– Zapraszam
cię na lody – mówi ojciec.
Spoglądam
na zegarek. Mamy jeszcze przeszło godzinę oczekiwania na wizytę u lekarza.
Pielęgniarka właśnie skończyła robienie ojcu EKG. Znowu dziwiła się, że ojciec
ma osiemdziesiąt osiem lat. Kręciła z niedowierzaniem głową, a ojciec powtarzał
zadowolony jak bąk: „Jeszcze się trzymam. To dlatego, proszę pani, że chodzę na
spacery i... gimnastykuję się.”
– Dobrze,
tato, ale ja płacę.
Idziemy
świeżo wyremontowaną Marszałkowską. Jest piękny, ciepły dzień. Kolorowy chodnik
jaśnieje w blasku słońca. Ojciec zakłada ciemne okulary. Wygląda w nich jak playboy.
– Dawno tu
nie byłem – mówi. – Ostatnio jechałem tędy tramwajem do apteki. Musiałem kupić
lekarstwo, wiesz... na to... – pokazuje dół brzucha.
– Na
prostatę?
– Tak. To
bardzo dobre lekarstwo. Ty też je kupuj...
– Dobrze,
tato. – Ojciec idzie powoli, trochę powłócząc nogami.– Może chcesz, żebyśmy
przejechali przystanek tramwajem?
– Tramwajem?
– dziwi się. – Dam sobie radę. Ja lubię spacerować.
Na rogu
Marszałkowskiej i Pięknej wchodzimy do Jachacego.
– Jakie
chcesz lody? – pytam.
Ojciec
długo stoi przed ladą. Barmanka obserwuje nas z zainteresowaniem i cierpliwie
czeka na zamówienie. – To te, te i te –
pokazuje w końcu.
– Poproszę
dwa razy po trzy kulki – tłumaczę barmance. – Raz
pomarańczowo-truskawkowo-waniliowe a dla mnie to samo, tylko zamiast
waniliowych, cytrynowe. Czy mamy zaczekać?
– Niech
panowie usiądą przy stoliku. Lody poda kelnerka.
Siadamy na
wiklinowych krzesłach, wyściełanych poduszkami. Za oknem widać przejście dla
pieszych przy Placu Konstytucji. Przechodzą po nim młode dziewczyny. Ojciec z
zainteresowaniem wodzi za nimi wzrokiem. Jest przystojnym, ogorzałym facetem o
krzaczastych brwiach i niebieskich oczach. Wygląda najwyżej na... trudno
powiedzieć, może na siedemdziesiąt lat. Chciałbym zapamiętać go takim, zanim
pochłonie go mrok nieubłaganej choroby...
– Dla panów
lody – mówi kelnerka i stawia przed nami szklane kielichy.
– Dla mnie
pomarańczowo-truskawkowo-cytrynowe, a dla ojca
pomarańczowo-truskawkowo-waniliowe – przypominam.
Kelnerka
przygląda się lodom, skonsternowana. Zarówno cytrynowe, jak i waniliowe są
koloru białego. – Przepraszam, naprawdę nie wiem, które są które.– Uśmiecha się
speszona.
– Nic nie
szkodzi, spróbuję. – Biorę łyżeczkę i smakuję wybraną białą kulkę. – To ta
przede mną jest cytrynowa – informuję.
Kelnerka
jest tak zakłopotana, że odchodzi, zapominając o podaniu rachunku.
– O co
chodzi? – pyta ojciec.
– O nic,
wszystko w porządku.
Ojciec
bierze ostrożnie łyżeczką małą porcję, uważając, żeby się nie pobrudzić. –
Dobre lody – stwierdza i za chwilę dodaje: – Mam trudności z pamięcią, ale to,
co było kiedyś, pamiętam dobrze. Z mówieniem mam trudności.
– Co
pamiętasz, tato? – zachęcam go, zmuszając tym samym do głośnego formułowania
myśli.
I ojciec
zaczyna opowiadać. Odprężony i zadowolony wspomina swoje przeżycia z
przeszłości. Mówi o liceum, do którego dojeżdżał z Wołomina, o swoi bracie,
który ożenił się z właścicielką kawiarni w Płońsku.
– Kradłem
tam ciastka. – Uśmiecha się z satysfakcją i dodaje: – Wiesz, byłem bardzo
łakomy. Kiedy byłem mały, mama robiła
lody w domu. Też były bardzo dobre. Ojciec też je lubił... Umarł wcześnie...
– Ile miał
lat?
– Chyba
sześćdziesiąt. Miał chore płuca. Dużo, wiesz... palił. Ledwo dyszał i nie mógł
chodzić. Był urzędnikiem NIK-u. Robiłem mu papierosy...
– Jak to,
robiłeś?
– Takie,
wiesz – ojciec pokazuje palcami tak, jakby coś skręcał.
– Skręty?
– Tak, w
gilzie.
– Ty też
paliłeś, tato.
– Paliłem,
nawet sporo, ale musiałem skończyć. Grałem w piłkę w takim klubie... –
zastanawia się – w Warszawie. Trener kazał mi przestać. To był dobry człowiek.
Emerytowany pułkownik. Bardzo mnie lubił. Jak mieli mnie wziąć do służby...
– Do wojska
– podpowiadam.
– Do
wojska, to on skrócił mi służbę o pół roku. Powiedział komuś, że na coś
choruję. Chciał, żebym grał. – Uśmiecha się. Je lody powoli, delektując się ich
smakiem. Została mu tylko jeszcze jedna kulka, pływająca w różowym roztworze. –
Kiedyś złamałem rękę – zmienia nagle temat. – Wspinałem się i skakałem z
takiej, wiesz, co wyrastała...
– Z gałęzi,
tato.
– Z gałęzi.
A teraz już nic mnie nie boli, popatrz...
Oglądam tę
rękę z udanym zainteresowaniem, a ojciec opowiada dalej. Rozgadał się, stary.
Szuka czasem słów. Podpowiadam mu, ale nie za często, tak aby dać mu szansę na
samodzielne znalezienie brakującego określenia. Mówi dość cicho. Gwar w
restauracji zagłusza go. Przysuwam się do niego i wtedy mam okazję przyjrzeć
się bliżej jego oczom. Są jasne i żywe, o nieprzekrwionych białkach. Mętnieją
tylko wtedy, kiedy nie może dokładnie się wypowiedzieć. Smutnieją, wpatrzone w
głębię zanikającej pamięci. A mnie ściska coś za serce. Uspokajam go, że w
ludziom w jego wieku często brakuje słów, ze to normalne i żeby się nie
denerwował. Ojciec udaje, że zgadza się ze mną.
Uśmiecha
się z zadumą. – Wiesz, obaj mieliśmy ciekawe życie. Ja dużo zwiedziłem na
lądzie, a ty na morzu i w powietrzu. Pożyję do dziewięćdziesiątki a potem
koniec...
Nie chcę wyobrażać sobie jego śmierci. Jeszcze nie teraz... Zastanawiam
się, co właściwie do niego czuję. Czy jest to miłość, sentyment, czy po prostu
zwykły obowiązek?
O obowiązku, tak pięknie się nie pisze, czy zawsze wszystko musi być nazwane?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Nie musi oczywiśćie, ale człowiek, dziwne zwierzę, dąży do tego:)))
UsuńTrzeba rozmawiać i słuchać opowieści rodziców. Kiedyś dużo rozmawialiśmy i dzięki temu znam dokładnie historię rodziny. Opisałam ją i przekażę następnym pokoleniom, aby mogli porównać swoje życie z życiem pradziadków. Teraz czasami potrzebuję wiadomości, ale zapytać już nie mam kogo.
OdpowiedzUsuńWzruszające są Twoje opowieści. Serdecznosci zostawiam.
Ja też już nie mam Tych, których mógłbym, zapytać...
Usuń