piątek, 13 kwietnia 2012

Smok Zza Lasu - Posłaniec


Obudziłem się dzisiaj późno, nocnym czuwaniem znużony, lecz ciesząc się, że rok stary już bezpowrotnie odszedł. Kobita moja chrapała jeszcze, w głębokim śnie pogrążona, resztki wczorajszych upiększeń na gębie zachowując. Wstać za nic mi się nie chciało, bo ogień w palenisku wygasł i ziąb nieznośny do chałupy się wdzierał. Jednakowoż ogrom jadła obfitego, com w siebie napchał, ujścia się domagał. Opończę więc na siebie narzuciwszy, do miejsca ustronnego się powlokłem. Tam też, nad dziurą przykucnąwszy, pracować z wielkim wysiłkiem począłem.
Jużem miał serce swoje sukcesem napawać, gdy nagle oczy me w róg wychodka padły. A tam, kreatura niewielka, czarcie nasienie jakieś, gnijące resztki z zapałem wyżerała. Uniósłszy się z trudem, ból w krzyżu czując, na kolana opadłem i tak w pozycji dziwnej, z nosem przy ziemi niemal, karaczanam obaczył. Już chodakiem się na niego zamachnąłem, gdy ten, odnóża w geście proszalnym splótłszy, ludzkim głosem się ozwał: 
- Panie miłościwy, życie mi daruj! Posłańcem jestem!
Zdumiałem się niepomiernie, że coś takiego gadać umie, oczom i uszom niedowierzając. Prawdaż to, czy nieprawda? A może w okowicie za dużom sobie pofolgował? Zabić, gadzinę, czy jeszcze o coś spytać?
Karaczan, wahanie moje widząc, skrawkiem papieru pot z pyska wytarł, brązową smugę na nim zostawiając.
- Wierz mi, panie. Może posturę mam lichą, ale naprawdę posłańcem jestem. Ważną personę reprezentuję.”
- A kogóż to, gadaj szybko, bo dłużej nie zdzierżę - ponagliłem go, zgrabiały zadek szmatą okrywając.
- Smok Zza Lasu mnie tu przysłał, pytanie wagi olbrzymiej mymi usty przekazując.
- Ciebie, kreaturo jedna? Nie mógł komuś znaczniejszemu misję powierzyć? A jakżeś ty, z przeproszeniem, blatta orientalis, przez ten mróz i śnieg tu się przedarł?
Karaczan pewniej się poczuł, śmierć oddalającą się widząc. O ścianę się oparł, odnóża na piersi splótł.
- Finanse krainy naszej w opłakanym stanie się znajdują. Wydatki trzeba ciąć. A plemię nasze odporne i wytrzymałe jest. Niewiele potrzebuje. Docenione więc zostało - tu karaczan głos podniósł, proroczy ton mu nadając: - Obaczysz, Waść, niejeden kataklizm przetrwamy i ród smoczy oraz ludzki przeżyjemy. Wszystkie krainy Ziemi w nasze władanie się dostaną!
Ciarki po pleach mi przeszły, ni to z obawy wielkiej, ni to z zimna, które przez drzwi niedomknięte wichura nawiewała.
- Zamilcz, pokrako jedna, bo zgniotę ciebie tu zaraz! Może i plemię twoje przetrwa, ale ty życie swoje natychmiast stracisz! -  wrzasnąłem, groźbę spełnić gotów. 
Karaczan w pokorze się zgiął i szybko przesłanie swoje wyrecytował, bojąc się, że nie zdąży:
- Smok Zza Lasu pyta cię panie, kiedy Smoka Wawelskiego nawiedzisz, urnę z prochami kuzyna mu zanosząc - po czym na wszystkie odnóża się osunął i wzdłuż ściany przez szparę czmychnął, w śniegu i zadymce przepadając. Splunąłem za nim, złe od siebie odganiając i do chałupy się powlokłem.
Kobita z łożnicy już wstawszy, garami przy palenisku pobrzękiwała. Szybko ku półkom się rzuciłem, stojące na nich przedmioty przeszukując. Niestety, nie znalazłem tego, com chciał.
- Kobito, puszka tutaj taka stała! - warknąłem złowrogo.
- Ta obła, ślady zielonej farby nosząca?
- Tak. Cóżeś z nią zrobiła, poćpiego jedna?
- Jużem dawno zawartość jej do strawy zużyła, myśląc, że to przyprawa jakowaś. Nawet smaczna była. Na klepisku, kole paleniska teraz stoi.
Zamierzyłem się na kobitę w złości ogromnej, alem się opanował, boć to pierwszy dzień Roku Nowego i nie wypada go od bicia baby rozpoczynać. Urnę grzebalną z podłogi podjąłem i nad przyszłością niewesołą zadumałem sie wielce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz