poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Smok Zza Lasu - Wyprawa

Odwilż nastała w Najjaśniejszej Krainie Naszej.
Nie znaczyło, że wśród zarządców  jej spokój zapanował - ci cięgiem w sejmikach za łby się brali - a jeno to, że zima pofolgowała nieco. Ciepłym powietrzem z południowych krańców dmuchnęło, deszcz z niebios poszedł i pokrywę śnieżną roztapiać począł. Tu i ówdzie rzeki wylaniem zagroziły, naród w kupę się zebrał, by domostwa w porę obronić. Z nadzieją przepowiedniom astrologów ucha nastawiał, którzy w gwiazdy wpatrzeni, szczęściem na dni kilka jeno taka pogodę wieszczyli, wkrótce nawrót tęgich mrozów zapowiadając.
Ptastwo niebieskie ożywienie swoje świergotem obwieszczało, zwierzyna leśna śmielej z ostępów się wychylała, pożywienia poszukując i ciepłe promienie zza chmur wyzierające wykorzystując.
Jam też przedziwny przypływ sił witalnych poczuł, rzadko o tej porze roku spotykany. Ogacenie z kilku snopków z wrót wejściowych zdjąwszy, rozwarłem je na ościerz, smród zatęchły z chałupy wyganiając. Światło dnia wczesnego do środka się wdarło i z półmroku kobitę moją w pozie powabnej nad paleniskiem pochyloną wydobyło. Obraz ten krew w żyłach mi pobudził i jużem obłapiać ją począł, kiedym w łeb się palnął, myślą nagłą olśniony. "Czy miast energię swą lekkomyślnie roztrwaniać, nie lepiej na wyprawę do Grodu Krak ją przeznaczyć? Przecie jużem czas jakiś temu Smokowi Zza Lasu przeniesienie prochów kuzyna jego do groty Smoka Wawelskiego przyrzekł".
Kobita, kieckę chętnie już zadartą, z miną zawiedzioną opuściła.
- Cóżeś ty, stary, wymyślił? - zachrypiała, w gębę mi z bliska spozierając.
- Zima pofolgowała. Na wyprawę czas ruszyć, z przyrzeczenia dawnego się wywiązać - burknąłem.
- Tej kreaturze zza lasu jakiejś? Rozum ci z pewnikiem odjęło.
Zdumiałem się wiedzą jej o przypadkach, którem w tajemnicy głębokiej utrzymywał. Baba, przyznać trzeba, oczy i uszy rozwarte miała, na wszystko baczenie mając.
- Kreaturze, nie kreaturze, słowa raz danego na wiatr nie puszczam. Tobołek mi wyrychtuj, strawy nawarz - poleciłem, twarz zachowując, mimo przeświadczenia niejasnego, że kobita rację mieć może.
Wkrótce, czasu nie marnując, z puszką popiołem z paleniska napełnioną, w drogę samotrzeć ruszyłem.
Droga do Grodu Kraka parę dni mi zajęła. Nie łatwa była, bowiem roztopy w rozlewiska przemieniły się wielkie, do przejścia w bród trudne. A tam, gdzie trakt suchym się okazał, dziury i rozpadliska zostały odkryte, o marnej trosce włodarzy Krainy Naszej o stan dróg świadcząc.
Tu i ówdzie na poboczach pojazdy porzucone tkwiły, uszkodzonymi kołami i resorami strasząc. Nierzadko też jeden na drugim kupą leżały, przy widoczności marnej na siebie wpadając. Ci, co w drodze byli, w zajazdach przydrożnych koczowali, pomocy kowali i kołodziejów wypatrując. Niektórzy, doczekać się ich nie mogąc, w dalszą drogę, wzorem moim, samotrzeć się udawali.
Niepokój w narodzie panował wielki. Wieści rozmaite z ust do ust krążyły, przyszłość niepewną zapowiadając. A to, że dodatek emerytalny na starość potrzebującym obciąć zamiarują, na dobitkę dziadom i babom, co w wiek podeszły się wpędzili, dorabiać zakazując. To znów, że daninę podnieść planują, codzienne życie nieznośnym czyniąc. Lub to, że mąż pewien, głowa gorąca, do Parlatorium Krainy przez naród wybrany, nie wiedzieć czemu mandatum  swoim ciepnął. Co poniektórzy, ucha posłańcom maści rozmaitej nadstawiając, rychłe bankructwo Krainy Naszej wieszczyli. Emisariusze Koterii Wodzowskiej nastroje niepewności podgrzewali, nadzieję na odzyskanie władzy upatrując. Na domiar złego, wieść gminna niosła, że dnia dziesiątego, jak każdego miesiąca, Wódz w otoczeniu dworzan wiernych znicze i wieńce przed siedzibą Głównego Włodarza ostawił.
Ja, własny rozum mając i pogłoski rozmaite ze spokojem przetrawiając, drogę swą mimo przeciwnościom wszelakim ukończyłem, popołudniem późnym u Bramy Floriańskiej stanąwszy
Pierwszy raz przyszło mi w Grodzie Kraka przebywać. Zacny to gród, historyi wielkiej i dla Krainy Naszej zasłużon. Wiedza moja o nim na tyle obszerna była, na ile w księgach nielicznych udało mi się okazjonalnie wyszperać, lecz już gąszcz ulic jego zupełnie mi był nieznany. Na szczęście Wzgórze Wawelskie z zamkiem rozmiarów słusznych nad domostwa wystawało, toteż starając się z oczu go nie tracić, jakoś nad brzeg Vistuli dotarłem. Tam obwieś pewien do mnie się przyczepił i widząc, żem zagubiony nieco, usługi swoje zaoferował, za datek niewielki pod Smoczą Jamę doprowadzając. Już zniknąć zamierzał, monetę dla sprawdzenia gryząc, gdym zatrzymał go jeszcze.
- Rzeknij człecze, a Smok Wawelski nadal w tej Jamie pomieszkuje?
Łypnął na mnie okiem podejrzliwym, niepewnie wokół siebie się rozglądając.
- A ja tam  nie wiem, panie. Jedni gadają, że tak, inni, że dawno już padół nasz opuścił. Gawiedź przybywa tu czasem, posturę Smoka w pomnik zaklętą ogląda, na wejście do Jamy popatrując. Co poniektórzy modły mamroczą, Smoka Wawelskiego prosząc, aby Krainę Naszą od zapaści i swarów uchronił - przerwał, zęby rzadkie w uśmiechu krzywym odsłonił i monetą w garści wymownie poruszył. Drugą mu więc wcisnąłem, a ten, zanim się na dobre oddalił, szepnąć zdążył jeszcze: - Życzę tobie, panie i familii twojej dobra i szczęścia wszelakiego w bród. Nie wiem, czego tu szukasz, ale radzę z życzliwości wielkiej, oddal się tam, skądś przybył, losu nie kuś.
Ciarki po grzbiecie przeszły mi niemiłe, alem zebrał się w kupę, i posturę Smoka w żelazie zaklętą omijając, w czeluść Jamy się zagłębiłem, pochodnią podróżną drogę oświetliwszy.
Jama długą i krętą się okazała. Woda po ścianach ściekała, w strumyki się łącząc, a gdzieniegdzie ze sklepienia kapiąc, w łeb mi bębniła, rzadkie owłosienie zraszając. Tu i ówdzie grona nietoperzy diabelskich zwisały, obrazu grozy dopełniając.
Nie wiem, jak długo szedłem, bowiem rychło poczucie czasu stracił. Wtem, droga ostro skręciła, w olbrzymią grotę przechodząc. Pochodnię ku górze uniosłem, oświetlić ją próbując, alem niewiele uzyskał, gdyż przestrzeń była niemała. Jednakowoż szelest jakowyś z odległego jej krańca słyszeć się dało. Ostrożnie stopy stawiając, bowiem podłoże kamieniste i nierówne było, już do tego miejsca się zbliżałem, gdy nagle kreatura, zielona jakaś, z mroku się wyłoniła. Łapę w geście obronnym uniosłszy, głosem chropawym zaklęcie wymamrotała:
- Na psa urok, na koci ślip, w lipie dziurka! Tfu, zgiń, przepadnij, maro jedna! - i śliną gęstą w gębę mi splunęła.
Tchum złapać nie mógł, nos i usta ze szczętem zaklejone mając, alem ręką wolną w porę uwolnił się jakoś. Kreatura, chwilę odczekawszy, jeszcze raz splunęła, szczęściem tym razem przez lewe ramię swoje, a potem paszczę rozwarła, pewnikiem ogniem zionąć  próbując. Ale jeno powiew smrodliwy na zewnątrz się wydobył, wątpia mi wywracając.
- Ktożeś ty, maro przeklęta. Czego szukasz i skąd przybywasz - wycharczała, zbliżając się nieco.
- Ze Stołecznego Grodu jestem. Smoka Wawelskiego szukam. Wieści od Smoka Zza Lasu niosę! - wykrzyknąłem, strachem zdjęty, drzemiące w ścianach echo budząc.
 - Prawdę prawisz, czy łżesz może? Bo jak posłannikiem tej zarazy, Szewczyka Dratewki jesteś, to z życiem rychło pożegnać sie możesz. Do dzisiaj, na wspomnienie jego, ogień wątpia mi piecze!. - Tu, kreatura za żywot się chwyciła, jęczeć rozdzierająco poczynając.
Postąpiłem ku kreaturze biednej, po wspomnieniu Szewczyka Dratewki, Smoka Wawelskiego do reszty w niej rozpoznając. I chociem mocno powitaniem nieciekawym rozsierdzony był,  do serca gom utulił. Smok siąknął razy parę, łzę ściekającą po pysku otarł.
- Opuszczony i samotny się czuję. Tkwię tu, zamknięty, świata prawie nie oglądając, za samicą jakowąś tęskniąc. Mimo że, jak pamiętam, owa zbytnią dobrocią nie grzeszyła, toż w chwili słabości mojej pomoc nieść mi mogła - wystękał. - Nocami jeno bezksiężycowymi czasem się wymykam, po wysypiskach śmieci pożywienia szukając. Ach, gdzież te czasy, kiedy krain wiele pod władaniem rodu mego pozostawała!
Widząc, że cierpi bestyja, w sakwie pogrzebawszy, medicinum  na zgagi przypadłość wygrzebałem, pigułek kilka na łapę mu wysypując.
- Naści, Smoku Wawelski, weź to do pyska, nie łykaj od razu, jeno na ozorze ostaw do rozpuszczenia całkowitego. Ból twój nie obcy mi jest, bowiem niewiasta moja nie zawsze dobra strawę mi podtyka. Kobitą poćciwą jest, ale do garów nie zawsze się przykłada.
Smok medicinum do paszczy wsypał i na czas jakiś cisza w grocie nastała, mlaskaniem przerywana. Podjąłem pod ramiona poczwarę i ku kamiennemu leżu powlokłem, pochodnie podróżną obok zatykając. Nietoperze spłoszone od stropu się oderwawszy, w głąb korytarzy uciekły. Smok medicinum przełknął, po żywocie się pogładził.
- Skuteczne to wielce - pochwalił, przyjaźniej na mnie łypiąc. - Po raz pierwszy od lat wielu ognia w wątpiach mi przyszło nie poczuć. Ta zaraza, Szewczyk... niech go czeluście piekielne pochłoną! No, ale nie gadajmy o nim, bo pewnikiem boleść mnie znowu chyci... Powiadasz, Waść, że z wieścią od Smoka Zza Lasu przybywasz?
- Tak. Prośbę wielką od niego mam tobie przedłożyć.
- Toż żyje on jeszcze? Myślałem, że z tym światem się rozstał, bo wieści od niego nijakiej dawno już nie mam. A znam go dobrze, bo przeżyć wiele razem nam dane było. Wizją wspólna opętani, o wyzwolenie krainy naszej spod panowania satrapów bój wiedliśmy. Ale wkrótce po tym, jak jarzmo reżimu owego zostało zrzucone, skłóciliśmy sie wielce. Drogi nasze na wieki sie rozeszły. Czasy to były piękne, ale ansa wzajemna górować poczęła. Jam planował tych, co zbłądzili, satrapie się zaprzedając, dla dobra krainy do współpracy zaprosić, a on ich wszystkich wyciąć w pień zamiarował... - westchnął i nad przeszłością się zadumał.- To powiadasz, spotkałeś go, Waść? - mruknął, ocknąwszy się po chwili.
- Tak, Smoku Wawelski. Żyje w Krainie Za Lasem, ale podupadł wielce, przeciwnościami losu nękany. Czas jakiś temu, kuzyna swego w delegacyją do kraju ościennego namówił. Ten, decyzyją pochopną podczas mgły osiąść na ziemi próbował i rozbił się ze szczętem, biedaczek. Teraz Smok Zza Lasu, boleścią wielką zdjęty, walkę o zachowanie pamięci jego w krainie swej podjął. Prochy kuzyna do niej sprowadził, lecz miejsca godnego na ich pochówek znaleźć nie mogąc, mnie z nimi do ciebie wysłał. Prośbę mymi usty wnosi, abyś w Jamie swojej na pamięć wieczną zatrzymać je raczył.
- Zatrzymać? Tutaj? - Smok obruszył się nieco. - A po cóż kłopot mi na łeb brać taki? Jeszcze wieść się po krainach rozniesie i pielgrzymki pod Jamę walić gęsto będą, spokój mi zakłócając... -Zafrasował się i jużem myślał, że z wyprawy z niczym wrócić mi przyjdzie, kiedy ozwał się znowu - A gdzie masz te prochy, coś ze sobą tu przyniósł?
- A tutaj, Smoku - odrzekłem, urnę mu podając. Obrócił ją w łapach, do pochodni bliżej podsunął.
- Hmm - mruknął. - Nie wiem... A jaką pewność mieć mogę, że to jest to, o czym prawisz? Napisu nijakiego nie ma. Wieko mocno zawarte. 
- Pewności żadnej nikt mieć nie może - rzekłem, chytrze do przypadkowego wykrycia prawdy go sposobiąc.
- Tak, tak. Wiadomo, co w takich przypadkach się dzieje... No dobrze, ostaw ją tutaj. Niech miejsce godne w Jamie przez pamięć walki naszej wspólnej znajdzie. Ale prośbę do Waści mam wielką. Jeśli kiedykolwiek jeszcze do Grodu Kraka zawitasz, o medicinum cudownym nie zapomnij. Po słońca zachodzie u wejścia pod głazem ukryj.

Świt blady Gród Kraka litościwie z mroku nocy wydobywać począł, gdym Smoczą Jamę szczęśliwie opuścił. Deszcz lał się z niebios, zimę do wczesnej wiosny upodobniwszy. Tym bardziej więc roztopów wielkich się obawiając i idąc za radą Adamusa, męża mądrością i roztropnością sławnego, dyliżansem, przez Morawy, drogą okrężną do stolicy wróciłem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz