piątek, 28 czerwca 2013

O Ojcu. Impresja druga.


Zapraszam cię na lody – mówi ojciec.

Spoglądam na zegarek. Mamy jeszcze przeszło godzinę oczekiwania na wizytę u lekarza. Pielęgniarka właśnie skończyła robienie ojcu EKG. Znowu dziwiła się, że ojciec ma osiemdziesiąt osiem lat. Kręciła z niedowierzaniem głową, a ojciec powtarzał zadowolony jak bąk: „Jeszcze się trzymam. To dlatego, proszę pani, że chodzę na spacery i... gimnastykuję się.”

– Dobrze, tato, ale ja płacę.

Idziemy świeżo wyremontowaną Marszałkowską. Jest piękny, ciepły dzień. Kolorowy chodnik jaśnieje w blasku słońca. Ojciec zakłada ciemne okulary. Wygląda w nich jak playboy.

– Dawno tu nie byłem – mówi. – Ostatnio jechałem tędy tramwajem do apteki. Musiałem kupić lekarstwo, wiesz... na to... – pokazuje dół brzucha.

– Na prostatę?

– Tak. To bardzo dobre lekarstwo. Ty też je kupuj...

– Dobrze, tato. – Ojciec idzie powoli, trochę powłócząc nogami.– Może chcesz, żebyśmy przejechali przystanek tramwajem?

– Tramwajem? – dziwi się. – Dam sobie radę. Ja lubię spacerować.

Na rogu Marszałkowskiej i Pięknej wchodzimy do Jachacego.

– Jakie chcesz lody? – pytam.

Ojciec długo stoi przed ladą. Barmanka obserwuje nas z zainteresowaniem i cierpliwie czeka na zamówienie. – To  te, te i te – pokazuje w końcu.

– Poproszę dwa razy po trzy kulki – tłumaczę barmance. – Raz pomarańczowo-truskawkowo-waniliowe a dla mnie to samo, tylko zamiast waniliowych, cytrynowe. Czy mamy zaczekać?

– Niech panowie usiądą przy stoliku. Lody poda kelnerka.

Siadamy na wiklinowych krzesłach, wyściełanych poduszkami. Za oknem widać przejście dla pieszych przy Placu Konstytucji. Przechodzą po nim młode dziewczyny. Ojciec z zainteresowaniem wodzi za nimi wzrokiem. Jest przystojnym, ogorzałym facetem o krzaczastych brwiach i niebieskich oczach. Wygląda najwyżej na... trudno powiedzieć, może na siedemdziesiąt lat. Chciałbym zapamiętać go takim, zanim pochłonie go mrok nieubłaganej choroby...

– Dla panów lody – mówi kelnerka i stawia przed nami szklane kielichy.

– Dla mnie pomarańczowo-truskawkowo-cytrynowe, a dla ojca pomarańczowo-truskawkowo-waniliowe – przypominam.

Kelnerka przygląda się lodom, skonsternowana. Zarówno cytrynowe, jak i waniliowe są koloru białego. – Przepraszam, naprawdę nie wiem, które są które.– Uśmiecha się speszona.

– Nic nie szkodzi, spróbuję. – Biorę łyżeczkę i smakuję wybraną białą kulkę. – To ta przede mną jest cytrynowa – informuję.

Kelnerka jest tak zakłopotana, że odchodzi, zapominając o podaniu rachunku.

– O co chodzi? – pyta ojciec.

– O nic, wszystko w porządku.

Ojciec bierze ostrożnie łyżeczką małą porcję, uważając, żeby się nie pobrudzić. – Dobre lody – stwierdza i za chwilę dodaje: – Mam trudności z pamięcią, ale to, co było kiedyś, pamiętam dobrze. Z mówieniem mam trudności.

– Co pamiętasz, tato? – zachęcam go, zmuszając tym samym do głośnego formułowania myśli.

I ojciec zaczyna opowiadać. Odprężony i zadowolony wspomina swoje przeżycia z przeszłości. Mówi o liceum, do którego dojeżdżał z Wołomina, o swoi bracie, który ożenił się z właścicielką kawiarni w Płońsku.

– Kradłem tam ciastka. – Uśmiecha się z satysfakcją i dodaje: – Wiesz, byłem bardzo łakomy. Kiedy byłem mały, mama  robiła lody w domu. Też były bardzo dobre. Ojciec też je lubił... Umarł wcześnie...

– Ile miał lat?

– Chyba sześćdziesiąt. Miał chore płuca. Dużo, wiesz... palił. Ledwo dyszał i nie mógł chodzić. Był urzędnikiem NIK-u. Robiłem mu papierosy...

– Jak to, robiłeś?

– Takie, wiesz – ojciec pokazuje palcami tak, jakby coś skręcał.

– Skręty?

– Tak, w gilzie.

– Ty też paliłeś, tato.

– Paliłem, nawet sporo, ale musiałem skończyć. Grałem w piłkę w takim klubie... – zastanawia się – w Warszawie. Trener kazał mi przestać. To był dobry człowiek. Emerytowany pułkownik. Bardzo mnie lubił. Jak mieli mnie wziąć do służby...

– Do wojska – podpowiadam.

– Do wojska, to on skrócił mi służbę o pół roku. Powiedział komuś, że na coś choruję. Chciał, żebym grał. – Uśmiecha się. Je lody powoli, delektując się ich smakiem. Została mu tylko jeszcze jedna kulka, pływająca w różowym roztworze. – Kiedyś złamałem rękę – zmienia nagle temat. – Wspinałem się i skakałem z takiej, wiesz, co wyrastała...

– Z gałęzi, tato.

– Z gałęzi. A teraz już nic mnie nie boli, popatrz...

Oglądam tę rękę z udanym zainteresowaniem, a ojciec opowiada dalej. Rozgadał się, stary. Szuka czasem słów. Podpowiadam mu, ale nie za często, tak aby dać mu szansę na samodzielne znalezienie brakującego określenia. Mówi dość cicho. Gwar w restauracji zagłusza go. Przysuwam się do niego i wtedy mam okazję przyjrzeć się bliżej jego oczom. Są jasne i żywe, o nieprzekrwionych białkach. Mętnieją tylko wtedy, kiedy nie może dokładnie się wypowiedzieć. Smutnieją, wpatrzone w głębię zanikającej pamięci. A mnie ściska coś za serce. Uspokajam go, że w ludziom w jego wieku często brakuje słów, ze to normalne i żeby się nie denerwował. Ojciec udaje, że zgadza się ze mną.

Uśmiecha się z zadumą. – Wiesz, obaj mieliśmy ciekawe życie. Ja dużo zwiedziłem na lądzie, a ty na morzu i w powietrzu. Pożyję do dziewięćdziesiątki a potem koniec...
Nie chcę wyobrażać sobie jego śmierci. Jeszcze nie teraz... Zastanawiam się, co właściwie do niego czuję. Czy jest to miłość, sentyment, czy po prostu zwykły obowiązek?

4 komentarze:

  1. O obowiązku, tak pięknie się nie pisze, czy zawsze wszystko musi być nazwane?
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzeba rozmawiać i słuchać opowieści rodziców. Kiedyś dużo rozmawialiśmy i dzięki temu znam dokładnie historię rodziny. Opisałam ją i przekażę następnym pokoleniom, aby mogli porównać swoje życie z życiem pradziadków. Teraz czasami potrzebuję wiadomości, ale zapytać już nie mam kogo.
    Wzruszające są Twoje opowieści. Serdecznosci zostawiam.

    OdpowiedzUsuń