stanie wystarczyć. Sprawia, że bardzo szybko schnie kieszeń i idzie się spać z niezdrową dziewczyną, aby wysuszyć kieszeń do reszty…
  CD w książce...


DZIEWIĘĆDZIESIĄTY DZIEŃ

Jest późne popołudnie. Pora, którą trudno tutaj, na Oceanie Indyjskim, odróżnić od wieczoru. Statek ciężko przewala się na boki, tonie w strugach piany obmywającej pokład. Ciężkie zwały fal toczą się spod krańców widnokręgu i wyrastają ruchomą ścianą tuż przed burtą. Dziób wznosi się gwałtownie i ryje w zielonkawych dolinach. Przez kadłub przebiegają drgania, długo niegasnące, jak dreszcze w śmiertelnie znużonym ciele…
„Już szósty dzień sztormu. Wydaje się, że ten przelot nigdy się nie skończy”, myślę i odrywam się od szyby, pokrytej gęstymi kryształkami soli. „Do Capetown jest jeszcze co najmniej tydzień podroży. Uciążliwy jest wrzesień na południowej półkuli”…
Rozpoczynam spacer w poprzek sterówki. Balansuję ciałem i wspinam się, albo przyśpieszam kroku w takt głębokich wahnięć kadłuba. Kapitan z zazdrością patrzy na moją sylwetkę. Jest już stary. Ma siedemdziesiątkę na karku, ale jakoś nie może jeszcze zdecydować się na emeryturę.
Przechodzę do nawigacyjnej, aby wypełnić dziennik po kolejnej godzinie wachty. Kapitan nie lubi, kiedy opuszcza się sterówkę. Nie jestem więc zdziwiony, że wkrótce pojawia się przy mnie i pyta:
– No i jak tam?
– Barometr cały czas leci w dół, panie Kapitanie.
– No tak, ale nie jest jeszcze tak źle, panie Czwarty. – Siada z ulgą na kanapce i wyciąga przed siebie obolałe nogi. – Powinien niedługo się zatrzymać. Myślę, że najgorsze już minęło. Ile jeszcze zostało do Capetown?
Pochylam się nad mapami i liczę. Gdyby nie wszechobecna, hałaśliwa praca maszyny, można by było powiedzieć, że zapadła cisza. Staremu zamykają się oczy.
– Panie Kapitanie, panie Kapitanie!
Otrząsa się z chwilowej drzemki.
– Dziesięć dni, panie Kapitanie.
– A prędkość?
– Dwanaście i pół węzła.
– Dwanaście i pół… Trzyma nas jednak ten wiatr.
– To nie wiatr, panie Kapitanie. Mechanicy skręcają obroty, jak tylko powieje. Oni już to mają we krwi.
– Trzeba przecież oszczędzać maszynę – zgadza się i spogląda na zegar. Za dziesięć ósma. Jeszcze posiedzi z pół godziny. Skontroluje zmianę wacht i sprawdzi, w jakim stanie jest dzisiaj Trzeci, który od portu w Australii chodzi przygnębiony i milczący. Raz nawet upił się do nieprzytomności i Kapitan musiał stać za niego na wieczornej wachcie. Oczywiście, nazajutrz zawołał go do siebie i zażądał wyjaśnień. Trzeci jednak uparcie milczał i nie zareagował nawet na groźbę wpisu do dziennika. Kapitan z pewnością będzie próbował jeszcze z nim porozmawiać, szczerze i po przyjacielsku. Człowiek przecież zmienia się podczas tak długiego rejsu. A rejsy do Japonii i Australii są szczególnie uciążliwe. Sto dwadzieścia dni podróży, rozłąka z najbliższymi, tęsknota, samotność. Nie zrekompensują tego sporadyczne kontakty towarzyskie z pozostałymi członkami załogi. Cztery miesiące, podczas których wiele mogło się wydarzyć tam, na lądzie, bez naszego udziału.
Kapitan przyzwyczaił się już do tej pracy, dziwnej, niebezpiecznej i przyciągającej, jak narkotyk. Pięćdziesiąt lat pływania! Nie wyobraża sobie, że mógłby kiedykolwiek pomyśleć o innym zawodzie. Ale dla nas tęsknota i samotność są szczególnie trudne do zniesienia.
Zegar wybija cztery podwójne uderzenia. Cztery „szklanki”, jak na poczciwych staruszkach żaglowcach. Godzina dwudziesta. W sterówce zwykła krzątanina, jak przy zmianie wacht.
Wypełniam dziennik, zapisując ostatnie dane. Wiatr southwest 11 do 12 stopni Beauforta, powoli skręca na south. Jeśli tak dalej pójdzie, trzeba chyba będzie sztormować.
– Trzeci już jest, tak? – upewnia się Kapitan.
– Nie ma jeszcze, panie Kapitanie – odpowiadam – posłałem marynarza, żeby sprawdził. Najprawdopodobniej zaspał.
Kapitan otwiera drzwi wiodące na skrzydło. W ogrzaną, bezpieczną atmosferę sterówki wdziera się chłód i wściekły szum wiatru. Powietrze mętne jest od wodnego pyłu. Topowe światła wloką za sobą białawe smugi, jak mleczne wąsy w czasie mgły. Kapitan wystawia twarz ponad wiatrochron na siekące podmuchy. Otwiera usta i zachłystuje się wtłoczonymi kropelkami.
– No i co, panie Czwarty – krzyczy w głąb sterówki – znalazł się Trzeci?
–- Nie ma jeszcze - odpowiadam – marynarz twierdzi, że drzwi do kabiny są zamknięte.
– Jak to, zamknięte? Przecież budził go chyba na wachtę?
– Chyba tak – mówię i wołam: – panie Piątek, co z tym Trzecim?! Budził go pan o wpół do ósmej?
– Budziłem, panie Czwarty.
– Był w kabinie?
– Nie, nie było go.
– No to jak go pan budził?
– Właściwie, to go nie budziłem. Kiedy zobaczyłem, że kabina jest zamknięta i na pukanie nikt nie odpowiada, to pomyślałem, że poszedł gdzieś. Może do mesy, albo do kogoś pogadać. Zawsze, jak był w kabinie, to drzwi na klucz nie zamykał.
– Panie Piątek, niech pan idzie z drugim wachtowym i jeszcze raz uważnie go poszuka – mówi Kapitan – Wybijcie właz awaryjny w drzwiach jego kabiny. Może mu się coś stało. Trzeba to jak najszybciej sprawdzić. A potem obejdźcie wszystkie kabiny załogowe. Ale najpierw zawołajcie Drugiego, niech przyjdzie tutaj.
– A co ze sterem, panie Kapitanie?
– Czwarty za nim stanie.
Statek przechyla się ciężko z boku na bok. Słychać, jak ze stołu w nawigacyjnej zsuwają się mapy, trójkąty i cyrkiel i jak po kolei spadają na podłogę. Z trudem utrzymuję kurs. Do sterówki wchodzi Drugi.
– Panie Drugi, wie pan, dlaczego pana zawołaliśmy?
– Wiem, podobno szukają Trzeciego.
– No właśnie – wzdycha Kapitan i odwraca się plecami do okna. – Kiedy pan go ostatnio widział?
– Niedawno, na kolacji. Wpadł na chwilę i powiedział, że dużo nie będzie jadł, bo ma jeszcze coś do roboty.
– Co do roboty?

CD w książce...


WRAŻENIA

s/v „DAR POMORZA”



Santa Cruz, 8 maja, 1967 r.

Jest już prawie całkiem ciemno. Szybko zapadający zmierzch zapala pojedyncze światła nad opustoszałą keją. Słońce już dawno zniknęło za rozgrzanym horyzontem. O tej porze żaglowce nie powinny opuszczać portów.
Santa Cruz pogrąża się w rozgorączkowanym, przedwieczornym ruchu. Jestem znów na „Darze Pomorza”, tym razem jako instruktor w rejsie szkoleniowym z pierwszym rocznikiem Szkoły Morskiej. Stoimy w szeregu na pokładzie, zwróceni twarzami do miasta. Przed chwilą zabrzmiał dzwonek alarmowy i rzucono już pierwsze cumy. Czekamy jeszcze, aż zejdą ze statku spóźnieni goście. Po kilku minutach wychodzi z kubryku trzynastoletnia dziewczynka. Odprowadzający ją marynarz całuje serdecznie jej policzki. Dziewczynka płacze. Mówi coś przez łzy, w łamanym niemieckim języku.
– Kto to jest? – pytam stojącego obok mnie Bosmana.
Bosman dokładnie nie wie.
– To Józefina – odpowiada – była na statku razem z ojcem. Dzisiaj też z nim przyszła. Chce popłynąć razem z nami, dlatego płacze.
Józefina stoi już na kei razem z ojcem. Starszy, trochę pijany człowiek tuli ją niezdecydowanie i wymienia ostatnie pożegnalne słowa z załogą. Padają mieszane, niemiecko-fińskie wyrazy. Józefina szlocha. Po jej mokrej twarzy spływają łzy. Nagle wyrywa się i szybko wbiega z powrotem na pokład. Chwyta marynarza za rękę i gorączkowo o coś błaga.
Jest mi bardzo przykro. Nie lubię patrzeć na płaczące dzieci. Kucharz, oparty o reling, mówi:
– Ona nie chce zostać w Santa Cruz. Musi być jej bardzo źle. Ojciec bez przerwy pije, a matka zginęła w wypadku samochodowym. Była Finką, a ojciec to Niemiec, urodzony w Związku Radzieckim.
W oczach małej Józefiny maluje się rozpaczliwa nadzieja. Rozumiem ją doskonale. Obce miasto, brak matki i rodzinnego ciepła. Tutaj, na statku, zetknęła się z niekłamaną serdecznością i może po raz pierwszy od wielu miesięcy ujrzała przyjazne twarze.
Niestety, czas szybko mija. Musimy opuścić port.
Komendant, zniecierpliwiony, woła:
– Kończcie już pożegnanie!
Józefina, płacząc, schodzi na keję. Ojciec znowu przyciska ją do siebie bezradnym gestem. Wygląda na całkowicie otępiałego. Stoi nieruchomo i nawet nie próbuje jej pocieszać.
Jest coś przerażająco beznadziejnego w tej smutnej scenie. Wszyscy wiedzą przecież, że niemożliwa jest teraz podróż Józefiny do Polski. Świat dorosłych jest wyjątkowo bezwzględny.
„Dar” powoli odchodzi od kei. Za burtą wyrasta coraz szersza przestrzeń czarnej wody. Machamy Józefinie, która kiwa nam pożegnalnie ręką i znika z ojcem za stojącym nieco dalej statkiem. Oddychamy z ulgą.
– To musiało być dla niej ciężkie przeżycie – mówi Bosman – chciała robić na statku wszystko. Podawać do stołu i sypiać na krześle. Byleby tylko z nami popłynąć.
Jesteśmy już ponad sto metrów od nabrzeża. Łańcuch kotwiczny miarowo odciąga statek coraz dalej.
Wtem, na kei znowu pojawia się drobna sylwetka dziewczynki. Musiała wyrwać się ojcu. Biegnie szybko i zatrzymuje się tuż nad krawędzią basenu. Kilkakrotnie nabiera rękoma rozmach i skacze do wody.
Chwila osłupienia trwa bardzo krótko. Z relingu odrywa się dwóch ludzi i płynie dziewczynce na pomoc. Szybko przesuwamy trap na lewą burtę. Józefina wynurza się na powierzchnię i pewnymi, zdecydowanymi rzutami rąk płynie w kierunku statku.
Spotykają się w połowie drogi. W minutę później, podpływa motorówka pilotowa. Widzę z daleka, że dziewczynka gwałtownie usiłuje wyrwać się i znowu skoczyć do wody. Na kei czeka już policjant. Ojciec znikł bez śladu…
Z dziwnym żalem opuszczamy Santa Cruz, to niespokojne miasto, wpięte w brunatne skały. Żegnamy także małą Józefinę, której dziecięce serce wykluczyło możliwość rozłąki. Przed nami cztery tysiące mil podróży. Trzydzieści dni nieustannej obecności atramentowej fali Atlantyku. Jutro, najprawdopodobniej postawimy żagle.

Atlantyk, 9 maja, 1967 r.

Pierwszy dzień podróży. Właściwie niczym nie różni się od dni krótkich morskich przelotów. Gdy wypływaliśmy z Gdyni, mówiono: – „Dar Pomorza” idzie do Montrealu, czeka go skok przez Atlantyk!
Szumnie i poważnie to brzmiało. Przecież sam Montreal nie jest aż taką atrakcją, a „skok” to nic innego, jak nieco dłuższy pobyt w morzu. Czekają nas przecież zwykłe trudy, jakie towarzyszą każdemu rejsowi. Chociaż termin zawinięcia do portu jest rzeczywiście wyjątkowo odległy i teraz lepiej nie zastanawiać się nad nim. Mamy stanąć przy kei dopiero 10 lub 15 czerwca.
W rejsie jesteśmy całkowicie zdani na kaprysy pogody. Mały, pomocniczy silniczek „MANN” nie bardzo może poradzić sobie z przeciwnym wiatrem. Wątpliwa jest także jego pomoc podczas sztormu. Całą nadzieję pokładamy więc w żaglach. Z resztą, takie jest założenie – pokonać Atlantyk wyłącznie na żaglach. Sprawują się one niejednokrotnie znacznie lepiej, niż dobre silniki okrętowe. Mają bardzo ważną zaletę – przy sprzyjającym wietrze stają się niezawodne. Prędkość „Daru” może wtedy dochodzić nawet do 17 węzłów.
Dzisiejsza pogoda nie należy do zbyt pomyślnych. Włóczymy się mila za milą i dopiero przed godziną straciliśmy z oczu Gran Canarię i Tenerifę. Musimy zejść przynajmniej pięć stopni na południe. Złapiemy wtedy skręcające w prawo wiatry Wyżu Azorskiego i znajdziemy się w zasięgu oddziaływania pasatów. Pięć stopni to trzysta mil – dwa i pół dnia podroży przy dotychczasowej prędkości.
Motorowce, udające się z Europy Zachodniej do Ameryki, idą przez Atlantyk najkrótszą drogą, po tzw. ortodromie. W ten sposób znacznie zyskują na czasie. Nie mogliśmy pójść w ich ślady, ponieważ wieją tam przeciwne, północno-zachodnie i zachodnie wiatry. Wykorzystamy je w drodze powrotnej.
Wyż Azorski zlokalizował się w rejonie średnich szerokości Północnego Atlantyku. Jest on stałym ośrodkiem wysokiego ciśnienia, najaktywniejszym w miesiącach letnich. Na około trzydziestym stopniu szerokości północnej spotyka się z północno-wschodnim pasatem i tworzy dogodne warunki dla żeglugi pod żaglami. Oczywiście granica ta jest ruchoma i może ulegać rozmaitym zakłóceniom.
Znajomość prądów i rozkładu ośrodków wyżowych i niżowych, doprowadziła do powstania tzw. południowej ruty żaglowców. Była ona wykorzystywana przez słynne klipry, idące z ładunkiem do Ameryki. Biegła od ujścia Kanału La Manche, wzdłuż Hiszpanii, Wysp Kanaryjskich, Zachodniej Afryki i zakreślała spłaszczony łuk w kierunku Nowego Jorku.
Rutą tą posłużymy się tylko częściowo. Teoretyczne założenia podróży przewidują kursy bardziej skierowane ku północy. Rokowania są, jak dotąd, pomyślne. Sprzyjająca pora roku, dobra pogoda i zadowalający stan techniczny statku. Zobaczymy, jak potoczą się wypadki w praktyce.
 
CD w książce...

m/s „TORUŃ”

Reda Rouen, 15 października, 1969 r.

Rejs właściwie nie zaczyna się dla nas na dobre z momentem rzucenia cum. Każdy z nas dźwiga ze sobą jeszcze zbyt świeży bagaż wspomnień z ostatniego postoju w kraju. Wspomnienia te nie tracą na swojej aktualności nawet w kilkanaście dni po wyjściu ze Szczecina, a w wielu wypadkach zachowują swoja moc przez cały rejs. Wielokrotnie powielane, stają się niespełnionym pragnieniem przeżycia ich jeszcze raz.
Najtrudniejsze są pierwsze doby samotności, chociaż tak naprawdę nie jesteśmy sami. Przecież funkcjonujemy w kręgu ludzi, związanych ze sobą tymi samymi zainteresowaniami zawodowymi i stanowimy razem ściśle współpracująca ze sobą społeczność. Ten specyficzny rodzaj samotności, to tęsknota i przykre uczucie oderwania od najbliższych osób i od związanych z nimi spraw, w których przecież nadal powinniśmy uczestniczyć.
Kiedy statek wybierze ostatnie cumy i powoli pozostawia opustoszałą keje, daję się ponieść odrobinie melancholii. Smutno mi, że muszę opuszczać miasto, że jeszcze parę godzin temu mogłem rozmawiać z żoną, żal mi zimy, albo wiosny, której dalszego ciągu nie będę już oglądał. Odpływam ze swoim warsztatem pracy, do którego będę przywiązany przez cały rejs i który, siłą rzeczy, będzie moim domem.
Uważam, że zawsze istnieje pewne ryzyko w ujawnianiu i określaniu uczuć, rządzących nami w tej specyficznej podróży, jaką jest rejs. Nie wiem bowiem, czy można znaleźć zrozumienie u ludzi, których całe życie skupia się wokół spraw i problemów ściśle związanych z lądem. W przeciwieństwie do nas, większość z nich może wrócić do domu, zjeść obiad, a potem spokojnie obejrzeć program telewizyjny. Nic ich nie obchodzi miejsce pracy, aż do godziny ósmej rano następnego dnia. Mogą oni w wolnych chwilach na przykład pójść do teatru, do kina, albo odwiedzić znajomych. Wszystko to składa się na atmosferę odpoczynku i odprężenia, nieodzowną do pogodnego i racjonalnego życia.
Uważają nas za elitę i wybrańców losu. Często rozmawiam z ludźmi, którym udało się spędzić kilka miesięcy na morzu, w wygodnej kabinie pasażerskiej. Prawie zawsze stwierdzali beztrosko: „macie wspaniałe życie, narzekacie, bo jesteście rozpieszczeni i zdegustowani, cieszcie się, świat stoi przed wami otworem…”
Świat rzeczywiście stoi przed nami otworem. Jest on jednak widziany przez pryzmat portowych miast i jego atrakcyjność zależy od linii, na której statek aktualnie pływa. Tak się złożyło, że już przeszło półtora roku jestem na linii zachodnio-afrykańskiej. Znam wszystkie porty, zwyczaje ludzi, najciekawsze muzea i zabytki. Pozostała tylko i wyłącznie praca i obowiązek, które zapewniają mi utrzymanie i podstawę bytu.
Oczywiście nie jest to pozbawione romantyzmu i piękna, bo przecież w tym, co się wykonuje, trzeba umieć odnaleźć radość i satysfakcję.
Niewesołe są myśli, towarzyszące pierwszym dniom rejsu. Trzeba jednak je jak najszybciej stłumić i mocno osiąść w realnej teraźniejszości.
Minął już przeszło tydzień od opuszczenia kraju. Czas najwyższy poddać się trybom statkowej egzystencji. Zdążyliśmy zawinąć do Rotterdamu i Dunkierki, a teraz, od kilku godzin stoimy na redzie Rouen. Miał to być ostatni port załadunkowy w Europie, ale rozpoczęty od dzisiaj strajk dokerów, sparaliżował pracę wszystkich francuskich portów. W związku z tym, wkrótce podniesiemy kotwicę i weźmiemy kurs przez Kanał La Manche na Zatokę Biskajską.
Trzeba nam życzyć sprzyjających wiatrów, ale prognozy pogody nie zapowiadają łaskawej aury. Obawiam się, że groźne zazwyczaj Biskaje i tym razem nie będą szczędzić nam swoich niespodzianek.
W każdym razie, odnotowuję w dzienniku – REJS ROZPOCZĄŁ SIĘ NA DOBRE.



Zatoka Biskajska, 16 października, 1969 r.

Zapanowało istne piekło. Jest godzina szósta po południu. Z trudem utrzymuję równowagę, półleżąc na koi. Moja niewielka maszyna do pisania szczerzy wszystkie czcionki i boleśnie uciska mój brzuch. Nie zdziwiłbym się, gdyby nagle wychyliła się za burtę w paroksyzmie morskiej choroby. A ja, wierny zasadzie, że najlepiej opisuje się wrażenia na gorąco, dzielnie walczę z zajadłym kołysaniem i głębokimi przechyłami.
Tak jak przewidywaliśmy, już wczoraj wieczorem pogoda wyraźnie się popsuła. Podczas całego przelotu przez Kanał La Manche wiał silny zachodni wiatr, ciśnienie spadało i nic nie wróżyło poprawy na najbliższe doby. A kiedy dzisiaj rano, na mojej wachcie, zwrotem koło Ushant skierowałem statek na Zatokę Biskajską, sztorm zaczął bardzo dawać się nam we znaki. Oceniając fachowym okiem, nie można stwierdzić, że należy on do bardzo silnych. Wieje przecież w porywach tylko dziewiątka w skali Beauforta i gdyby wiatr ten skręcił bardziej na północ, niewiele by się go odczuwało. Niemniej jednak, przechyły boczne dochodzą do 30°. Statek grzęźnie w olbrzymich, ruchomych dolinach. Nabiera dziobem tony wody, które rozpryskują się szerokimi strugami, aż na szybach mostku.
Niespokojny staje się ten nasz dom i ten warsztat pracy. Można sobie wyobrazić podobną sytuację na lądzie. Nieruchoma dotychczas podłoga mieszkania zaczyna nagle stawać dęba. Meble gwałtownie zmieniają swoje położenie, w kuchni lecą garnki, tłuką się talerze, trzaskają drzwi i na domiar złego ktoś złośliwy oblewa z zewnątrz szyby wodą. Przerażony lokator ostrożnie przesuwa się wzdłuż ścian i nagle nowe wahnięcie przewraca wszystko do góry nogami. To ciągłe, uciążliwe kołysanie przyprawia go w końcu o mdłości, więc kładzie się zielony do łóżka. Klnie przeciwny los i, zwinięty pod kołdrą, usiłuje przetrwać.
Na morzu, właściwie nie ma po co kląć. Ten złośliwy, bluzgający wodą Neptun nic sobie nie robi ze złorzeczeń, a szczególnie nie znosi, kiedy się na niego gwiżdże. Wtedy, półnagi i szatańsko uśmiechnięty, zgarnia jeszcze większe fale i przygania silniejsze wichry.
Sztorm, czasem trwający kilka dni, utrudnia życie na statku, ale nie może go dezorganizować. Musi się ono toczyć utartym trybem. Nie ma miejsca na chwile słabości i na morską chorobę. Kucharz, jak zwykle, przygotowuje posiłki, stewardzi sprzątają, podają do stołu, mechanicy i motorzyści pełnia służbę w maszynowni, oficerowie pokładowi i marynarze na mostku.
Ponadto trzeba być przygotowanym na podjęcie natychmiastowego działania w przypadku zaistnienia niebezpiecznych sytuacji. Silne przechyły statku mogą doprowadzić do uszkodzenia ładunku lub go przemieścić. Towar, przesunięty na jedną burtę, powoduje stały przechył, który pogłębia się w miarę kolejnych uderzeń fali. Może spowodować nawet wywrócenie się statku i jego zatonięcie. Porywisty wiatr i fala niszczą osprzęt, wybijają szyby, czasem potrafią uszkodzić mocne zewnętrzne konstrukcje kadłuba.
W momentach szczególnie ciężkich kapitan decyduje się na sztormowanie. Skierowuje statek dziobem pod wiatr i fale, redukując prędkość. Osłabia się w ten sposób niszczące działanie fal i zmniejsza boczne kołysanie, ochrania ładunek wieziony na pokładzie. Jednak podróż tym samym ulega „zawieszeniu”. Kurs pod wiatr przeważnie nie odpowiada trasie do portu docelowego. Statek brnie, powoli obracając śrubą, jak wielki stwór, nastawiony na przetrwanie.
Dochodzi godzina dwudziesta. Za chwilę będę musiał pójść na mostek. Jak zwykle, o tej porze wypada moja wieczorna wachta. Może właśnie na niej pogoda ulegnie poprawie

CD w książce...


m/s „ZIEMIA LUBUSKA”

Atlantyk, 17 czerwca, 1970 r.

Dzisiaj rano przeszliśmy trawers Monrowii. Spokój na Oceanie i zupełny brak statków. Cisza, bezkres, dłużące się wachty.
Upał wzmaga się. Mamy już prawdziwy tropik, +36ºC w cieniu, temperatura wody zaburtowej +32ºC. Nie ma mowy o chłodnej kąpieli. Na domiar złego, ogólna klimatyzacja nie działa najlepiej i ludzie klną na panujące gorąco w kabinach.
Jutro przekroczymy Równik, toteż statek już od rana został opanowany przez Trytona i Diabłów. Muszę przygotować sobie „lekarski warsztat”, w którym nie może zabraknąć różnych mikstur i wydmuszek z farbą.
„Niewiernych” jest siedemnastu, w tym cały hotel, łącznie z Ochmistrzem. Ochmistrz ciężko przeżywa chrzest. Przewiduje, że zrobią mu tęgą łaźnię, bo nie wszyscy są z niego zadowoleni. Szefowa także nie była chrzczona i bardzo się tego boi. Przez cały czas podlizuje się Diabłom, mówiąc im, że ślicznie wyglądają.

Atlantyk, 18 czerwca, 1970 r.

Chrzest równikowy odbył się między bakiem a II ładownią. O godzinie 13.00 zagoniono neofitów pod bak i wsadzono do kojca, ogrodzonego liną. Stamtąd po sześciu wędrowało do dużej kadzi, napełnionej morską wodą i doprawioną różnymi „wonnymi” dodatkami. Był to rodzaj poczekalni przed gabinetem lekarskim, z której kolejno byli wywoływani na stół operacyjny.
Lekarzem byłem oczywiście ja, w odpowiednim stroju: fartuch, biała czapka na włosach z nylonowych nitek, druciane okulary i lusterko laryngologa. Badanie i zabiegi odbywały się ustalonym trybem. Najpierw osłuchanie za pomocą gumowych przyssawek, używanych do przepłukiwania zlewu, potem masaż deską i miotłą z wikliny, prostowanie garbu prostokątnym wałkiem i aplikowanie odpowiednich lekarstw. Przygotowałem do tego celu cztery rodzaje mikstur na bazie herbaty. W pierwszej dodatkiem była sól, w drugiej maggi i dżem, w trzeciej chrzan i musztarda, a w czwartej pieprz i ketchup. Stawiałem także bańki, którymi były wydmuszki, napełnione czerwoną farbą oraz aplikowałem okłady z borowiny (mieszanka oleju i smarów) i górskie powietrze (wiszenie nad pokładem w siatce ładunkowej).
Po borowinie i górskim powietrzu, delikwent odwiedzał fryzjera, a potem, czołgając się przez „rekina” (rodzaj brezentowego rękawa, służącego do łapania powietrza, w celu wentylowania pomieszczeń), stawał w końcu przed obliczem Neptuna. Neptun uroczyście nadawał mu imię, które uprzednio sobie wybrał.
Mimo tradycyjnie nieprzyjemnej procedury, chrzest został przyjęty przez neofitów ze zrozumieniem i humorem. Stali się odtąd pełnoprawnymi członkami marynarskiej braci.

CD w książce...

m/s „KOPALNIA MARCEL”

Gdynia, 18 października 1971 r.

O godzinie 22.10 szczęśliwie dobrnąłem do statku.  Wróciłem z dworca, gdzie żegnałem wyjeżdżającą do Warszawy żonę po kilku spędzonych razem dniach. Drogę powrotną przebyłem w szaleńczym tempie, bowiem wyjście w morze zaplanowano na godziny nocne. Do kabiny wszedłem spocony jak mysz kościelna. Przebrałem się natychmiast, ochłonąłem trochę i postanowiłem napisać parę słów, bo pustka w kabinie stała się tak dotkliwa, że nie zniósłbym bezczynności.
Minęła 22.45.
Myślę o Niej. Jej obecność jeszcze czuję tutaj, ale wiem, że Ona teraz odjeżdża. Niech Ją prowadzi dobry los. Niech dojedzie szczęśliwie do Warszawy, odpocznie po naszych szaleństwach i przygotuje dom na mój powrót. Moje oczy są pełne Jej. Wiem, że gdy je zamknę, pojawi się przy mnie i znowu będę mógł rozkoszować się Jej obecnością. Całuje usta, których mi ciągle za mało…

Bełty, 20 października, 1971 r.

Z Gdyni wyszliśmy o drugiej nad ranem poprzedniego dnia. Jednak zamiast od razu rozpocząć podróż, rzuciliśmy kotwicę na redzie i tkwiliśmy tam aż do godziny 9.30. Nieprzewidziany postój wynikł z awantury z nowym Drugim Oficerem. Nie dość, że spóźnił się kilka godzin na „tablicę na burcie”, to jeszcze był kompletnie pijany. Kapitan z miejsca zmustrował go, musieliśmy więc do rana czekać na nowego. Tymczasem w biurze PŻM oświadczono, że w tej chwili nie dysponują zastępstwem, więc Kapitan, rad nie rad, musiał Drugiego przyjąć z powrotem.
Patrzą teraz na siebie bykiem. Stosunki nieciekawe. Drugi będzie musiał zapłacić za przestój w porcie i na redzie. Oczywiście ma zmustrować ze statku zaraz po tym rejsie.
Płynę na stanowisku Trzeciego Oficera. Kapitan niespodziewanie przydzielił mi Asystenta. Z pewnością chciał się w ten sposób zemścić na Drugim, ale wiem także, że zmiana ta nastąpiła na prośbę samego Asystenta, który stwierdził, powołując się na poprzedni rejs, że ode mnie nauczy się o wiele więcej. Cieszę się z tego, będę miał trochę mniej pracy na wachtach.

Morze Północne, 21 października, 1971 r.

Weszliśmy w potężny sztorm. Zaczęło dmuchać już na Bałtyku, ale stan morza nie był jeszcze tak wysoki. Dopiero tutaj rozhuśtało się na dobre. Na domiar złego na statku zdarzył się wypadek. Opisuję go niemal na gorąco, nadal czując zdenerwowanie.
Bezpośrednio po objęciu przeze mnie porannej wachty, obluzowały się beczki pod bakiem i jeszcze coś w samym magazynku. Pierwszy Oficer, czyli Chief, postanowił pójść tam razem z Bosmanem. Polecił mi dać „pół na przód” bez zmiany kursu, zamiast odwrócić statek rufą do wiatru i fali, i wyszli na pokład. Był to  w panujących warunkach krok niemal samobójczy. Nawet nie powiadomili o tym Kapitana, który spał.
Wszystko przebiegało sprawnie aż do momentu, kiedy nagle na pokład wdarła się wysoka fala, zakrywając cały dziób. W chwilę po tym ujrzeliśmy Bosmana, prowadzącego zakrwawionego Chiefa.
Obrażenia okazały się  bardzo poważne. Chief, porwany przez falę, wpadł na burtę i rozbił sobie głowę aż do kości, uszkodził kość policzkową, połamał żebra i przeciął ścięgna lewego uda. Nie mogliśmy sami mu pomóc. Stracił dużo krwi, a od najbliższego portu dzieliły nas 4 godziny. Natychmiast połączyliśmy się z pobliską nabrzeżną  stacją ratowniczą, która bardzo szybko przysłała helikopter sanitarny.
Akcja zdejmowania Chiefa z pokładu przebiegała jak w sensacyjnych filmach. Ze śmigłowca, zawieszonego nad targanym falami statkiem, opuścił się ratownik wraz z ze specjalnie przystosowanymi do tego noszami. Dopiero po kilku próbach udało mu się trafić na pokład. Z pomocą  Bosmana umieścił w noszach rannego, i podciągnięty do góry odleciał w kierunku lądu.
Rejs zaczął się pechowo i oby nie był to zły omen na dalsze tygodnie. Nie możemy go przerwać i czekać na wieści o Chiefie. Płyniemy dalej, a Kapitan przesunął pozostałych oficerów pokładowych o stanowisko wyżej. Nie wiem tylko, czy będzie się to łączyło ze zmianą funkcji i płac. Jest to mi zresztą obojętne. Od dzisiaj więc jestem pełniącym obowiązki Drugiego Oficera.
 
CD w książce...

LIRYKA

W PODRÓŻY

W podróży
słychać zgrzyt
szarych komórek

Wkręcone
w tryby zegarów
poruszają palcami
wystukując rytm
alfabetu Morse`a

W głębi
poprzez nogi
i kłęby manometrów
pracują
przenosząc coś
z miejsca na miejsce

albo
odpoczywają
złożywszy gazetę
na nieruchomej twarzy


TĘSKNOTA

Istniejesz na przekór
wszystkiemu
i brak mi już sił
na ciągłe określanie
ciebie

Jesteś częścią
mojego istnienia
jak to
że muszę wstawać
o określonych godzinach

Nie widać świtu
zza zasłoniętych
bulai
nie ma go także
nad rozpostartym morzem

Krążę w takt
nieustannego kołysania

Wszechobecny ruch

CHLAM

CHLAM!
CHLaaaaaM!

To brzmi zupełnie jak
kołysanka
śpiewana przez
prostytutkę

Zamykam oczy w ciepłych
ramionach
i czuję kwaśny zapach
wina

Masz grube wargi
wywinięte
w poszukiwaniu wilgoci

Powiedz
czy odpowiada ci kropelka
wody
czy też dotyk
mojego mokrego języka?

A może wilgoć
innego rodzaju
wynikająca z przygodnej
miłości?

Zatracam się
w jednolitym kolorze
ciemnego pokoju
i twojej
skóry

Usiłuję już nawet
nie myśleć
że na krześle
wiszą moje spodnie
z portfelem wypchanym
pieniędzmi


PORANEK NA SZCZYCIE SANTA ISABEL

Dzień dobry
stara Murzynko
śpiewająca przy kontuarze
niezrozumiałe
pieśni

Dzień dobry
Murzynie
z wystającą z kieszeni
butelką Fundatora

I tobie
dniu
spełzający z gór
owiniętych
w mgliste chmury

Dzień dobry

Siedzę
w trzcinowym fotelu
chłonąc resztki
wilgotnej
nocy

Zza
zakurzonego szczytu
wytacza się słońce
powolne
jak przesycone upałem
zwierzę

Oblewa
trzcinowe chaty
i brzuchate dzieci
umorusane
czerwonym pyłem

Za parę chwil
dotknie
mojego bladego ciała
napełniając je
męczącym spokojem

  

CD w książce...


Jeśli Was zainteresowały zamieszczone fragmenty i macie chęć zapoznać się z całością, kliknijcie podany niżej link, aby wejść na stronę, z której można ją zamówić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz