Zachęcam do przeczytania pierwszych 100 stron mojego e-booka pt "Humus", który w konkursie na e-booka roku 2013 zajął całkiem niezłe, 16 miejsce na 95 startujących e-booków.
Jeśli zaciekawi Cię jego treść, zapraszam na stronę Humusa wydawnictwa, gdzie możesz przeczytać recenzję, uwagi czytelników i kupić e-book lub wydanie papierowe.
Oto link na tę stronę:
TERAZ...
Jest dzisiaj jakiś dzień... Codziennie są jakieś dni.
Przynajmniej z tego zdaję sobie jeszcze sprawę. W zasadzie jest mi wszystko
jedno, jaki to jest miesiąc i która godzina...
Wczoraj...
a może dzisiaj?... Nie ma to specjalnego znaczenia, a więc wczoraj, albo
dzisiaj przyszła jakaś pani, pochyliła się nade mną i coś powiedziała. Akurat
siedziałem wygodnie w fotelu i patrzyłem w okno. Oczy miałem otwarte...
chociaż, może półprzymknięte?... W każdym razie, powtórzyła coś parę razy i
potem potrząsnęła moim ramieniem, jakby usiłując mnie obudzić. Zdenerwowało
mnie to, bo przecież nie spałem. Spojrzałem na nią ostro i krzyknąłem, gdyż nie
chciałem, żeby ktokolwiek mnie dotykał. Odskoczyła i podbiegła do drzwi.
Zawołała kogoś, kto po chwili wszedł do pokoju. I teraz obie te osoby pochyliły
się nade mną.
Zorientowałem
się, że coś do mnie mówią. Wyglądały jak duże, zmartwione czymś marionetki. Nie
chcąc robić im przykrości, wytężyłem umysł.
– Panie
Krzysztofie, czy pan nas słyszy? – Zrozumiałem wreszcie. – Panie Krzysztofie,
jak się pan czuje?
Przecież to
oczywiste, że dobrze się czuję. Skinąłem powoli głową.
– Dobrze,
że chociaż reaguje – powiedziała jedna do drugiej.
– Proszę
spróbować jeszcze raz – poradziła ta druga.
– No, panie Krzysztofie, niech pan nam powie, czy
dzisiaj boli pana głowa?
Dzisiaj?...
A może wczoraj?... A może kiedykolwiek?
– Nie –
wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
Spojrzały
na siebie z ulgą.
– Czy zjadł
pan wszystko? – spytała ta pierwsza.
Jadłem coś
oczywiście, ale nie pamiętam, czy to było rano, czy trochę później.
–
Śniadanie? – spytałem powoli.
– Tak, tak,
śniadanie – ucieszyły się obie.
– No i co z
tego? – wysylabizowałem, czując satysfakcję, że jeszcze stać mnie na świadomą
złośliwość.
– Pan
Krzysztof jak zwykle udaje, że nie wie, o co chodzi – powiedziała jedna do
drugiej. – A przecież doskonale we wszystkim się orientuje. Prawda?
To
„prawda?” skierowane było znowu do mnie.
– Cholera –
powiedziałem bardzo spokojnie.
– No widzi
pan, panie doktorze, to się zdarza coraz częściej.
Aha, a więc
ta druga osoba, to pan doktor... A ta pierwsza? Właściwie nie ma to dla mnie
specjalnego znaczenia. Niech będzie sobie na przykład bu... bu... bufetową.
Tak, bufetową! Tylko skąd znam to dziwnie określenie?...
– To
normalne, siostro. Wie pani, o co mi chodzi? Nie mam na myśli ogólnego stanu
naszego pacjenta. W tym stadium choroby tego rodzaju reakcje będą zdarzały się
coraz częściej. Ważne jest, aby go nie denerwować.
No, to
wszystko jasne. Nie bufetowa, tylko jakaś siostra. Siostra? Czy ja mam siostrę?
Wyciągnąłem
rękę, wskazując ją palcem i spytałem z nadzieją:
– Siostra?
– Tak, tak
– odpowiedział uspokajająco doktor.
– Moja?
– Niech
będzie pana.
Ten cwaniak
próbuje wyprowadzić mnie w pole, ale to nic nie szkodzi. Ja i tak wiem swoje.
– Gówno –
stwierdziłem stanowczo.
Ten, co
podawał się za doktora, uśmiechnął się wyrozumiale.
– Siostro –
powiedział. – Lekarstwa w dalszym ciągu te same. W przypadku powtarzającej się
nadpobudliwości, podamy to, co zawsze.
– Na razie
nie jest agresywny.
–
Tomografię komputerową i badania neuropsychologiczne przeprowadzimy za dwa
tygodnie.
Ta, co
udawała siostrę (moją siostrę?), przekartkowała coś, co wyjęła z kieszeni
czegoś białego, w co była ubrana.
– We
czwartek? – spytała.
– Może być
we czwartek.
Pomyślałem,
że powinni już wyjść i pozwolić mi znowu patrzeć w okno. Prawdopodobnie w tym
czasie, kiedy zawracają mi głowę, sporo już tam się wydarzyło, a wiele rzeczy
mogło się wydarzyć bezpowrotnie.
– Panie
Krzysztofie...
– Mam to
w...
– Panie
Krzysztofie – nie pozwoliła mi skończyć. – To są pastylki, które teraz powinien
pan połknąć.
Posłusznie
otworzyłem usta, żeby jak najszybciej jej się pozbyć.
– Bardzo
ładnie – ucieszyła się i wcisnęła mi do ręki coś przezroczystego z wodą. A
potem, patrząc na mnie uważnie, aby przekonać się, co robię z włożonymi do ust
proszkami, dodała: – Mam dla pana niespodziankę, panie Krzysztofie.
– Tak? –
zdziwiłem się bełkotliwie.
– Ktoś ma
do pana przyjść w odwiedziny.
Cholera,
nikogo tutaj nie potrzebuję. Znowu ktoś przyjdzie, będzie zadawał kłopotliwe
pytania.
Odwróciłem
głowę w kierunku okna, ale tak, żeby kątem oka obserwować, czy tych dwoje w
końcu sobie wychodzi.
Wyszli.
Najpierw ten niby doktor, a potem ta fałszywa siostra.
Wyplułem
wszystkie pastylki i wrzuciłem pod dywan...
RETROSPEKCJA…
– Krzysiek?
– Tak.
– Krzysiu,
nie mogę włożyć tego... no wiesz, czego...
– Czego nie
możesz włożyć?
– No, tego
do wody, co się... filtruje.
– Tato,
powiedz jeszcze raz, co chcesz zrobić
Chwila
milczenia. – Filtr, trzeba zmienić, filtr do wody.
– No to
zmień, robiłeś to tyle razy.
– Tak, ale
nie ma, no wiesz, nie ma tego w co się wkłada.
– Tato, jak
zdejmiesz pokrywkę, to zobaczysz, że w środku jest specjalny otwór, w który ten
filtr się wkłada.
– Tam nic
nie ma.
– Jak to,
nie ma?
– Tam tylko
są takie... do prądu.
Myślę przez
chwilę, co to może być. – Tato, powiedz,
czy ty masz przed sobą pojemnik do filtrowania wody?
– Tak.
– No to
przecież można tam włożyć ten filtr.
– Nie
można.
Znowu się
zastanawiam i... nagłe olśnienie: –Tato, czy w tym pojemniku są spirale do
podgrzewania wody?
Krótkie
wahanie. –Tak, to chyba są spirale.
– No więc
nic dziwnego, że nie można wymienić filtra. Masz przed sobą elektryczny czajnik
do gotowania wody.
– A tak,
masz rację, to jest czajnik.
– Tato, na
parapecie pod oknem stoi pojemnik do filtrowania wody, to do niego trzeba
włożyć nowy filtr.
– Aaaa....
miałem jakieś zaćmienie umysłu. Masz rację, przecież czajnik to nie filtr.
– Nie
przejmuj się, każdemu może się to zdarzyć.
– Krzysiu,
przyjdź jednak i sam wymień ten filtr.
– Dobrze.
Będę u was jutro i to zrobię.
Ojciec bez
słowa odkłada słuchawkę.
– Kto
dzwonił? – pyta Halina.
– Ojciec.
Pomylił czajnik do gotowania wody z pojemnikiem do filtrowania. Muszę do nich
jutro wpaść i wymienić ten filtr.
– Tyle razy
to robił i nie potrafi?
– Nie
potrafi. – Staję przed oknem i bezradnie myślę, że coś trzeba będzie z tym zrobić.
– Tato, czy bierzesz pastylki, które przepisał ci lekarz?
– Biorę.
– Niewiele
ci pomagają.
– Mówił, że
są dobre. Sam to bierze.
Stoję przed
zlewem i myję zapuszczony pojemnik do filtrowania wody. Z maksymalnie otwartego
kranu cieknie słaby strumyczek.
– Coś nie
dobrze z tą wodą. Za małe ciśnienie – mówię.
– Co?
– Woda
słabo leci!
– Woda? –
Ojciec staje tuż za mną i sprawdza, co robię. – Po co to robisz, przecież ja
mógłbym to zrobić. Niepotrzebnie się męczysz. Chodź, usiądź, porozmawiamy. Tak rzadko
do nas przychodzisz.
– Tato,
zaraz to skończę i porozmawiamy. – Ojciec odsuwa się i słyszę, że włącza
czajnik. – Zostaw ten czajnik, przed chwilą go włączałeś.
– Ale woda
musi być gorąca. Napijesz się herbaty?
– Napiję
się. Zaczekaj jeszcze.
Ojciec
znowu staje za mną. – Jak ja mogłem to zrobić?
– Co, tato?
– Pomylić
ten, no wiesz...
– Co
pomyliłeś? – pytam cierpliwie, żeby zmusić go do myślenia.
– Te dwie
rzeczy... Miałem jakieś zaćmienie.
– Mnie też
czasem coś się myli. Następnym razem poradzisz sobie.
Do kuchni
zagląda matka. – Co wy tak długo tu robicie?
– Mamo,
zmieniam wam filtr.
– To już
trzeba?
– Tak.
– Dobrze,
synku, że to robisz, bo ON już o tym nie myśli.
– Mamo, idź
do pokoju, zaraz tam przyjdziemy.
Matka stoi
przez chwilę, oparta o framugę, i odchodzi, trzymając się ściany.
Odstawiam
wymyty pojemnik na stół. – Popatrz, tato, teraz biorę filtr i wkładam go
tutaj... Widzisz?
Ale ojciec
patrzy za matką i mówi: – Ona bardzo źle się czuje. Czy nic na to nie można
poradzić? Wiesz, boli ją ten, no...ten i nie może oddychać. Czy nie można jej
zaprowadzić do jakiegoś lekarza?
– Była już
u lekarza. Bierze lekarstwa.
– Ale ona
tak kaszle i ta... ta...
– Tato, ona
będzie kaszleć i mieć flegmę. Na tym polega ta choroba.
– No
właśnie, ma flegmę – stwierdza ojciec z ulgą. – Ale czy to tak cały czas
będzie?
– Niestety
tak. To jest choroba nieuleczalna. Można tylko załagodzić objawy i opóźnić jej
rozwój.
Ojciec kiwa
smutno głową. – Jak jest chora, to jest nieznośna. I ciągle płacze. Porozmawiaj z nią.
– Dobrze,
porozmawiam. – Z rezygnacją chowam pod okno napełniony przefiltrowaną wodą
pojemnik i jest mi wszystko jedno, że ojciec znowu włącza czajnik.
- Byłaś u rodziców?
– Byłam.
Wczoraj.
Siostra
krząta się po kuchni. Widzę ją przez duży otwór w ścianie pokoju. – Jak się
czują?
– Mama jak
zwykle, chora.
– A ojciec?
– Jak
zwykle. Dobrze się czuje.
– On tak
zawsze mówi.
Siedzę na
niewygodnym fotelu. Zachodzące słońce barwi złotawymi refleksami wiszące
szafki. – Zauważyłaś, że on ma ostatnio
większe kłopoty z pamięcią?
– Może ma.
Ale przecież się leczy.
– Leczy
się, ale to mu niewiele pomaga. Ten lekarz, co mu przepisał lekarstwa, też jest
stary.
Oczy
siostry robią się okrągłe ze zdziwienia. – Stary?
– Przecież
wiesz. Z tej przychodni po jakimś czasie uciekają wszyscy młodzi lekarze. Kiedy
po reformie można było wybierać lekarza, to rodzice zapisali się do jedynego
doświadczonego. No i tym jedynym doświadczonym okazał się właśnie on.
– To dobrze.
– Siostra łagodnie zgadza się ze wszystkim. Ma właściwe podejście do życia.
Przyjmuje wszystko za dobrą monetę i właściwie niczym się nie denerwuje. –
Zjesz coś?
– Mogę.
– Herbata
jak zwykle zielona? – Siostra uśmiecha się wyrozumiale. – W dalszym ciągu nic
innego nie pijesz?
– Nie
przesadzaj. Trochę alkoholu też.
– Mam
czerwone wino.
– Dobrze. –
Siadam przy parapecie zamontowanym w otworze w ścianie, imitującym stół.
Siostra stawia czajnik z herbatą, półmisek z kanapkami i napełnia kieliszki. –
Nie wiem co robić – mówię.
– Nie martw
się, braciszku. Za bardzo się denerwujesz. To nic poważnego. Dziadek ma już
osiemdziesiąt osiem lat i ma prawo zapominać. Ja też zapominam.
– Ale nie
myli ci się przeznaczenie przedmiotów. Wiesz, on...
–
Słyszałam.
– No
właśnie.
Na parapet
wskakuje kot. Łazi między talerzami i wącha wino. – Rudy, idź stąd! – Siostra
usiłuje odgonić go, ale on podbiega do niej i ociera się o jej rękę. – Popatrz,
jaki jest uparty i mądry. Kiedy wracam do domu, to zachowuje się jak pies. Czeka
na mnie przy drzwiach, zagląda do toreb z zakupami.
– Może jeszcze
szczeka?
Siostra
uśmiecha się i gładzi pręgowane futerko.
– Muszę ojca wysłać na badania
– mówię.
W tramwaju jest tłok. Ludzie, ubrani w szare
kurtki i płaszcze, pocą się i śmierdzą.
– Duszno tu
– zauważam.
– Zawsze
tak jest o tej porze dnia i roku – stwierdza Halina. – Dlaczego ci ludzie nie
używają dezodorantów?
Pytanie
retoryczne. Odsuwam się nieco na bok i robię miejsce energicznie przepychającej
się staruszce. – Patrz, po ulicy ledwo chodzi, a tutaj zaciekle walczy o
miejsce. – Staruszka zawisa nad młodą dziewczyną, oglądającą z ogromnym zainteresowaniem
to, co się dzieje za brudnymi szybami. Zastanawiam się, czy gdybym był na jej
miejscu, wstałbym i powiedział staruszce: „proszę, niech pani usiądzie”. Nie
jestem tego pewien. Gdy człowiek dorwie się w końcu do siedzącego miejsca w
tramwaju, czy w autobusie, zaczyna odczuwać coś w rodzaju atawistycznego
poczucia własności. Walczyłby do końca o ten skrawek plastiku czy dermy.
– To jakie mamy plany? – pytam.
–
Przecież mówiłam ci.
– Mówiłaś,
ale nie bardzo pamiętam.
Halina
patrzy na mnie z odrobiną zniecierpliwienia. – Nie słuchasz mnie, gdy do ciebie
mówię. Najpierw pójdziemy do apteki, a potem pojedziemy do mojej mamy. Muszę
jej zanieść lekarstwa.
Może jej
nie słucham, a może to coś innego...
Tramwaj
wypluwa nas na Centralnym. Jest już ciemno. Na ulicach ruch. Wszyscy jak w
amoku pędzą przed siebie, zatrzymują się przed wystawami, znikają w sklepach.
Brniemy w tłumie, mijając również i tych, którzy stojąc pod ścianami, usiłują
wykrzesać z przechodzących postaci odruch miłosierdzia.
W aptece
umiarkowanie tłoczno.
– Stań w
jednej kolejce, a ja stanę w drugiej – mówię.
Posuwam
się do przodu, przeglądając reklamy lekarstw. Dużo jest tego tutaj. Leczą
wszystko. Wystarczy przyjść, wysupłać pieniądze i... tylko przed użyciem
przeczytać ulotkę.
Halina
dociera do okienka pierwsza.
Kiedy
opuszczam miejsce w swojej kolejce, dostrzegam niewielki skrawek papieru,
wciśnięty między kolorowe foldery. To dziwne, że zauważam właśnie to.
Gdy odwiedzam moich rodziców, mam mieszane uczucia. W
ich mieszkaniu kumuluje się wszystko, co się składa na chorobę i starość. Boję
się tego. Także i teraz, stojąc przed bramą, oddycham głęboko, zanim dwukrotnie
nacisnę przycisk domofonu.
Słyszę, jak
ktoś podnosi słuchawkę, bez słowa oddzwania i mocuje się z nią, zanim z
powrotem odwiesi.
Wchodzę na
piętro. W otwartych drzwiach stoi ojciec. – Ach, to ty – cieszy się.
Z głębi
mieszkania dobiega głos matki: – Kto to przyszedł?
– Krzysio!
– Kto?
Otwarty
na cały regulator telewizor zagłusza wszystko. Widzę matkę, siedząca na
niewygodnym krześle i usiłującą dostrzec, co się dzieje w przedpokoju. Ojciec
ma niewyraźną minę.
– Cześć,
tato – mówię i krzyczę do matki: – To ja!
– Widzę.
Dobrze, że przyszedłeś.
– Co się
dzieje?– pytam ojca.
– A, jak
zwykle... – Ojciec macha ręką i uparcie stara się zdjąć ze mnie kurtkę
– Sam
zdejmę, tato.
– Kapcie
masz?
– Przecież
są u was na stałe. Zostawiam je w szafie.
– Ach tak.
– Ojciec wyjmuje kapcie i z trudem pochyla się, kładąc je przede mną na
chodniku.
– Tato,
zostaw!
Spogląda
na mnie oczami skarconego dziecka. Całuję go na powitanie. Ocieram się o jego
wychudłą twarz, delikatnie klepię po lekko pochylonych plecach i czuję ukłucie
w sercu.
– Dziękuję
– mruczy bez związku.
W pokoju matka
ogląda telewizję.
– Dzień
dobry, mamo – mówię i usiłuje pocałować ją w policzek.
– Nie
całuj, boję się infekcji
Muskam więc
ją ostrożnie po dłoni. – Jak się czujesz?
– Bardzo
dobrze – odpowiada. To „bardzo dobrze” brzmi jakby zaraz miała umrzeć.
– Cieszę
się – rzucam złośliwie.
– Co
mówisz?
– Mówię, że
ładnie wyglądasz.
– Nic nie
słyszę. Ten telewizor wszystko zagłusza. Ojciec zawsze nastawia go tak głośno.
Kaziu! Ścisz ten telewizor! Kaziu!
Ojciec
wpada do pokoju i rozgląda się nieprzytomnie.
– Daj mu spokój,
mamo – mówię. – Sam to zrobię.
– O co
chodzi? – pyta ojciec.
– O, znowu
nie wie o co chodzi. Ja już nie mam do niego siły. – Matka z grymasem bólu
poprawia się na krześle.
– Zaraz, co
ja miałem zrobić? – Ojciec podchodzi do kredensu, potem do szafy.
– Miałeś
dać mi herbatę – wymyślam na poczekaniu.
– No
właśnie, herbatę.
– Daj mu
herbatę – wtrąca matka. – I coś do jedzenia.
– Nie
jestem głodny, mamo.
– Mam bitki
w sosie i kapustę
– Przecież
wiesz, mamo, że nie jem mięsa.
– Jak wy
się odżywiacie... – Matka krzywi się z niesmakiem. – Kaziu, daj mu chociaż
trochę ciasta.
Ojciec,
nie reagując, wyciąga z szuflady
serwetę. Rozkłada ją na stole. Patrzę na jego niezdarne, zreumatyzowane palce. – Tato, tylko herbatę i ciasto.
– Dobrze,
zaraz ci dam – odpowiada niecierpliwie.
– Pomóc ci?
– Nie, nie.
Pozwalam mu
iść do kuchni, bo wiem, że sobie z tym poradzi. Przecież musi coś robić, żeby
jakoś funkcjonować. Zastanawiam się, jak mam mu powiedzieć o czym postanowiłem.
Odczekuję,
aż ojciec mozolnie poustawia na stole wszystko to, co kolejno poprzynosił i
zaczynam: – Wiesz, tato, że ostatnio masz trudności z pamięcią?
– Ja?
Doskonale wszystko pamiętam.
– To tylko
mu się tak wydaje – wtrąca matka. – O wszystkim zapomina. Trzeba mu sto razy
powtarzać jedno i to samo.
– Nieprawda
– oponuje ojciec.
– Dajcie
spokój. Nie kłóćcie się. Tato, posłuchaj, bez względu na to, co myślisz o
swojej pamięci, powinniśmy ją sprawdzić.
– Jak ją
sprawdzić?
– Znalazłem
w aptece informację o bezpłatnych badaniach osób w twoim wieku. Uważam, że
należy z tej okazji skorzystać.
–
Zastanowię się – stwierdza ojciec.
Stoję na przystanku niedaleko Placu Zamkowego i nerwowo patrzę na zegarek.
– Która
godzina?– słyszę.
– Dochodzi
dziesiąta.
– Dziękuję.
– Uprzejmy przechodzeń uśmiecha się i uśmiech ten na tyle mnie rozprasza, że
nie zauważam ojca, wychodzącego z autobusu.
– Długo
czekasz? – pyta.
– Cześć,
tato, niecałe pięć minut.
Nie
przyznaję się, że przyszedłem tu już pół godziny temu. Ojciec ma na sobie swoją
ulubioną koszulę, kurtkę i ciemne okulary.– Dobrze wyglądasz – zauważam.
– Staram
się
– Nie
ubrałeś się za ciepło? Spocisz się.
– W razie
czego zdejmę kurtkę.
Chyba
dzisiaj jest w formie. Nie szuka słów. Reaguje sprawnie i szybko. Przez chwilę
mam wątpliwości, czy rzeczywiście potrzebne mu są te badania. – Gdzie to jest?
– pyta.
– Tutaj
zaraz, na Miodowej.
– To musimy
przejść przez ulicę.
Znowu
właściwa reakcja.
Biorę go
pod rękę i przeprowadzam na drugą stronę. Idzie drobnym krokiem, szurając,
pochylony lekko do przodu. Kiedy wchodzimy na chodnik, z ulgą uwalnia się z
mojego uchwytu. Potem przystaje i nerwowo grzebie w przewieszonej przez ramię
torbie.
– Czego
szukasz?
– Szukam...
no wiesz... tego do ucha.
– Aparatu?
– Tak.
– Zawsze
chowasz go do tej kieszonki, zamykanej na zamek błyskawiczny.
– Aha. – Wyjmuje
małe pudełeczko, otwiera je, sprawdza, czy aparat jest w środku, zamyka i chowa
z powrotem. – Bo wiesz, bez tego nie będę słyszał, kiedy będą mnie o coś pytać.
– Tato,
pamiętaj, że aparat trzymasz w tej właśnie kieszonce. No, chodź, bo się
spóźnimy.
Na drugim
piętrze zabytkowej kamienicy kłębi się tłum.
– Czy
wszyscy tutaj czekają na badania? – pytam.
Oparty o
ścianę człowiek spogląda na mnie uważnie:
– Chyba
wszyscy, ale połowa zrezygnuje, bo nie będzie im się chciało czekać. Pan też
chce się przebadać?
– Nie.
Jestem z ojcem..
– Niech pan
wejdzie do korytarza i zobaczy, co się tam dzieje.
– To tutaj?
– dopytuje się ojciec.
– Tutaj.
– Ale
gorąco, nie ma czym oddychać. – Lepkie, wilgotne powietrze przykleja koszulę do
ciała. – Krzysiu, idziemy stąd. Mnie nie są potrzebne żadne badania. Ja dobrze
się czuję.
– To nie
oto chodzi, tato, czy się dobrze czujesz.
– A o co
chodzi?
– Będą
sprawdzać, jaką masz pamięć.
– Ja mam
dobrą pamięć.
– Dobrze,
dobrze, tato. – Wciągam go w głąb korytarza i grzęznę w tłumie oczekujących.
Wzdłuż jednej ze ścian ciasno poustawiane krzesła. Przepycham się w stronę
drzwi na samym końcu korytarza.
– To za
tymi drzwiami robią badania? – pytam siedzącą tuż przy framudze kobietę.
– Słucham ?
– Czy tam
się wchodzi na badania?
– Nic nie
słyszę. Taki tutaj hałas...
Ojciec
szarpie mnie za rękaw: – Krzysiek, wracamy. Za dużo ludzi.
– Proszę
pana – pochylam się nad elegancko ubranym, starszym panem. – Czy to tam, za
tymi drzwiami przyjmują lekarze?
– Tak, to
tam – odpowiada wyraźnie i z niespodziewaną werwą.
– Długo pan
czeka?
– Godzinę,
ale ja mam czas.
Siedzący
obok człowiek nerwowo składa gazetę i gwałtownie wstaje – Kto ma czas, ten ma.
Ja muszę iść.
– Idzie pan
? – pytam.
– Idę. Nic
się nie stanie, jak przyjdę innym razem. Nie jestem głupkiem, jeszcze coś
niecoś rozumiem. Jak pan chce, niech pan zajmie moje miejsce.
– Siadaj. –
Popycham ojca na zwolnione krzesło.
Nie czekamy
długo. Asystuję ojcu przy rutynowych badaniach u psychologa i u neurologa, a
kiedy z ulgą wychodzimy na ulicę, ojciec pyta: – Co mam powiedzieć mamie?
– Powiedz,
że musimy jeszcze pójść na tomografię komputerową twojego mózgu.
– Na co?
– Muszą
prześwietlić ci głowę, żeby wydać ostateczną diagnozę.
Ojciec
przystaje i zastanawia się. – To znaczy, że nie wszystko jest dobrze –
stwierdza ze smutkiem. – Ja czułem, że nie poszło dobrze. Bo wiesz, oni mi
zadawali takie, no... pytania. Denerwowałem się.
– Wiem,
przecież byłem tam z tobą.
Pomagam mu
wsiąść do nadjeżdżającego autobusu i cieszę się, że może jeszcze sam trafić do
domu.
– Zjedz
jeszcze trochę – prosi Grażyna.
Wybieram
karpia po żydowsku.
– Tak mało?
– Dziękuję.
Zjadłem już kawałek. Naprawdę doskonały. Gdzie go kupujesz?
– Niedaleko
jest koszerna restauracja. Można zamówić porcje na wynos. Kupujemy tam od czasu
do czasu właśnie tego karpia i jeszcze parę innych rzeczy. Spróbuj jeszcze tego
twarożku i tej sałatki.
– To też
tam kupiłaś?
– No wiesz,
zrobiłam sama. – Grażyna wygląda na urażoną, ale wiem, że udaje.
–
Przygotowałaś tyle jedzenia, a my wpadliśmy przecież tylko po to, żeby was
zobaczyć i trochę porozmawiać – mówię.
– Ta moja
zawsze tak robi – gdera Andrzej.
Grażyna
spogląda na niego z wyrzutem: – Andrzejku, mógłbyś chociaż teraz powstrzymać
się.
– Dobrze,
dobrze – burczy pozornie szorstko Andrzej. – Krzysiu, napijemy się jeszcze
trochę tej nalewki?
– Nie widzę
przeszkód. Nalewka doskonała.
– Ja już
dziękuję. – Halina zakrywa swój kieliszek ale Andrzej delikatnie odsuwa jej
rękę.
– Halinko,
na pewno ci nie zaszkodzi. Sam robiłem tę nalewkę.
– On tak
mówi, że sam robił. – Grażyna podsuwa mu swój kieliszek. – A kto ci pomagał,
jeśli nie ja?
Andrzej
rozlewa rubinowy płyn, prowokacyjnie pomijając Grażynę.
– Daj i
Grażynie – mówię. – Niedobrze, jak dziewczyny są za trzeźwe.
– Robię to
tylko dla ciebie – mamrocze Andrzej. – Gdyby mogła, wypiłaby całą butelkę.
Grażyna
spogląda na mnie z wdzięcznością i proponuje: – No to wypijmy za nasze zdrowie.
Czuję
przyjemne, rozleniwiające ciepło. Mam nadzieję, że chociaż trochę rozluźnię się
i przestanę myśleć o tym wszystkim, co czai się poza tym pomieszczeniem.
– A co z
rodzicami? – pyta nieopatrznie Grażyna.
– Z matką
gorzej. Chyba trzeba będzie zawieść ją do szpitala.
– A ojciec?
– Byłem z
nim na badaniach. Mówiłem ci o tym.
– Mówiłeś,
że wybierasz się na tomografię.
– No tak. Z
Miodowej skierowali go na Sobieskiego, na tomografię komputerową mózgu.
–
Podejrzewają go o Alzheimera?
– Niestety,
tak.
– I co?
– Byliśmy
tam. Pielęgniarka dziwiła się, że ojciec tak świetnie się trzyma, jak na swoje
lata.
– No
widzisz.
– Ale to
słaba pociecha. Rzeczywiście, jest w dobrej kondycji fizycznej, jednak jeśli
chodzi o resztę...
– Może to
nie Alzheimer – usiłuje pocieszać mnie Andrzej. – W jego wieku, to może być
zwykła demencja.
– Gdyby tak
było, to po badaniach psychologicznych i neurologicznych nie skierowaliby go na
tomografię.
– No wiesz,
trzeba wziąć pod uwagę wszystkie możliwości...
– Czy są
już wyniki? – pyta Grażyna.
– Mam je
odebrać za kilka dni i potem pójść z ojcem na Hożą.
– To
tutaj – mówię do ojca i naciskam klamkę.
W
niewielkim zaułku przy ulicy Hożej jest już ciemno. Przyćmiony blask
okolicznych latarni wygrzebuje z mroku tabliczkę, umieszczoną obok drzwi:
„Polskie Stowarzyszenie Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera”. Wewnątrz, w
przyciasnym przedpokoju czeka kilka osób. Z przyległej pakamery wystawiam
dodatkowe krzesło.
– Siadaj,
tato.
Ojciec
zdejmuje kurtkę i podaje mi ją.
– Czy
państwo wszyscy czekają na konsultację z panią doktor? – pytam.
– Ja czekam – odzywa się starszy człowiek. – Ale
właściwie nie wiem, po co.
– Jak to,
nie wiesz. Przecież mają ci powiedzieć, na co jesteś chory. – W głosie stojącej
obok kobiety słychać zniecierpliwienie. – Ja już nie mam do ciebie siły.
– Sama
jesteś chora. Tracimy tylko czas.
Zawieszam
kurtkę na jedynym wolnym kołku na wieszaku. – Kto jest ostatni?
– O, ta
pani. Tam...
– My
jesteśmy ostatni – potwierdza starannie ubrana kobieta ze zmęczonym wyrazem
twarzy. – Ja z matką... Mamo, zdejmij płaszcz. Zgrzejesz się i zaziębisz. –
Odpowiada jej uparte spojrzenie szarych oczu i energiczne kręcenie głową.
Kobieta bezradnie rozkłada ręce. – Tak jest zawsze – mówi.
Przez duże,
wewnętrzne okno widać sąsiednie pomieszczenie, a w nim dwa biurka. Za jednym z
nich siedzi ta sama doktor, która badała ojca na Miodowej. Na parapecie leżą
biuletyny Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera. Ojciec
przez chwilę siedzi bezczynnie, a potem sięga po jeden z nich.
Co jakiś
czas do pokoju wchodzi kolejna para: osoba chora i jej opiekun. Czuję się,
jakbym czekał na wyrok, który mimo że nie dotyczy bezpośrednio mnie, może mieć
wpływ na całą moją przyszłość. Spoglądam na ojca, pogrążonego w studiowaniu
biuletynu. Mocne szkła w grubej oprawce, skupiony wyraz twarzy. Ogarnia mnie
silne wzruszenie. Nie mogę się opanować. Czuję napływające łzy.
Kiedy
nadchodzi nasza kolej, oczy mam już suche. No, może niezupełnie, bo pani doktor
obrzuca mnie uważnym spojrzeniem.
– To są
wyniki komputerowego badania mózgu. – Podaję jej kopertę.
Ojciec
przechyla głowę, żeby lepiej słyszeć. Pani doktor uważnie ogląda kliszę, a
potem czyta opis.
– Jaki
wynik? – pytam, mając irracjonalną nadzieję, że wszystko jest w porządku.
– Zgodnie z
moim przypuszczeniem, istnieje podejrzenie, że pana ojciec jest chory na TĘ
chorobę – słyszę.
– Podejrzenie?
– Tak.
Wszystkie symptomy na nią wskazują. Za życia chorego nie można stwierdzić na sto procent, że właśnie chodzi o TO. –
Pani doktor starannie unika słowa „Alzheimer”. Podchwytuję tę konwencję:
– A kiedy
można JĄ z całą pewnością potwierdzić?
– Dopiero
po śmierci, poprzez badanie mózgu.
– Tak.... a
jaki jest stan mojego ojca?
Ojciec
wyjmuje z pudełka aparat i mozolnie wkład go do ucha.
– Wygląda
to na początkowe stadium, a ściślej mówiąc, na początek pierwszego stadium. Czy
pan się orientuje, na czym polega TA choroba?
– Tak.
Ostatnio wiele na ten temat czytałem. Proszę powiedzieć, co teraz mamy robić?
– Proszę
pana, dam teraz panu na próbę lekarstwo. W tej chwili jest to jedno z
najlepszych lekarstw. Niech pan podaje je ojcu po jednej tabletce wieczorem
przez czternaście dni.
– Ile to
kosztuje?
– Nic. Te
czternaście tabletek jest gratis, w ramach akcji, którą teraz prowadzimy.
Na
kolorowym kartoniku nazwa lekarstwa, opis jego działania, fotografia
uśmiechniętej starszej pary i listek tabletek w przezroczystym opakowaniu.
– Musi pan
sobie zdać sprawę z tego, – mówi z naciskiem pani doktor, ściszając głos – że
TEJ choroby, przy obecnym stanie wiedzy medycznej, nie można wyleczyć. Można
jedynie opóźnić jej rozwój.
Nie
wiem, czy nasza rozmowa w całości dociera
do ojca, ale widać że stara się uważnie nas słuchać.
– Tak,
zdaję sobie z tego sprawę – stwierdzam smutno.
Pani doktor
patrzy na mnie ze współczuciem. Jestem jej za to wdzięczny, bo wiem, że nasz
jednostkowy przypadek jest przecież dla niej wielotysięcznym.
– Proszę
pana, niech pan przez te czternaście dni uważnie obserwuje reakcje ojca. Chodzi
o to, żeby się zorientować, jak jego organizm toleruje to lekarstwo.
– Rozumiem.
– Gdyby
wystąpiły trwałe bóle lub zawroty głowy, nudności, zakłócenia snu, proszę
przerwać podawanie lekarstwa i skontaktować się za mną.
– No
właśnie, jak się z panią skontaktować?
– Przyjmuję
w spółdzielni i w przychodni na Wołoskiej, ale na Wołoskiej są odległe terminy.
– To
przyjdę do spółdzielni za dwa tygodnie bez względu na działanie tego lekarstwa,
a niezależnie od tego zapiszę ojca na Wołoską.
– Dobrze.
Pani doktor
podaje mi adres spółdzielni i dla niej w tym momencie nasza sprawa zamyka się.
W drzwiach stoi następna para.
Wychodzę z
ojcem i zastanawiam się, co mam mu i w jaki sposób przekazać. Ojciec nagle
zatrzymuje się, wyjmuje z ucha aparat i chowa do pudełeczka.
– No więc,
tato... – zaczynam.
– Wiesz –
przerywa mi ojciec. – Ta pani doktor, to bardzo ładna kobieta.
– Cześć,
Krzysiu, co słychać?
Przez
chwilę zastanawiam się, kto dzwoni. – W porządku – odpowiadam neutralnie i
nagle umysł mi się rozjaśnia. – A co u ciebie, Grażynko?
– Andrzej
pojechał z psem na działkę.
– A
dlaczego ty zostałaś?
– Ciocia
znowu źle się czuje. Miałam nagły telefon i musiałam do niej pojechać.
– Od niej
dzwonisz?
– Tak.
Chyba będę musiała zostać na noc.
– Masz z nią los. Współczuję ci.
– Ja
naprawdę nie mam siły. Już po raz czwarty mam osiemdziesiąt lat. – Śmieje się
smutno.
– No tak.
Najpierw jedna ciotka, potem twoja mama a teraz jeszcze jedna ciotka...
– A na
samym początku babcia.
– No
właśnie – Grażyna wzdycha ciężko.
– Poczekaj
– mówię. – Przycisnę ci. – Naciskam dźwignię, na którą odkłada się słuchawkę po
zakończeniu rozmowy. Niektórzy twierdzą, że w ten sposób zatrzymuje się licznik,
odmierzający impulsy. – No, to teraz możemy porozmawiać.
– Oprócz
tego, że ciocia jest chora, to robi się nieznośna – ciągnie Grażyna. – Tak jak
by miała do mnie pretensję, że za mało nią się opiekuję.
– Jak to,
za mało? Przecież jest jeszcze pani Basia i ta Ukrainka...
– Ale
ciocia uważa, że to ja powinnam być przy niej przez cały dzień, a nie jakieś
obce osoby. Kiedy chcę wyjść, robi obrażoną minę i mówi, że gorzej się czuje.
Ja wiem, że ona jest chora i że ma bóle, ale ja przecież potrzebuję trochę
prywatności. Muszę pomyśleć o swoim domu, odpocząć... no i Andrzej... Jest
niezadowolony, że tak często chodzę do cioci, skoro są tam już dwie kobiety do
pomocy.
– No
właśnie...
– Ale
wiesz, gdyby nie one, to ja już w ogóle nie dałabym sobie rady.
– Tyle, że
wydajesz więcej.
– Chyba
niedługo pójdę z torbami. Wydałam prawie wszystkie swoje oszczędności...
Poczekaj, ciocia coś chce... – Słyszę, jak odkłada na stolik słuchawkę i idzie
do drugiego pokoju. A potem dobiega odgłos trudnej do zrozumienia rozmowy.
Myślę, że wszystko jest jeszcze przede mną. Te moje dotychczasowe kłopoty z
rodzicami, to nic w porównaniu z tym, czego dowiaduję się od innych osób. – No,
już – odzywa się po dłuższej chwili. – Musiałam podać cioci środek
przeciwbólowy, ale dzisiaj jest na tyle przytomna, że pytała się, z kim
rozmawiam. Powiedziałam, że z tobą.
– Pamięta
mnie?
– Bardzo
dobrze. Prosiła, żeby ciebie ucałować.
– Dziękuję.
Pozdrów ją ode mnie.
–
Pozdrowię... Powiedz, co z twoim ojcem?
– Niestety
stwierdzili, że są to początki Alzheimera.
– I co mu
na to dali?
– To
najlepsze lekarstwo, jakie w tej chwili jest u nas dostępne. Na szczęście
okazało się, że dobrze je toleruje. W przyszłym tygodniu idę z nim do lecznicy
po receptę na dalszą kurację.
– Ale
wiesz, że ono nie leczy?
– Wiem,
tylko opóźnia postęp choroby. Mam jednak nadzieję, że ojciec ze względu na swój
wiek w sposób naturalny nie dożyje ostatniego,
trzeciego stadium.
– To
lekarstwo sporo kosztuje.
– Niestety.
Zamierzam oczywiście sam za nie płacić, bo ojca emerytura z trudem starcza na
dwie osoby.
– No tak,
widzisz na co nam przyszło... – Grażyna wzdycha ciężko. – Ale, Krzysiu,
popatrz, jaką mam sklerozę – stwierdza nagle, trochę za głośno. – Byłabym
zapomniała spytać ciebie, gdzie jest ta lecznica?
– Lecznica?
– No ta, do
której masz iść z ojcem. Bo wiesz, matka moich przyjaciół ma podobne objawy.
Powiedziałam im, co spotkało twojego ojca. Chyba nie masz mi tego za złe?
– Ależ
skąd!
– Zależy im
bardzo na tym, żeby matkę poddać takim samym badaniom. Byli już u różnych
lekarzy, ale nie dowiedzieli się od nich niczego konkretnego. Ta beztroska
naszej służby zdrowia jest przerażająca. Stary człowiek przeznaczony jest na
straty...
– A w jakim
stanie jest ich matka?
– Chyba w
gorszym, niż twój ojciec. Ciągle usiłuje wyjść z domu, a kiedy jej się to już
uda, to nie może trafić z powrotem.
– Słuchaj
Grażynko, daj swoim znajomym mój telefon. Niech zadzwonią do mnie. Lepiej
będzie, jeśli osobiście im wszystko przekażę.
– Dziękuję
ci. Ucałuj Halinkę.
– Halinka też cię całuje – Odkładam
spoconą słuchawkę i wychodzę zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Po
co tutaj przyszliśmy? – pyta ojciec.
Siedzimy w
czystym, przestronnym korytarzu na wygodnych krzesłach.
– Pani
doktor ma ciebie jeszcze raz zbadać i dać lekarstwo.
– Jakie lekarstwo?
– Na
pamięć.
– Na
pamięć?
– Tak. To
samo, które teraz brałeś na próbę.
– Aha.
Pod
drzwiami do innych gabinetów czeka kilka osób. Wszyscy przyszli tutaj z jakimś
problemem. W tej chwili nic ważniejszego dla nich nie istnieje. Borykają się z
własną niedoskonałością i z własnym, prywatnym światem. Właściwie powinienem im
współczuć, ale dla mnie najważniejszy jest teraz mój ojciec.
– Jak się
czujesz? – pytam.
– Ja?
Dobrze.
– Wyglądasz
nieźle.
– Bo ja,
wiesz, chodzę na spacery. Codziennie parę kilometrów. I rano gimnastykuję się.
Mam te... do ćwiczenia.
– Co masz?
– zmuszam go do myślenia.
– No, to,
co trzyma się w ręku... na mięśnie.
– Hantle –
podpowiadam w końcu.
– Tak,
hantle. Nie ciężkie, tylko takie... To mi dużo daje. Ty też powinieneś to
robić.
– Ja też
ćwiczę, tato. Dwa razy w tygodniu, po godzinie.
– To bardzo
dobrze. Będziesz się czuł tak jak ja.
W kolejce
do gabinetu jesteśmy tylko my. Ale po chwili podchodzi do nas kobieta,
prowadząca starszego mężczyznę. – Czy panowie do pani doktor...? – pyta,
wymieniając jej nazwisko.
– Tak –
odpowiadam.
– A długo
panowie czekają?
– Jakieś
piętnaście minut.
Towarzyszący
jej starszy człowiek drepcze niezdecydowanie w miejscu. Kobieta łagodnie
popycha go na krzesło: – Tato, siadaj tutaj. Musimy poczekać.. – I zwraca się
do mnie: – Przyjechałam z drugiego końca Warszawy. Ta pani doktor jest podobno
bardzo dobra... A może w gabinecie nikogo nie ma? Sprawdzał pan?
– Nie
sprawdzałem.
– Jak to,
nie sprawdzał pan? Trzeba było zapukać i wejść.
– Stanąłem
tylko pod drzwiami, żeby przekonać się, czy słychać jakąś rozmowę.
– No i co?
– Wydawało
mi się, że słyszałem głosy kilku osób.
– Wydawało
się panu? – Kobieta z dezaprobatą kręci głową, wstaje i przykłada ucho do
drzwi. – Rzeczywiście, tam ktoś jest – stwierdza po chwili, wyraźnie
zawiedziona. – Tato, zostaw ten guzik!
Starszy
człowiek bezskutecznie usiłuje odpiąć kołnierzyk koszuli, wpatrując się tępo w
przeciwległą ścianę. Kobieta niecierpliwie odsuwa mu ręce.
Wzdłuż
korytarza wędruje mężczyzna, którego twarz wydaje mi się znajoma. Nasze oczy
spotykają się, ale zaraz odskakują od siebie, niepewne wyniku konfrontacji.
Jest zdenerwowany. W długim, powyciąganym swetrze, z rękami w kieszeniach,
mamrocze coś do siebie. Kiedy po raz kolejny przechodzi obok mnie, rozpoznaję w
nim znajomego Grażyny i Andrzeja. Wstaję i chwytam go za ramię: – Dzień dobry,
Czy pan...?
– Tak –
odpowiada, nie pozwalając mi skończyć. – Wydawało mi się, że widzieliśmy się
już u Andrzeja, ale nie chciałem panu przeszkadzać.
– Nie
przeszkadza mi pan. Czekam z ojcem w kolejce do gabinetu. Byliśmy zapisani na
czwartą, ale czwarta już minęła. Ktoś bardzo długo tam siedzi.
– To moja
żona z matką. – Mężczyzna znowu zaczyna swoja wędrówkę. – Chciałem panu
podziękować – dodaje nagle.
– Za co?
– Za
informację, gdzie możemy pójść z matką. Nie przypuszczaliśmy, że może chorować
na Alzheimera. Kładliśmy to raczej na karb starczej demencji.
– Objawy są
bardzo podobne.
– No
właśnie. Ostatnio było już z nią bardzo źle. Bywały dni, kiedy nie poznawała
nas i koniecznie chciała wychodzić z domu... – Przystaje na chwilę i spogląda
na zegarek. – Coś długo tam siedzą... A pan... a pański ojciec?
– Z nim
jeszcze nie jest tak źle. O, tam siedzi.
– Ile ma
lat?
–
Osiemdziesiąt osiem.
– Nie
wygląda na tyle.
– Trzyma
się bardzo dobrze, ale perspektywy... sam pan wie.
Patrzę na
ojca ze smutkiem. Dobrze mi znany, starszy pan o miłej powierzchowności. Dużo
bym dał, aby jego choroba okazała się nieprawdą.
Drzwi do
gabinetu otwierają się w końcu. Wychodzi niemłoda już kobieta i popycha przed
sobą bezwolną, starą kukiełkę. Odwracam się, żeby uniknąć spotkania.
– Chodź,
tato – mówię. – Teraz nasza kolej.
– Dzień
dobry, mamo, jak się czujesz? – Matka patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem. –
Spałaś?
– Słucham?
– Pytam,
czy spałaś.
– Trochę. W
nocy nie mogę spać. Ta, obok – pokazuje łóżko pod przeciwległą ścianą –
chrapie. Tamta – tym razem jej palec wędruje wzdłuż ściany – pali do późna
światło. A ta, w nogach, mówi przez sen. Nie ma jej teraz, poszła gdzieś.
– No, w
końcu to nie jest sanatorium, mamo.
– Nie jest,
nie jest, A przydałoby się sanatorium. Powiem ci – matka ścisza i tak wątły
głos – że tutaj jest coraz gorzej.
– Złe
wyżywienie?
– Jedzenie
nie jest złe, może być, ale ja nie mam apetytu.
– To z czym
jest niedobrze?
– Nie rozmawiajmy
tutaj– Matka wskazuje oczyma śpiącą sąsiadkę. – Wyjdźmy na korytarz.. – Z
wysiłkiem próbuje dźwignąć się z łóżka. – Pomóż mi. Ja już mam dosyć... ten
ciągły ból...
Chwytam ją
za ramiona i staram się posadzić.
– Nie tak,
nie tak. Ja sama...
– Poczekaj,
mamo... – Obracam ją na bok, opuszczam z łóżka nogi i jednocześnie dźwigam do
pozycji siedzącej. – Zawsze w ten sposób wstawaj, wtedy nie będziesz czuła
bólu.
– Dziękuję,
synku... – Patrzę na jej wychudłą twarz, pochylone plecy. Oddycha szybko i płytko.
Z gardła dobywa się ciche rzężenie. – O, widzisz – wyszeptuje – i ta sapka. Nie
mogę złapać tchu. I flegma, ciągła flegma... Nic mi już nie pomoże... Który raz
już tu jestem?
– Czwarty.
– No
widzisz, i nic lepiej.
– Mamo, za
każdym razem wychodzisz stąd w lepszej formie.
– A... już
nic nie mów. – Matka macha niecierpliwie ręką. – Ty zawsze twierdzisz, że
powinnam czuć się lepiej. Nie współczujesz mi. A ja potrzebuję, żeby ktoś
porozmawiał ze mną, pomógł mi albo chociaż wysłuchał. Mam tyle do powiedzenia.
Jestem taka samotna...
– Mamo,
przecież nie jesteś samotna. Masz mnie, Marysię, jest ojciec. Troszczymy się o
ciebie.
– Marysię?
Ona ma swoje sprawy. Nie ma dla mnie czasu, A ojciec? Nieprzytomny i egoista.
Myśli tylko o sobie.
– Ojciec i
tak robi, co może. Nie zapominaj, mamo, że to stary człowiek. Ma osiemdziesiąt
osiem lat. Pomaga ci. Chodzi po zakupy, przygotowuje śniadania, kolacje, zmywa
po obiedzie...
– On? – Oczy
matki robią się okrągłe ze zdziwienia – On nic nie potrafi i nic nie wie.
Trzeba mu sto razy to samo powtarzać. I zapomina...
– Nie
narzekaj, mamo. Przynajmniej ktoś jest cały czas z tobą. Jest ci raźniej.
Możecie w razie czego wzajemnie sobie pomóc.
– Cały czas
jest ze mną? Jak tylko może, to wychodzi z domu. Codziennie rano koniecznie musi
robić jakieś zakupy, a po obiedzie wychodzi na spacer. Czy jest pogoda, czy
nie, to on wychodzi... – Matka przerywa i znowu zaczyna dyszeć. – O, widzisz,
cały czas tak samo.
–
Niepotrzebnie się denerwujesz, to pogarsza twój stan.
– Te nerwy
mnie zjedzą. Już lepiej, żebym nie żyła...
– Mamo,
uspokój się. – Gładzę ją po siwych, przerzedzonych włosach. – Chodźmy na ten
korytarz.
Zakładam
jej kapcie i pomagam zsunąć się z łóżka na podłogę. Matka opiera się o nocną
szafkę, zastawioną lekarstwami i czymś do jedzenia. – Synku – mówi – kup mi
trochę jogurtu, tego co lubię, i wodę. Lekarz powiedział, że muszę dużo pić.
– Dobrze.
– Ale nie
kupuj jabłek. Marysia ostatnio przyniosła mi jabłka i nie mogłam ich zjeść. A w
ogóle, to nic mi nie smakuje... Może kup mi pomidory, tylko takie dojrzałe i
twarde.
– Dobrze,
mamo, kupię. Wyskoczę do sklepu naprzeciwko i przyniosę ci.
Biorę ja
pod rękę i prowadzę do drzwi.
– Poczekaj
– mówi. – Podaj mi ten...
– Co?
– No,
ten... wisi przy umywalce.
Pomagam jej
założyć szlafrok. Przez chwilę bada swoje odbicie w lustrze nad umywalką: –
Popatrz, jak ja wyglądam. Te włosy, ta twarz... Nigdy nie byłam taka chuda. I
nie mam w co się ubrać, A te baby chodzą tak wypindrzone...
– Mamo,
przecież to jest szpital. Tutaj są sami chorzy ludzie. Nikt nie myśli o swoim
wyglądzie.
– Nikt nie
myśli? Chodzą wymalowane, ufryzowane, a ciuchy... O, patrz, ta.... zobacz, jak
wygląda. Chodzi po korytarzu tam i z powrotem...
– Nie widzę
w niej nic szczególnego. Pcha przed sobą aparat tlenowy i spaceruje, zamiast
leżeć w łóżku.
– Spaceruje
i słucha. Ona musi wiedzieć, co się dzieje. A potem obgaduje... – Matka znowu
ścisza głos i dalej coś mówi, ale nie słyszę
wszystkiego. Rozmowy, hałas przesuwanych sprzętów, odgłosy kroków i telewizor
skutecznie zagłuszają jej słowa. Czuję zmęczenie i zniecierpliwienie. Wyłączam
się na moment, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o wynikach badań ojca. –
Usiądźmy tutaj. – Ciężko dysząc opada na krzesło przy małym stoliku. – Popatrz,
nie mogę bez zadyszki przejść kroku...
– A co u
ojca? – pyta, kiedy może już swobodniej zaczerpnąć oddech.
– Radzi
jakoś sobie. Ja i Marysia pomagamy mu. Zanosimy mu obiady...
– A
śniadania i kolacje?
– Sam sobie
robi.
– To
dobrze. Dbajcie o niego. – Oczy matki nagle zachodzą łzami.
– Nie martw
się, mamo. Jest pod naszą opieką.
Matka
wyjmuje chusteczkę i przykłada do twarzy. – Ma tyle ze mną kłopotu. Ja wiem, że
moja choroba też i jego męczy. Teraz przynajmniej może sobie trochę odpocząć.
– Tak. Jest
okazja, żebyście OBOJE odpoczęli od siebie – podkreślam z naciskiem.
– Krzysiu,
ty także dbaj o siebie. – Matka gładzi mnie po ręce i nagle pyta: – A jak badania ojca?
– Byliśmy
na badaniach – zaczynam rozwlekle. – Psycholog, neurolog, badanie komputerowe
mózgu...
– No i co?
– No...
ojciec ma kłopoty z pamięcią. Trzeba to leczyć.
– O tym
wiem. – Niecierpliwi się matka. – Ale co to jest?
Odczekuję
chwilę i w końcu wyrzucam z siebie:
–
Alzheimer.
Matka
milczy. Żadnej widocznej reakcji. Na korytarzu zwykły, szpitalny ruch. Za oknem
trochę słońca i błyszczące, czerwone dachy.
– Muszę już
iść, mamo – mówię.
– Idź, idź,
synku.
– Wpadnę
jutro.
– Nie
musisz codziennie przychodzić. Dam sobie radę.
– Przyjdę.
Przyniosę ci to, co zamówiłaś i jakieś pismo i krzyżówki...
Matka z
wysiłkiem wstaje i odprowadza mnie do drzwi na końcu korytarza. Macha na
pożegnanie ręką.
Nieśmiałe promienie listopadowego słońca przenikają
przez szyby, budzą biedronki schowane przed zimą między oknami. Z trudem
przełykam kęs chleba, walcząc o więcej oddechu przez zatkany nos.
– Biedny
jesteś. – Współczuje mi Halina i dotyka przez stół mojego policzka.
– Dopadło
mnie, ale najgorsze mam chyba już za sobą.
– Nie
jestem tego taka pewna. Masz jeszcze czerwone, szkliste oczy. W dalszym ciągu
wyglądasz niezdrowo.
– To jakieś
dziwne przeziębienie. Przez cały rok trzymałem się zupełnie nieźle... Ale jutro
będę już mógł wyjść.
Halina
patrzy na mnie z dezaprobatą. – Najbliższe dwa dni powinieneś posiedzieć w
domu. Nie wiadomo, co się z tego rozwinie. Może to jakiś wirus?
– Zobaczymy.
– Smaruję grzankę dżemem i głośno siąkając przetykam wreszcie lewą dziurkę. To
siąknięcie jest tak donośne, że niemal zagłusza dźwięk leżącego na stole
telefonu.
– Ciekawe,
kto to może być o tak nietypowej porze. Twoja mama, czy moi rodzice? – domyślam
się nerwowo.
– To pewnie
do ciebie. – Ma nadzieję Halina.
– Nie, to
do ciebie.
Przez
kilkanaście sekund podrzucamy sobie niechciane źródło niepokoju.
– Weź –
mówię.– Za chwilę włączy się sekretarka.
Halina
desperacko podnosi telefon do ucha: – Słucham? Dzień dobry... jest... Nie, nie,
zaraz go dam... To ojciec – mówi do mnie po cichu.
Grzanka z
dżemem staje mi w gardle. Czuję niemiłe mrowienie w karku i myślę, że, cholera,
znowu coś się tam dzieje.
– Dzień
dobry, tato.
– Dzień
dobry, Jasiu.
– Tato, ja
jestem Krzysiek. Jasio, to syn Marysi.
– Tak.... –
Chwila zastanowienia. – Marysia... Hania..., no, twoja żona mówiła, że jesteś
chory.
– Trochę,
ale w poniedziałek będę już zdrowy.
– Martwię
się, masz taki głos... zmieniony.
– Jak
zwykle przy katarze. A ty jak się czujesz?
– Ja jak
zwykle, dobrze.
– No tak,
jesteś pod tym względem wyjątkowy.
– Ja w
ogóle nie choruję, bo wiesz, biorę te pastylki...
– Te
witaminy?
– Tak.... i
spaceruję, gimnastykuję się...
– Tato –
przerywam mu, bo opowiada mi to już po raz n-ty – czy wybierasz się dzisiaj z
Marysią na cmentarz?
– Na
cmentarz? No... chyba tak. Tak, mówiła, że po mnie przyjedzie.
– To
dobrze. A poza tym, co w domu?
– W domu? U
nas wszystko w porządku. Dzwonię, żeby dowiedzieć się, jak się czujesz.
– Coraz
lepiej.
– Przyjdź w
poniedziałek. Czekają na ciebie parówki no i te... wiesz.
– Wiem.
Masz dzisiaj wolny dzień od garnków, tato, bo przychodzi Wiera.
– Wiera? No
tak, Wiera.
– To
trzymaj się, tato.
– Na
szczęście to nie był żaden alarm – mówię do Haliny, kładąc telefon. – Może
resztę dnia spędzimy w spokoju.
Dlatego nie
boję się już, kiedy koło południa znowu rozlega się dzwonek.
– Słucham.
– Pan
Krzysiek? – Głos kobiety ma charakterystyczny, wschodni akcent.
– Tak, co
się tam dzieje?
– Pan
Krzysiek, mówi Wiera. Ja już nie mogu. Ja nie chcę tych pieniędzy. Pani Anna...
ciągle coś nie tak. To marchewku nie tak, to pielemienie nie tak. Niech pan
pryjediet. Ja rezygnuju...
– Nie mogę
przyjechać, jestem chory.
– Ale niech
pan pryjediet. Pana Kazimiera nie ma...
– No
dobrze, przyjadę.
Halina
siedzi przy stole i robi na drutach
– Wiera
rezygnuje z pracy u rodziców – mówię. – Ma dosyć matki. Muszę tam jechać.
– Pojadę z
tobą. Poprowadzę samochód.
– Nie. Dam
sobie radę. Nie powinnaś w tym uczestniczyć.
Wstaję i
idę do łazienki, ale po drodze znowu słyszę telefon. – Pan Krzysiek? Niech pan
nie prichodit. Popracuju do kańca i patom zrezygnuju. Niech pani Anna wazmit
kakuju Polku.
„Tak,
Polkę” – Słyszę w tle podniesiony głos matki i czuję że wzbiera we mnie
niepohamowana złość. – Dobrze, niech pani da matkę!
– Słucham?
– Matka brzmi teraz bardzo niepewnie.
– Siedź
sobie sama w tej twojej kuchni! – wrzeszczę. – Po raz ostatni załatwiłem ci
pomoc. Nie chcę ciebie znać! – Rozłączam się, nie czekając na jej reakcję.
–
Powiedziałem matce, że nie chcę jej znać – mówię do Haliny. – Ojciec pojechał z
Marysią na cmentarz a matka pożarła się z tą Wierą... Co ja mam z tymi starymi
zrobić? Staram się, żeby im pomóc, żeby matka nie pichciła tych obiadów, bo
jest chora... i wszystko na marne. Powiedz, co ty byś zrobiła na moim miejscu?
–
Przeczekałabym. Niech radzą sobie sami. Może przekonają się, że nie jest to
takie łatwe.
– Jak
tam było? – pytam, otwierając drzwi.
– Szkoda
mówić. – Halina wchodzi, zziębnięta od poniedziałkowego wczesnego chłodu. –
Dlaczego nie leżysz?
–
Zaparzyłem sobie zioła. No to jak tam było?
Halina
zdejmuje kurtkę, wnosi do kuchni torbę z zakupami – Zadzwoniłam dwa razy, tak
jak chciałeś. Ociec otworzył drzwi, nie pytając, kto to.
– Zawsze
tak robi – wtrącam.
– Był zły.
Miał do mnie pretensję, że ciebie nie ma. Powiedział, że się na nich obraziłeś
i wysłałeś mnie samą, żeby nie spotkać się z nimi.
– Przecież
wiedział, że jestem chory.
– Pewnie
zapomniał. Powiedziałam, że ciągle jeszcze leżysz w łóżku, ale nie jestem
pewna, czy to do niego dotarło.
– A matka?
– Przez
cały czas gadała. Powiedziała, że traktujesz ją jak dziecko, a ona przecież
jest twoją matką.
– Trudno
nie traktować jej jak dziecko.
–
Powiedziała, że Wiera była złą kobietą. Nie umiała ani sprzątać ani gotować. No
i jak ona mogła zadzwonić do ciebie z ich telefonu bez pytania. Potem
stwierdziła, że powinnam wpłynąć na ciebie, żebyś tak źle nie odnosił się do
swojej matki, że jesteś nerwowy, że wymusiłeś na niej zgodę na remont mieszkania,
że ona do dzisiaj po tym remoncie nie wie, gdzie co się znajduje, bo wszystko
jest gdzieś pochowane, że tęskni do swojej łazienki z wanną.
– Jak na to
zareagowałaś?
–
Stwierdziłam, że jest to sprawa między tobą a nią i że ja nie będę do tego się
wtrącać.
– No i
dobrze. A ojciec?
– Ciągle
chodził między kuchnia a pokojem i mamrotał, że ta kobieta od początku mu się
nie podobała i że ma z tobą do pogadania.
– Dziwne.
Jeszcze niedawno mówił, że Wiera bardzo dobrze gotuje i że dokładnie sprząta.
– Widocznie
boi się matki, albo ustalili między sobą, co będą na ten temat mówić.
– Biedny
starzy, pokrzyżowałem im plany. Nastawili się na ostrą rozmowę ze mną, a ja
wystawiłem na ogień ciebie.
– Jakoś to
wytrzymałam. Najpierw rozkładałam im lekarstwa, a potem piłam herbatę, bo
ojciec oczywiście przygotował mi ją, mimo że nie miałam na to specjalnej
ochoty. Modliłam się, żeby szklanka stała się jak najszybciej pusta. Wyszłam
stamtąd po czterdziestu pięciu minutach.
Halina
relacjonuje to wszystko beznamiętnie. Zdaje sobie sprawę z tego, że są to starzy,
schorowani ludzie, że reagują jak dzieci i że niewiele można na to poradzić. Ja
tak nie potrafię.
– Po raz
ostatni pomogłem im w tej sprawie. Już trzeci raz załatwiałem kobietę do
gotowania i sprzątania i za każdym razem wszystko na nic. To jakieś fatum.
Teraz palcem nie ruszę. Niech gimnastykują się sami – mówię to z żalem i
złością, ale gdzieś tam, w głębi serca, czuję, że prawdopodobnie będzie
inaczej.
– Dzień
dobry, Krzysiu, tu tata. – Ojciec tym razem nie pomylił mojego imienia. Całość
wyrecytował głosem donośnym i młodym, jakby nigdy nie był chory.
– Dzień
dobry, tato.
– Leżysz?
– Tak. To
zaziębienie jakoś nie chce mi przejść. Postanowiłem wygrzać się, ale do piątku
powinienem czuć się już znacznie lepiej.
– To nie
dobrze, że jesteś taki chory. – Ani słowa o niedawnej wizycie Haliny. Zamierzam
więc sprowokować go i spytać, czy u nich była, ale w tle słyszę płaczliwy głos
matki: „ucałuj go”. – Mama cię całuje. Pogadaj z nią.
Nie mam
teraz ochoty na rozmowę z matką. A w ogóle to najchętniej odseparowałbym się od
nich obojga na jakiś czas. Może wyjechać z Warszawy na kilka dni? Matka jednak
podchodzi do telefonu. – Krzysiu, jest mi tak przykro, że chorujesz. Kuruj się
i nie myśl o mnie źle – głos jest pełen bólu i łez. Nigdy nie wiem, czy jej
reakcje odzwierciedlają rzeczywisty jej stan, czy są wynikiem zwykłego,
starczego wyrachowania. – Marysia powiedziała, że jestem histeryczką, a
przecież tak nie jest. Byłeś taki nieprzyjemny...
Płacz.
– Daj
spokój, mamo – mówię, przezwyciężając niechęć. – Widocznie twoim przeznaczeniem
jest siedzenie w kuchni i pitraszenie tych obiadów.
– Będę
gotowała, ale do sprzątania muszę kogoś znaleźć. Nie poradzę sobie.
– Mamo, ja
po raz ostatni załatwiałem to dla was. Za każdym razem coś ci się nie podoba.
Ale Marysia wspomniała, że może kogoś poszuka.
–
Rzeczywiście, masz pecha – stwierdza prowokacyjnie matka, ale już mi się nie
chce kontynuować tej jałowej rozmowy.
–
Porozmawiamy, jak przyjdę do was – ucinam z mocnym postanowieniem, że nie dam
się wciągnąć w żadną męczącą dyskusję.
– Przyjdź,
synku.
– Do
widzenia, mamo.
Odkładam
słuchawkę i odczuwam coś w rodzaju ulgi, nie wynikającej jednak z zakończenia
rozmowy, a z paradoksalnego uspokojenia sumienia, które gryzło mnie przez
ostatnie dwa dni.
– Rodzice?
– pyta Halina.
– Tak.
– Widocznie
sprawdzali, czy mówiłam prawdę, że jesteś chory.
– Cześć,
mamo.
– Ach, to
ty. Myślałam, że to ojciec. – Matka odwraca się nerwowo. Stoi, przygarbiona, w
kuchni i spogląda na mnie pytająco.
–
Przestraszyłaś się?
– Trochę.
– A gdzie
ojciec?
– Jak
zwykle, poszedł po zakupy.
–
Nieprzyjemna pogoda. Wieje wiatr i kropi deszcz.
Zdejmuję
kurtkę, buty i zakładam kapcie. Z napięciem oczekuję dalszej reakcji matki.
Jest to moja pierwsza wizyta po odejściu Wiery. Matka robi jednak wrażenie
spokojnej i nawet przez chwilę uśmiecha się. – Dobrze już się czujesz? Halina
mówiła, że jesteś chory.
– Prawie mi
przeszło, ale nie czuję się całkiem zdrów.
– To
słychać. Masz niedobry głos.
Wchodzę do
kuchni i stawiam na stole słoik z kawą.
– Co to
jest?
– To kawa
dla ojca. Zauważyłem, że już mu się kończy.
Matka
bierze słoik i ogląda go dokładnie. – To dla ojca? JA taką piję.
– Mamo, ty
pijesz taką w kwadratowym słoiku. Ojciec lubi tę z niebieską naklejką
Matka
odstawia kawę z niedowierzaniem. Chwyta głęboko powietrze i siada na stołku. –
Oj, źle się czuję. Krzysiu, żebyś ty wiedział, jak ja cierpię.
Patrzę na
nią ze smutkiem. Napięcie i zdenerwowanie, z jakim tu przyszedłem, ustępuje
współczuciu. – To wina tej pogody – uspokajam ją. – Huśtawka temperatury i
ciśnienia. Nawet zdrowy człowiek czułby się przy tym źle.
Matka przez
chwilę milczy, a potem zmienia temat: – Napijesz się herbaty?
– Zaraz
sobie zrobię, niech mama siedzi.
Matka
jednak wstaje. – Idę do pokoju. Przyjdź do mnie.
– Zaraz
przyjdę. Będę rozkładał wam lekarstwa.
– Ach, te
lekarstwa. Ciągle tyle lekarstw... Już nie chce mi się żyć... – Odchodzi
powoli, przytrzymując się ścian.
Włączam
elektryczny czajnik. W ciasnej kuchni widać jeszcze ślady działalności Wiery:
zamieciona podłoga, wymienione ścierki, czysty blat i poukładane talerze. Nawet
szklanka, którą zdejmuję z suszarki, nie klei się i nie widać na niej śladów
ust. Za parę dni wszystko powróci do „normy”.
– W kuchni
jeszcze czysto – zauważam, wchodząc do pokoju matki i zaraz gryzę się w język.
Matka jednak spokojnie leży na wersalce, nie reagując na prowokację. Zaczynam
mieć nadzieję, że tym razem, jeśli będę trzymał się na wodzy, nie pokłócę się z
nią.
Biorę
pudełko z lekarstwami, zastanawiając się, czy zostać tutaj, czy przejść do
stołowego.
– Usiądź –
prosi matka. – Tak rzadko mam okazję z tobą porozmawiać.
Siadam, nie
mając pojęcia, jaki temat rozmowy byłby na tyle neutralny, żeby nie spowodować
krótkiego spięcia.
–
Niepotrzebnie wyszedłeś z domu – zaczyna matka. – Kaszlesz, a ja boję się
infekcji.
– Trochę
kaszlę, ale już nie zarażam.
– Dbaj o
siebie, synku. – Oczy matki zachodzą łzami.
– Dbam o
siebie, mamo. Po raz pierwszy w tym roku złapałem katar. Pewnie zaraziłem się
od dzieci.
– Od jakich
dzieci?
– Od dzieci
naszych znajomych. Opowiadałem ci o nich.
– Aha,
pamiętam.
Nie jestem
pewien, czy matka rzeczywiście to pamięta. Rozkładam lekarstwa na następny
tydzień do pojemniczków, posegregowanych według pór dnia i cieszę się, że jak
dotąd udało mi się uniknąć rozmowy o Wierze. Postanawiam pierwszy o niej nie
wspominać.
Matka wsuwa
do ust inhalator. Z wysiłkiem odmierza kolejne wdechy. Nie słyszy podwójnego
sygnału domofonu. Naciskam przycisk odblokowujący bramę, otwieram zamek u drzwi
i wracam do pokoju. Kątem oka widzę wchodzącego po dłuższej chwili ojca. –
Cześć, tato! – krzyczę.
Ojciec nie
odpowiada. Lekko pochylony, opiera się o framugę.
– Kto to? –
pyta matka.
– Ojciec.
– To już
wrócił?
– Tak,
mamo.
– Jak
wszedł? Czy znowu zostawił otwarte drzwi?
– Nie, ja
mu je otworzyłem. Dzwonił domofon.
– Nic nie
słyszałam. Kaziu!
Ojciec
zdejmuje buty. Idę do niego i witam się z nim.
– Ach, to
ty! – mówi zdziwiony. – Zmęczony jestem.
– To wina
tej pogody. Ciągłe zmiany ciśnienia i temperatury – odklepuję uspokajającą
formułkę. Nie mam pewności, czy ojciec wszystko słyszy. A nawet, jeśli słyszy,
to najprawdopodobniej nie wszystko do niego dociera. Za dużo informacji w
jednym przekazie.
– Jak się
czujesz? – pyta, przypominając sobie nagle, że byłem chory.
– Prawie
dobrze. Jeszcze tylko trochę kaszlę.
Ojciec
wchodzi do kuchni i niepewnie rozgląda się po niej. – Jak się czujesz? – pyta
znowu, kiedy dostrzega, że idę za nim.
– Dobrze,
tato. Czego szukasz?
– Nie
widziałeś tego..., no wiesz...
– Czego?
– No,
tego... z czym chodzę...
– Torby?
– Tak,
torby.
–
Zostawiłeś ją w przedpokoju. Zaraz przyniosę.
– Zostaw,
ja ją wezmę.
– Usiądź,
tato. Jesteś zmęczony. – Biorę torbę z zakupami, którą porzucił koło wieszaka.
Jak on w tym wieku jest jeszcze zdolny do dźwigania takich ciężarów? – Sporo
nakupowałeś.
– Musiałem
coś kupić. Mama, wiesz, potrzebuje tych... świeżych. No i tego... białego, co
lubi. Ja to wszystko kupuję tam... no wiesz...
– Gdzie,
tato? Przypomnij sobie.
– W
Supersamie.
Do kuchni
wchodzi matka i opiera się o blat stołu. – On zawsze kupuje tyle tych bułek –
wysapuje. – Potem czerstwieją. Jogurtu też kupuje za dużo... Kaziu, przygotuj
Krzysiowi coś do jedzenia.
– Jeszcze
nie jestem głodny, mamo. Zrobię sobie tylko herbatę.
Nalewam
wodę do czajnika i włączam go.
– Zrobić ci
herbatę? – pyta nagle ojciec.
– Ja sam
sobie zrobię, tato. Nastawiłem już wodę – tłumaczę cierpliwie, jakbym miał
przed sobą dziecko.
– To
dobrze. Zaraz przygotuję co coś do jedzenia, ale tylko spokojnie. Nie wszystko
naraz.
Ojciec
wstaje i zaczyna wyjmować z torby zakupy. Kłębimy się we troje w ciasnej
kuchni. Niecierpliwie utyka w lodówce to, co przyniósł z Supersamu. Matka robi
sobie w wyjątkowo skomplikowany sposób kawę. A ja biorę szklankę z herbatą i w
końcu wymykam się do dużego pokoju. Wiem, że za chwilę ojciec przyniesie „coś
do jedzenia”: nieśmiertelne parówki, musztardę, chleb, żółty ser i jakieś
słodycze.
– Jedz –
mówi. – Ty to lubisz, te... te... One naprawdę są z tego...
– Z indyka,
tato.
Jem te
parówki, nie chcąc mu odmówić, chociaż stają mi w gardle. Matka przywleka się
do nas, mieszając w szklance coś w rodzaju czarnej papki. – Ojciec coraz
bardziej zapomina – narzeka. – Wszystko na mojej biednej głowie. Gotowanie,
sprzątanie, a ja naprawdę jestem chora... – Żuję parówkę bez komentarza. – ...
ja nie wiem, jak sobie dam z tym wszystkim radę. A on – wskazuje na ojca – nic
mi nie pomaga. – Ojciec udaje, że nie słyszy. A może rzeczywiście nie bardzo
zdaje sobie sprawę z tego, co mówi matka. Przełamuje maślaną bułeczkę i wkłada
sobie do ust, krusząc na serwetę, dywan i spodnie. – ...On tak zawsze. Nigdy
nie potrafił uważać podczas jedzenia.
– Tato –
mówię – podstaw sobie pod brodę talerz.
Ojciec
niezdarnie zbiera okruszki i przewraca szklankę, na szczęście pustą.
– Ty...
ty... – zaczyna znowu matka i zanosi się kaszlem. W gardle bulgocze flegma,
charakterystyczna dla jej choroby. – Przynieś mi... – bełkocze do ojca.
– Co
chcesz?
Matka macha
ręką, wstaje i wlecze się do ubikacji. Za chwilę słyszę, jak odkasłuje ze
złością, spluwa i spuszcza wodę.
– Tato,
włóż aparat do ucha, bo nie wiesz, co się dzieje – mówię.
Ojciec
oczywiście nie reaguje. Wiem, że woli mieć święty spokój przynajmniej wtedy,
kiedy ja jestem u nich.
Matka,
ciężko dysząc, znowu siada przy stole. – Szukam kogoś do sprzątania – oznajmia
po chwili.
– Szukaj.
Ja już powiedziałem ci, że nikogo nie będę załatwiał – nie wytrzymuję.
– Co
mówisz? – krzywi się matka.
– Mówiłem,
że Wiera była ostatnią kobietą, którą załatwiłem wam do pomocy.
– Jaka
Wiera?
– No ta,
która zrezygnowała z pracy u ciebie.
– A, ta
czarna... To była wyjątkowo nieprzyjemna kobieta. Taka arogancka. Nie pozwoliła
sobie nic powiedzieć.
– Nikt nie
lubi, jak ktoś się do niego wtrąca, kiedy coś gotuje.
– Ja, ja
się do niej wtrącałam?
– A kto,
ja? Miałaś pretensję nawet do tego, że źle obiera marchewkę.
Matka
zapowietrza się. Wytrzeszcza zdumione oczy. – Co ty mówisz? – wykrztusza w
końcu. – Robisz ze mnie wariatkę, która nic nie pamięta.
– To może
ja nie pamiętam?
– Nieraz
wmawiałeś mi to, czego nigdy nie mówiłam.
Ojciec
niespokojnie patrzy na nas, niewiele rozumiejąc z tego, co się dzieje. W końcu sięga po aparat i wkłada go do ucha. A
ja, wbrew swojej woli, znowu daję się wciągnąć w męczącą spiralę kłótni. – A
kto niedawno mówił ze łzami w oczach, że Wierę Bóg zesłał, jak nie ty? –
przypominam.
– Kto, Bóg?
Co ty mówisz! Kiedy?
– Wtedy,
kiedy byliśmy na urodzinach Eli. Siedzieliśmy przy stole i spytałem ciebie, czy
jesteś zadowolona z Wiery. Marysia może zaświadczyć.
– Nigdy
tego nie mówiłam – stwierdza matka twardo, patrząc na mnie z miną zaszczutego
męczennika. – Zawsze masz do mnie jakieś pretensje, a ja jestem chora. Boli
mnie krzyż i nie mogę oddychać. Potrzebuję dobrego słowa i opieki, a ani ty,
ani Marysia w ogóle o mnie nie dbacie. A ten – wskazuje zdezorientowanego ojca
– zajęty jest tylko sobą. Ja dla niego nie istnieję.
– Mamo,
ojciec ma osiemdziesiąt osiem lat i sam wymaga opieki. To cud, że jeszcze jest
w stanie cokolwiek ci pomóc. Przecież chodzi po zakupy, pomaga przy robieniu
śniadania i przy obiedzie...
– On? On w
ogóle nie wie, co się dzieje.
– Jeszcze
nie jest z nim tak źle, mamo. Najgorsze dopiero przed nami – mówię i już wiem,
że popełniłem fatalny błąd, wyzwalając rutynową w podobnych przypadkach reakcję
matki: – Ja wiedziałam od początku, że on jest głupi. Życie mi zmarnował.
Zawsze wszystko było na mojej głowie, dzieci, gotowanie, sprzątanie. Byłam
kuchtą. Jak ja nienawidzę tych garów...
– Co, mamę
znowu coś boli? – wtrąca bez sensu ojciec. – Bierze tyle tych..., no wiesz i
nic jej nie pomaga.
– O,
widzisz? – stwierdza matka z triumfem.
– Tato,
ustaw sobie aparat. Ty nic nie słyszysz. Rozmawiamy o Wierze. Przecież byliście
z niej zadowoleni.
– O jakiej
Wierze?
– No o tej,
która od was odeszła.
– Aha... –
zastanawia się ojciec. – Ona nie była dobra. Taka... taka... i źle gotowała.
– Przecież
niedawno mówiłeś, że smakowało ci to, co robiła na obiad... – Nie kończę,
zrezygnowany. Z przerażeniem stwierdzam, że nic do nich nie trafia. Matka
usiłuje coś jeszcze mówić, ale wstaję, ubieram się i wychodzę bez pożegnania.
– Tato,
przyniosłem czajnik.
– Jaki
czajnik?
– Nowy
czajnik elektryczny. Poprzedni zepsuł się, pamiętasz?
– Czajnik?
– dziwi się ojciec. – Czajnik..., co to jest?
Wyjmuję go
z pudełka i pokazuję ojcu: – To jest właśnie to.
– Aha, ja
wiem, nalewa się do tego wody i... przelewa się ją, żeby była dobra.
– Nie,
tato. Znowu mylisz go z filtrem do wody. Dzbanek do filtrowania wody stoi w
szafce. W tym, co ci pokazuję, gotuje się wodę już przefiltrowaną.
Ojciec
odbiera mi czajnik i zagląda do środka. – No właśnie – stwierdza, zdenerwowany.
– W tym gotuje się wodę. A gdzie jest ten stary?
– Nie
chcieli go naprawić, ale oddali mi pieniądze, bo był jeszcze na gwarancji. I za
te pieniądze kupiłem nowy.
Ojciec nie
słucha. Stawia czajnik na stole. Przypuszczam, że nadal nie wie, do czego
służy. Krząta się po kuchni, zagląda do lodówki, otwiera szafkę z talerzami i
szklankami. – Zjesz coś? – pyta rytualnie.
– Nie,
dziękuję, tato. Jadłem w domu śniadanie. Przyszedłem, żeby rozłożyć lekarstwa.
– Nie można
tak, musisz coś zjeść. Kupiłem ci to, co lubisz, wiesz, takie długie...
– Parówki?
– Parówki –
powtarza ojciec. – Są naprawdę smaczne. Zrobione są z tego...
– Z indyka.
– Z indyka..
– Wyjmuje z lodówki parówkę i macha nią przed nosem. – Patrz, trzeba tylko
zdjąć to... a potem włożyć do tego...
– Dobrze,
tato – zgadzam się dla świętego spokoju. – Zrobię to, jak tylko skończę
rozkładać lekarstwa. – Wiem, że chodzi mu o to, abym zdjął z parówki flak i
podgrzał ją.
Wchodzę do
pokoju. Matka siedzi w fotelu i ogląda telewizję. Na mój widok podskakuje,
teatralnie przestraszona: – Chodzisz jak duch – mówi.
Pochylam
się, żeby pocałować ją w rękę. Tym razem nie oponuje. Przygląda mi się
załzawionymi, chorymi oczami. – Źle wyglądasz. Boli cię coś? – pyta.
– Jak
zwykle, krzyż.
– Mnie też
boli. Jak długo to będzie trwało?... Jestem wykończona. I jeszcze ten kaszel...
Męczę się...
– Taka jest
uroda twojej choroby, mamo – przerywam jej zimno. – Mówił ci przecież o tym
lekarz.
– Jaki
lekarz?
– No, ten
ze szpitala na Płockiej.
– To
konował. On na niczym się nie zna.
– Gdyby nie
on, już byś nie żyła.
– Nie
żyłabym? Co ty bredzisz... – Zapowietrza się, ciężko dysząc. Nie potrafię z nią
dyskutować. Wysysa ze mnie wszystkie żywotne siły. Jest mistrzynią w odkręcaniu
kota ogonem. Doskonale wygrywa swoją pozycję starej, schorowanej kobiety.
– Skończmy
z tym. – Zdobywam się na szaleńczą stanowczość. – Rozmowa z tobą prowadzi
donikąd. Wykańcza mnie nerwowo.
– To ty
wykańczasz mnie.
– Mamo, nie
przyszedłem tutaj, żeby tracić zdrowie kłócąc się z tobą.
– A z kim
ja mam porozmawiać? Do kogo się wyżalić? Nie mam nikogo takiego. Jestem sama...
Na
szczęście do pokoju wchodzi ojciec. – Zrobię ci herbatę – proponuje.
– Nie,
tato. Rozłożę lekarstwa i zaraz uciekam.
– A gdzie
będziesz jadł obiad?
– U mnie w
domu. Halina czeka z obiadem.
– Która
godzina?
– Pierwsza.
Ojciec
sprawdza na stojącym na kredensie zegarze, czy mam rację.
– Późno. A
co my będziemy jedli? – Pytanie skierowane jest do matki.
– To ty nie
wiesz? Zupę. Znowu będę musiała robić zupę. – Matka z trudem wstaje z fotela i
wlecze się do kuchni. – Boże – mamrocze – jak wszystko mnie boli.
Siedzę,
rozkładam lekarstwa i przez przedpokój widzę, jak oparta o szafkę mozolnie
zapala gaz.
– Tato, dwa
razy nie wziąłeś lekarstwa na pamięć – mówię.
– To ja
biorę lekarstwo na pamięć? – pyta zdumiony ojciec.
– To są te
pastylki, które łykasz co wieczór, po kolacji. Masz je rozłożone po jednej na
każdy dzień w tym pudełku. – Pokazuję mu wąskie, kartonowe pudełko, podzielone
na siedem przegródek. W każdej z nich znajduje się pojemniczek po kliszy
fotograficznej, opisany dniem tygodnia, z pastylka w środku.
– A, to
jest to... – stwierdza ojciec. – Zawsze je biorę wieczorem, kiedy robię sobie
herbatę. To jest na pamięć?
– Tak, tato
– potwierdzam cierpliwie, wiedząc, że za jakiś czas znowu będę musiał mu to
uświadomić. – To jest twoje podstawowe lekarstwo. Musisz o nim pamiętać, bo
inaczej nie będziesz wiedział, co się dzieje.
– Wiem o
tym – odburkuje zniecierpliwiony. Zaczyna chodzić po pokoju, szukając czegoś. –
Krzysiu – odzywa się wreszcie – gdzieś miałem to... wiesz, co się zakłada, żeby
świeciło.
– Co, tato?
– pytam, zmuszając go do myślenia.
– Będziemy
ubierać... takie drzewko.
– Jakie
drzewko?
– Takie
zielone i na tym różne... zabawki.
– Choinkę –
podpowiadam w końcu.
–
Choinkę... Gdzie ja to mam? Cholera, o wszystkim zapominam. Wiem, o co chodzi,
ale nie umiem tego nazwać.
– Nie
denerwuj się, tato. Zaraz sobie przypomnisz. Pomyśl spokojnie.
Ojciec
odsuwa fotel od ściany i wyciąga zza niego plastykowy worek. – O! To jest to..
– pokazuje mi go triumfalnie.
Zaglądam do
środka. – To są lampki na choinkę, tato.
– No
właśnie, lampki. Tylko wiesz, one nie... świecą. Trzeba je naprawić.
– Dobrze,
tato – odpowiadam i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że to przecież już grudzień.
Za oknem śnieg i niedługo będą Święta.
– Zobacz,
ładna? – Ojciec ciągnie mnie za rękaw do pokoju. Na kredensie stoi niewielka
choinka.
– Ładna,
tato. Sam ją ubrałeś?
– Sam.
Zawsze sam ubieram choinkę.
– Mieliście
kiedyś większą, pamiętasz? Stawialiście ją na podłodze. Też była sztuczna.
– No
właśnie – wtrąca matka. – Gdzie ona jest?
– Nie
potrzebna nam większa – denerwuje się ojciec. – Za dużo roboty.
– Zawsze
byłeś leniwy – dogaduje matka. – Nic nigdy nie chciało ci się w domu robić.
Ojciec udaje,
że nie słyszy. Poprawia wiszące zabawki, ustawia niewielką szopkę i pokazuje mi
ją: – Dostałem od Marysi. – Tym razem bezbłędnie trafia z imieniem. – Zawsze ją
tu... kładę.
– A gdzie
są lampki?
– Miałem
ciebie prosić, żebyś mi pomógł...
– Pomóc ci
je zawiesić?
– Tak.
– A gdzie
je masz?
– Tutaj są.
– Podaje mi kłębek zielonych przewodów z kolorowymi żaróweczkami. Pracowicie
rozplątuję to wszystko, potem zakładam na choinkę i kiedy zamierzam już włączyć
do gniazdka, zauważam, że brakuje wtyczki. – Gdzie jest wtyczka, tato?
– Wtyczka?
– No to, co
trzeba włożyć do gniazdka, żeby żarówki się świeciły.
Ojciec
przygląda się uważnie trzymanym przeze mnie dwóm przewodom. – To ona ma być
tutaj? Przecież była...
– Może i
była, ale teraz nie ma. Co z tym zrobiłeś? – pytam ostro. Za ostro, bo ojciec
wystraszony cofa się. – Pewnie urwałeś, wyciągając z gniazdka i gdzieś
wyrzuciłeś.
– Niczego
nie urwałem ani nie wyrzucałem...
– A kto to
zrobił, krasnoludki? – Robię błąd, okazując zdenerwowanie i zwracając się do
ojca podniesionym tonem. Mam jednak już dosyć jego niezdarności, zapominania i
spowolnionych reakcji. Wiem, że powinienem być cierpliwy, bo tylko w ten sposób
mogę mu pomóc, ale teraz czuję się zmęczony i zniecierpliwiony. – Wczoraj
przyniosłem naprawione lampki i wtyczka była – dodaję.
Biedny
ojciec rozpoczyna chaotyczne poszukiwania. Zagląda w najbardziej nieoczekiwane
miejsca: za szafę, pod poduszkę na kanapie, do kwiatów na parapecie i na koniec
bierze się za kartkowanie książki. Robi mi się go żal. – Tato, tam na pewno jej
nie znajdziesz. Daj spokój, jutro kupię nową i podłączę ją do przewodów.
Ale ojciec
nie daje za wygraną. Wyciąga spod biblioteki pudło z resztą zabawek. – O, jest!
– woła i podaje mi drugi zestaw lampek. Ze wstydem stwierdzam, że jest to
właśnie ten, który naprawiałem. Na jego końcu bezczelnie dynda nienaruszona
wtyczka.
– Skąd
wziąłeś tamte uszkodzone lampki? – pytam, usiłując zagłuszyć narastające
wyrzuty sumienia.
– Nie wiem.
Też były w zabawkach.
Nie mówię
już nic. Zdejmuję z choinki niesprawne lampki i zakładam te drugie, z wtyczką.
– Pomóc ci
? – pyta ojciec.
– Dobrze,
tato, pomóż.
Patrzę na
jego grube, niezdarne, zreumatyzowane palce i czuję ogromny smutek.
Siedzę pod stołem. Duży, okrągły blat ze zwisającą
nisko serwetą stwarza poczucie bezpieczeństwa. Muszę niemal położyć się na
podłodze, aby zobaczyć, co się dzieje w pokoju, ale TAM nie dzieje się jeszcze
nic. Półmrok i olbrzymia tafla okna. Wzdrygam się, patrząc w jej ciemność. To
właśnie stamtąd dobiegnie pukanie tego KOGOŚ, kto wkrótce ma przyjść. Jego
wizyta jest nieunikniona – straszna i zarazem przyjemna. Trzeba tylko przetrwać
pierwszy moment spotkania.
Obok mnie
bawi się kostkami do gry mój cioteczny brat, Janusz. Miesza je w zaciśniętych
garściach i rozrzuca na podłodze. Ciągnę go za rękaw: – Janusz, nie hałasuj.
Nie będziemy słyszeć, jak ON zapuka.
– Będzie,
będzie – uspokaja mnie. Jest dwa lata starszy ode mnie i bardziej doświadczony.
– On tak wali tą laską, że chyba wybije szybę. Ale by wtedy było... – Chichocze
złośliwie.
Przez
niedomknięte drzwi wciska się z korytarza zapach ryb, barszczu, ciasta i
innych, trudnych do rozróżnienia potraw. Nagle, gwałtowne bębnienie w okno
podrywa nas z miejsca. Uderzam głową w
blat a bohaterski Janusz chwyta mnie za rękę.
Siedzimy
zmartwiali.
Stukanie
powtarza się, ale tym razem w drzwi wejściowe. Otwiera je ktoś z dorosłych.
– Czy tu
mieszkają dobrzy ludzie? – Słyszę tubalny głos.
Do pokoju,
w którym siedzimy, zagląda ciotka. – Gdzie jesteście? Święty Mikołaj
przyszedł...
Wychodzimy
spod stołu z opuszczonymi głowami.
– Chodźcie,
chodźcie. Przyniósł wam prezenty.
Mrużę oczy
od blasku, bijącego z żyrandola. Przy długim stole z wigilijnymi potrawami
siedzą ci wszyscy, których w przyszłości będę nazywał najbliższymi. A obok
choinki góruje zwalista postać w czerwonej czapie, z twarzą zasłoniętą białymi
wąsami i długą brodą. Kiwa w moim kierunku. – Czy to ten chłopczyk, o którym
tyle słyszałem? – Uginają się pode mną nogi.
– Podejdź
tutaj. – Odrywam oporne stopy i wlokę się przez nieskończenie długie kilka
metrów. – Czy byłeś grzeczny?
– By...
byłem.
– To
powiedz jakiś wierszyk.
– Powiedz
wierszyk – wtóruje mu matka. – Przecież uczyłeś się...
– Nie...
nie pamiętam....
– Nie pamięta, nie pamięta! – Słyszę za sobą
uradowanego Janusza.
– Cicho
bądź! Na pewno pamięta – strofuje go matka.
Stoję,
przełykam ślinę i... milczę.
Święty
Mikołaj lituje się w końcu nade mną i podaje mi niebieskożółty, nakręcany
samochód. Jego ręka ma dziwnie znajome palce. Na jednym z nich pobłyskuje złota
obrączka.
– Gdzie
jest tata? – pytam.
– Wyszedł
na chwilę, zaraz wróci – uspokaja mnie matka...
***
Teraz także
jest Wigilia. Ojciec od dawna nie przebiera się za Świętego Mikołaja. Zabrakło
paru osób z tamtych lat.
Kończymy
oglądać prezenty, ułożone pod choinką przez Kogoś Tajemniczego, w którego nadal
w głębi ducha wierzymy. Matka, czująca się przez cały wieczór dobrze, nagle
zaczyna dyszeć: – Zmęczona jestem, chodźmy już.
Rozpaczliwie
podtrzymywany nastrój Niezwykłego Święta pryska. Ojciec budzi się z drzemki, w
którą nagle zapadł nad swoimi upominkami. Marysia prowadzi matkę do
przedpokoju, żeby pomóc jej się ubrać. Halina zbiera ze stołu brudne talerze.
– Podrzucę
rodziców do domu i jeszcze wrócę – mówię.
– Jedź
ostrożnie – prosi Halina. – Wypiłeś trochę.
Przed domem
rodziców brak miejsca do parkowania. Zatrzymuję samochód na ulicy, blokując
jeden pas ruchu.
– Tato,
poczekaj. Odprowadzisz mamę do bramy. – Daję mu klucze. Ojciec jednak odchodzi
zanim udaje mi się wyciągnąć matkę z samochodu. Z daleka widzę, jak bez
rezultatu próbuje otworzyć drzwi. Zostawiam wóz z pracującym silnikiem i holuję
dyszącą matkę pod klatkę schodową. Pomagam ojcu dostać się do środka.
– Mamo,
przytrzymaj drzwi i czekaj na mnie. Nie idź sama na górę. – Biegnę z powrotem do samochodu. Parkuję byle
jak, na skos, zajmując połowę szerokości chodnika. Wyjmuję z bagażnika torbę z
prezentami i zziajany znowu staję przed klatką. Wejście zastaję zamknięte.
Tkwię na
zewnątrz, naciskając przycisk domofonu. Przez dłuższy czas nikt nie oddzwania.
Wyobrażam sobie ojca, mocującego się z zamkiem w drzwiach do mieszkania i
matkę, duszącą się na schodach. Cholera, że nie wziąłem drugiej pary kluczy! Ja
chyba też mam Alzheimera. Ostatnio za dużo zapominam. Łapię się na tym, że nie
pamiętam, co robiłem przed godziną, gdzie co schowałem. Szukam wielu rzeczy bez
rezultatu, brak mi niektórych słów... Jestem kompletnie skołowany i nerwowo
wykończony.
Zamek w
końcu puszcza. Pokonuję piętro paru susami i wpadam do mieszkania. Matka siedzi
w przedpokoju na szafce. Jest sina. Z trudem łapie oddech. – Daj mi to... daj mi to... – jęczy.
Ojciec stoi
nad nią i nie wie, o co chodzi.
– Co ci
dać, mamo? – pytam. Matka macha ręką przed twarzą. – Aha, coś do wachlowania...
Gdzie to jest?
– Co gdzie
jest? – dopytuje się ojciec.
– Wachlarz, tato, wachlarz.
– Wachlarz?
Nigdy nic takiego nie widziałem...
– Boże...
on...on... nic nie wie – jęczy matka między jednym oddechem a drugim. – Mogę
przy nim umrzeć... On myśli, że... ja... jestem zdrowa...
Zaglądam do
pokoju matki. Na zawalonym lekarstwami stoliku znajduję prostokątny kartonik. –
Czy to jest to? – pytam. Matka kiwa głową. Przyklękam przed nią i zdejmuję jej
buty, zakładam kapcie i ściągam z niej sweter. Twarz ma bladą i pokrytą
kroplami potu. Gładzę ją po wilgotnych włosach. – Czy jest ci lepiej mamo?
Na migi
pokazuje mi, żebym pomógł jej wstać. Dźwigam ją z szafki i chudą, pochyloną
prowadzę do pokoju. Ojciec kręci się po mieszkaniu, zajęty swoimi sprawami.
– Co on tak
w kółko chodzi? – denerwuje się matka. Głos ma już prawie normalny. – Widzisz,
tak to jest, ile razy mam atak duszności, on nie potrafi mi pomóc.
– Pomaga ci
na swój sposób, mamo, ale on też jest chory. Nie wszystko może od razu
zrozumieć. Trzeba spokojnie się do niego odnosić, nie krzyczeć na niego. Potrzebuje
więcej czasu, niż inni, żeby coś zrobić, ale przecież w końcu jakoś sobie
radzi.
– On? Nic
już z niego nie będzie. To ja potrzebuję opieki...
Jestem
spocony. Nie rozebrałem się, myśląc, że zaraz wyjdę. Dopiero teraz zdejmuję
kurtkę.
– Przeszło
jej? – pyta ojciec.
– Tak.
– Czy ona
zawsze tak będzie... taka chora? Bierze tyle tego i nic jej nie pomaga.
– Ona jest
nieuleczalnie chora, tato. Te lekarstwa tylko opóźniają rozwój choroby.
Ojciec kiwa
głową, nieprzekonany.
– Co tam
się namawiacie?! – krzyczy matka.
– Ona
ciągle mnie się czepia... – narzeka ojciec.
Nie
wytrzymuję już. – Dajcie spokój! Jest Wigilia, nawet zwierzęta odzywają się do
siebie ludzkim głosem. Moglibyście chociaż raz wziąć z nich przykład!
Zapada
pełna urazy cisza.
Chcę wyjść
stąd jak najprędzej.
Sprawdzam,
czy ojciec przyniósł ze sobą portfel i aparat słuchowy. Układam je na
kredensie, bo wiem, że pamięta, że tam zawsze są. Klucze wieszam w przedpokoju
na wieszaku na ubrania. Zastanawiam się, czy to już wszystko... chyba tak. Rzucam
krótkie „do widzenia” i z ulgą wypadam na świeże, ostre powietrze.
– Długo
ciebie nie było – zauważa Marysia, kiedy wreszcie jestem z powrotem. –
Niepokoiliśmy się, że coś ci się stało.
– Jak
zwykle, mały problem ze starymi, ale chyba już wszystko w porządku. Sama
wiesz...
Marysia
czeka, aż zdejmę buty i wejdę do pokoju. Podaje mi herbatę.
– Dzwonił
ojciec – zaczyna ostrożnie. – Pytał, czy nie zostawił u nas okularów, bo nie
może ich znaleźć. Szukałam, ale ich nie ma. Może wypadły mu u ciebie w
samochodzie?
– Chyba
nie będę w stanie pójść – mówi zbolałym głosem matka. Siedzi w fotelu, w którym
w żadnym wypadku nie powinna siadać. – Przepraszam cię, Krzysiu, ale od rana
bardzo cierpię... Wszystko mnie boli, szczególnie krzyż.
– Nic
dziwnego, mamo. Ten fotel nie jest dla ciebie dobry. Tyle razy ci to mówiłem.
Jest za niski, za miękki i za głęboki. To potęguje bóle kręgosłupa.
– Ja już
obudziłam się źle się czując. – Zacina w uporze usta. Jej rzadkie, siwe włosy
są umyte i porządnie ułożone. Ma umalowane usta i delikatny makijaż.
– Łanie
wyglądasz, mamo.
– A tam,
mówisz tak, żeby sprawić mi przyjemność. Jak ja mogę ładnie wyglądać...
– To co,
naprawdę nie możesz do nas pójść? Będzie
tylko mama Haliny z bratem, wiesz, z tym, co mieszka w Aninie. Przyjdzie też
Marysia z mężem i z dziećmi. Zjesz obiad i odwiozę ciebie z powrotem.
– Może bym
się zdecydowała, ale u was nie ma windy. Nie wejdę na to drugie piętro.
– Wniesiemy
ciebie na krześle. Mam takie składane krzesełko kempingowe. Posadzimy ciebie na
nim i wniesiemy.
– Nie chcę,
żebyś się męczył. Ty też masz kłopoty z kręgosłupem... Nie, jednak nie pójdę.
Ja nie wytrzymuję takich długich posiedzeń przy stole. Będzie mi duszno, zacznę
dyszeć... Idź z ojcem.
Ojciec z
mozołem zakłada spodnie, jak zwykle na stojąco. Chwieje się, nie może trafić do
nogawki.
– Usiądź,
tato, będzie ci łatwiej – radzę mu.
– O,
widzisz – wtrąca matka. – Ja też mu to mówię, ale on nic... Kaziu, słyszysz, co
syn powiedział?
Ojciec nie
odpowiada. Podchodzę do niego i podtrzymuję przy kolejnej próbie, tym razem
udanej. Potem upycham wystającą z tyłu koszulę.
–
Poradziłbym sobie – burczy. Podnosi z podłogi wytarty dres, który nosi na co
dzień w domu i starannie układa na krześle. – Musi być porządek – podkreśla z
naciskiem. – Jak byłem tam, gdzie... wsiadają i jeżdżą, to zawsze wszystko
trzeba było układać. – Wiem, że ma na myśli kawalerię, w której służył przed
wojną. – Gdzie ja położyłem ten... do ucha?
– Tutaj
jest, tato.
Bierze
aparat słuchowy, sprawdza, czy jest w nim bateria i zanosi go do przedpokoju.
Umyka jednak mojej uwadze, gdzie go schował. – Co ja jeszcze mam założyć... –
zastanawia się.
–
Marynarkę, tato. Wisi na wieszaku.
Obserwuję
go z troską, jak łazi w kółko, ciągle czegoś szukając. Jest dzisiaj bardziej
rozkojarzony niż zwykle. Sprawdzam więc, czy regularnie bierze lekarstwo na
Alzheimera, które co tydzień rozkładam mu do specjalnych pojemniczków. Tylko
dwa są puste. W pozostałych pięciu leżą nietknięte pastylki. – Tato, przez pięć
dni nie brałeś lekarstwa na pamięć.
– Jakiego
lekarstwa?
– Tego. – Pokazuję
mu kartonowe pudełko z pojemniczkami.
– To jest
na pamięć? – dziwi się. – A ja myślałem,
że to jest na to, żebym miał siłę.
– Na siłę bierzesz witaminy.
– No tak,
biorę.
– Ale TEGO
nie bierzesz! – Podnoszę głos bardziej, niż powinienem. – Zobaczysz, niedługo
nie będziesz wiedział, jak się nazywasz. Nie będziesz nikogo poznawał. Czy
zależy ci na tym?
– Nie, nie
zależy – odpowiada gniewnie.
– To musisz
codziennie wieczorem brać to bardzo ważne dla ciebie lekarstwo. Rozumiesz?
– Dobrze,
będę. Zawsze wieczorem
– Ja
zauważyłam, że coś niedobrego z nim się dzieje – odzywa się matka. – Chodzi jak
nieprzytomny, nic nie pamięta, kłóci się. A ja nie jestem w stanie pilnować,
żeby brał lekarstwo. Ja nie pamiętam o swoich, a co dopiero o jego.
Puszczam
mimo uszu jej gderanie. Dokładam pastylki do dwóch pustych pojemniczków, a na
wierzchu pudełka piszę drukowanymi literami: „LEKARSTWO NA PAMIĘĆ. JEDNA
PASTYLKA WIECZOREM”. Pokazuję to ojcu. Ojciec czyta uważnie i mówi zdziwiony: –
Przecież o tym wiem. To jest na pamięć. Biorę to zawsze wieczorem, kiedy po
kolacji piję herbatę.
Opadają mi
ręce.
– Tato,
robi się późno. Musimy wychodzić – ponaglam go z rezygnacją.
– Zaraz,
zaraz, a matka? Dlaczego ona się nie ubiera? – Ojciec staje nad nią. – Dlaczego
nie jesteś gotowa?
– Ona nie
idzie z nami, tato.
– Dlaczego?
– Źle się
czuje. Zostaje w domu.
Ojciec
wzrusza ramionami i po raz kolejny zaczyna sprawdzać, czy wszystko ma: okulary,
portfel... – Krzysiu, gdzie jest to, co wkładałem tutaj? – pokazuje swoje ucho.
– Aparat
słuchowy – wymawiam wyraźnie. – Niedawno go miałeś.
– Nie
miałem go – stwierdza kategorycznie. – Zawsze tutaj leżał, na tym. – Stuka
palcem w kredens.
– Nie mam
pojęcia, gdzie go schowałeś – mówię zdenerwowany, ale zaczyna świtać mi w
głowie, że przecież wynosił go do przedpokoju. Matka obserwuje nas, słucha o
czym mówimy, ale na szczęście nie odzywa się. Przeszukuję pelisę ojca, wiszącą
na wieszaku. W końcu, w jednej z kieszeni natrafiam na TO. – Tato, schowałeś
aparat do kieszeni swojej pelisy.
– Pelisy?
Jakiej pelisy...Co to jest pelisa?
– Twoje
palto. No, załóż je.
– Zaraz,
najpierw buty...
– Pomogę ci.
– Pokonując opór, sadzam go i wsuwam na stopy ciepłe kamasze.
– Przecież
ja sam... – marudzi.
– Dobrze,
tato. Śpieszymy się.
– To już
tak późno?
– Tak.
Zakładam mu
szalik. Przegląda się w lustrze: – To nie ten. Tego nie noszę.. – protestuje.
– Jaki
nosisz, tato?
– Inny.
Gdzieś tu jest...
– Nie mamy
czasu. Potem go znajdziemy. Stań tyłem... teraz pelisa.
– Zostaw,
sam założę.
Daję za
wygraną. Obserwuję go, jak z trudem narzuca ją sobie na ramiona i po kilku
próbach trafia we właściwe rękawy.
Pomagam mu się zapiąć. – Jeszcze kapelusz – przypominam.
– Ten?
– Tak.
– Będzie za
ciepły.
– Jest
mróz, tato. Zmarzniesz, zanim dojdziemy do samochodu.
Ojciec, już
ubrany, idzie sprawdzić, jaka jest temperatura. – Jest tylko minus jeden –
informuje.
– Nie
szkodzi. Wychodzimy, tato.
– A matka?
– Matka
zostaje. Do widzenia, mamo.
– Idźcie z
Bogiem – wysapuje matka. – Uważajcie na siebie. – W jej oczach pojawiają się łzy.
Gdy w końcu
jesteśmy na zewnątrz, ojciec pyta: – Co tam jest u ciebie? Imieniny twojej... –
szuka w pamięci właściwego imienia – ...twojej żony?
– Nie,
tato. To jest pierwszy dzień Świąt. Halina robi z tej okazji obiad. Wczoraj była
Wigilia.
Zdejmujemy palta, ja i Halina, w ciasnym przedpokoju. Pies, zajmujący pół
jego długości, obwąchuje nas przyjaźnie. Przeciskamy się obok niego i docieramy
do Grażyny. – Wszystkiego najlepszego.
Wesołych Świąt. Gdzie jest Andrzej?
– Siedzi i
ogląda telewizję.
Wchodzimy
do pokoju. – Cześć, Andrzejku, wesołych i miłych... – Wyciągam do niego rękę.
– Dzień
dobry Halinko, dzień dobry, Krzysiu. – Andrzej wita nas zbolałym głosem. – Nie
mogę tak od razu wstać. Coś mi weszło w krzyż. Ja już chyba nie doczekam
następnych Świąt...
– Zawsze
tak mówisz, Andrzejku – pociesza go Halina. – Pomyśl sobie, że będziesz żył
bardzo długo i od razu poczujesz się lepiej.
– Już
nieraz tak myślałem i nic – stęka Andrzej. – Co komu pisane, to pisane. Nie
uniknie się tego.
– No
dobrze, nie narzekajmy. – Klepię go po plecach. – Cieszmy się, że jest drugi
dzień Świąt i że za parę dni skończy się
stary rok.
– Całe
szczęście – nie wytrzymuje Andrzej. Wstaje z trudem z kanapy i siada przy
stole. Halina kładzie ukradkiem prezenty pod choinkę.
– Nastawimy
kolędy? – pyta Grażyna.
– Nastaw.
Trzeba coś uratować z tradycji. – Też siadam przy stole, na swoim miejscu, w
samym rogu pokoju. Pies kładzie się blisko nas, skutecznie blokując dostęp do
reszty krzeseł. – Jak spędziliście Wigilię i pierwszy dzień Świąt?
– W oba dni
byliśmy u cioci. – Grażyna nieco przycisza kolędę. – Wigilia była bardzo
krótka, no bo wiecie, ciocia...
– No
właśnie, jak ona się czuje?
– Najpierw
była w niezłej formie. Nawet wstała i zjadła coś, ale potem powiedziała, że
jest zmęczona i znowu położyliśmy ją do łóżka. Wczoraj leżała cały dzień.
–
Współczuję ci – odzywa się Halina. – Przez ostatni tydzień prawie od niej nie
wychodziłaś. Dobrze, że masz do pomocy te dwie dziewczyny.
– Tak, ale
ciocia jak ma zły humor, to mówi, że ich nie znosi. W ogóle ostatnio zrobiła
się, powiedziałabym, złośliwa. Robi mi wymówki, że za mało nią się opiekuję.
Czasem jestem tak na nią zła, że chętnie... przyłożyłabym jej. – Grażyna przyznaje
to ze wstydem, ale rozumiem ją doskonale.
– Ja też
miewam takie odruchy wobec moich rodziców – mówię. – A zwłaszcza wobec matki,
która uważa, że nic nie robię, żeby jej pomóc. Starzy ludzie są egoistyczni i
mało tolerancyjni.
– W ogóle
nie są tolerancyjni – wtrąca Andrzej. – Ja już to mam za sobą, bo rodziców
dawno pochowałem, ale Grażyna opiekuje się już czwartą starszą osobą. Sama
przez to się starzeje. To ją niszczy. Popatrzcie na nią, jak ona wygląda.
Grażyna
uśmiecha się smutno. Poprawia włosy z pasmami siwizny. – Nie dodaje mi to młodości,
ale spełniam swój obowiązek... Chociaż czasem uciekłabym na koniec świata.
Ciocia tak naprawdę jest miła i spokojna. Cierpi, bo jest chora. Mam jednak
wrażenie, że czasem wykorzystuje tę sytuację.
– Odpuściła
sobie – zauważam.
– Chyba
tak. Zrobiła się wygodna, bo wie, że są osoby, które wszystko za nią zrobią.
Leży w łóżku, mimo że mogłaby wstać, kiedy lepiej się czuje. Jest to w jakiejś
mierze niedołęstwo z wyboru... A jak twoi rodzice?
– Równowaga
chwiejna. – Śmieję się. – Na szczęście ostatnio bez poważnych kataklizmów. Ale
kiedy jest tak pozornie spokojnie, to podświadomie oczekuję jakiegoś załamania.
Podskakuję na dźwięk każdego telefonu zwłaszcza, kiedy odzywa się o nietypowej
porze. To jakaś paranoja. Boję się telefonów.
– Krzysiek
jest wykończony nerwowo – dodaje Halina. – Za bardzo to wszystko przeżywa. Jak
tak dalej pójdzie, to sam będzie potrzebował opieki...
– Halina ma
rację, nie mogę znaleźć do tego właściwego dystansu. Siedzę w tym po uszy... –
przerywam jej i nagle dociera do mnie widok pustych kieliszków. – No, kochani,
może coś wypijemy na te smutki?
– Może za
naszą starość? – proponuje prowokacyjnie Halina. – Ciekawe, jacy my będziemy,
kiedy osiągniemy wiek naszych rodziców.
– Chyba
będziemy bardziej samodzielni. Nie mamy dzieci, a więc nie możemy liczyć na ich
opiekę. Musimy być samowystarczalni i bardziej świadomi swojej starości –
mówię.
– To tylko
teoria, Krzysiu – stwierdza Andrzej, sięgając po butelkę z winem. – Nigdy nie
wiadomo, co cię dopadnie. Możesz w ogóle nie wiedzieć, co się z tobą dzieje.
Wtedy pozostaje opieka społeczna albo powolne konanie w nędzy i zapomnieniu.
– Może nie
będzie tak źle. Ostatecznie mamy siebie: my was, a wy nas. – Znowu śmieję się i
odbieram Andrzejowi butelkę. Kończę wyciągać korek, z którym mocował się bezskutecznie.
Nalewam rubinowy płyn do kieliszków. – Wobec tego wypijmy za... – próbuję
wznieść toast.
– Dobra,
dobra – wtrąca Andrzej. – Po prostu wypijmy.
– Co
robicie na Sylwestra? – pyta matka.
– Siedzimy
w domu. Przychodzą do nas Grażyna i Andrzej.
– Nie
możecie bez nich się obejść? Wzięliście z nimi ślub, czy co? – Matka jest znowu
w podłym humorze. Cierpi i zjadają ją nerwy.
–
Przynajmniej mamy jakichś znajomych, a nie tak, jak wy. Zostaliście sami jak
palec.
– Bo
wszyscy nas opuścili. Jak człowiek jest chory, to zostawiany jest na łasce
losu. Nikt nami się nie interesuje.
– To wasza
wina, mamo. Systematycznie zrywaliście ze wszystkimi znajomymi, prawdę mówiąc
nie wiem dlaczego. Nawet sąsiedzi przestali do was przychodzić.
– Jacy
sąsiedzi?
– Na
przykład ci z góry.
– Tacy oni
sąsiedzi, jak ze mnie baletnica. Przychodzili czasem na brydża, ale nie
pasowali do nas. Ona w takiej pretensji...
– Normalna,
zadbana kobieta – przerywam, czując, że rozmowa przeradza się w wykańczającą
psychicznie dyskusję bez końca.
– Wielka
dama. – Matka wydyma usta. – A twój ojciec nic, tylko by ją po tyłku klepał.
– Mamo,
przecież to stary człowiek.
– Wtedy był
młodszy.
– Niewiele.
Miał osiemdziesiąt lat.
– On za
każdą się ogląda... Jaka ja byłam głupia, że za niego wyszłam. Myślałam, że
szczęście za nogi chwyciłam. A teraz siedzi przed telewizorem i nic tylko
patrzy na gołe baby. On naprawdę – matka przechyla się ku mnie nad stołem –
jest jakimś erotomanem.
– Mamo, daj
spokój!
Spogląda na
mnie wrogo: – Znowu go bronisz. Syneczek tatusia.
Puszczam
uwagę mimo uszu. „Biedna, stara, schorowana kobieta” , powtarzam sobie po raz
n-ty. Na szczęście odzywa się domofon. Dwa krótkie dźwięki.
– To pewnie
ojciec – mówi matka. – Wyszedł z samego rana.
Otwieram
drzwi i czekam, aż ojciec wdrapie się na pierwsze piętro. Coraz ciężej
staruszkowi wchodzi się po schodach. Nieraz powtarzam mu: chętnie zrobię za
ciebie zakupy, ale on za żadne skarby nie chce, żeby pozbawiono go tego
przywileju. Rozumiem go. W ten sposób wie, że jest potrzebny. A poza tym, ma
pretekst do codziennego wyjścia z domu.
– Kaziu,
kupiłeś ogórki? – pyta matka, kiedy ojciec zaczyna wyładowywać zakupy na stół w
kuchni.
– Ogórki? Nie
było ich.
– To nie
kupiłeś?
– Nie, bo
były same długie.
– Długie
też mogłyby być – krzywi się matka. – To co my teraz będziemy jedli do mięsa?
– Nie wiem
– wzrusza ramionami ojciec.
– Nie wiem,
nie wiem. Mogłeś pomyśleć i zamiast ogórków kupić sałatę.
Ojciec
rozpoczyna nerwową wędrówkę pomiędzy kuchnią a przedpokojem. Machinalnie przekłada
z miejsca na miejsce rzeczy, które kupił, przesuwa ubrania, wiszące na
wieszaku. – To ja po to pójdę – odzywa się wreszcie.
Czuję, że
trzeba położyć temu kres.
– Daj mu
spokój, mamo – mówię podniesionym głosem. – Nie denerwuj go, Widzisz, że jak
jest zdenerwowany, to nie wie, co robi. Ja pójdę po tę sałatę.
Matka
kurczy się i spogląda na mnie nienawistnie: – Jak zwykle jesteś przeciwko mnie.
Trzymasz stronę ojca.
– Nie idź,
ja to kupię – wtrąca ojciec. – Nie wiesz, jak ta sałata wygląda. Przyniesiesz inną
i dopiero będzie awantura.
– Przecież
nieraz kupowałem taką sałatę, tato.
– Nie, ja
pójdę. – Odpycha mnie i usiłuje sięgnąć po buty.
– Koniec
dyskusji – ucinam. – Zaraz przyniosę tę cholerną sałatę i nie będzie problemu!
– Tylko byś
wrzeszczał – dogaduje matka. – To ty robisz z tego problem.
– No to idź
– ustępuje nagle ojciec – ale nie jedź tam, wiesz, gdzie ja jeżdżę, tylko kup
tutaj.
– Dobrze,
tato. Pójdę do warzywniaka na osiedlu.
Gdy wracam
do domu, rodzice siedzą w pokoju, patrząc na siebie wrogo. Widać, że podczas
mojej nieobecności znowu starli się ze sobą. – Macie tę swoją sałatę – mówię. –
Kupiłem też dwa ogórki. Krótkie.
– Po co
ogórki? – narzeka matka.
– Przydadzą
się.
Ojciec
zabiera sałatę i wynosi na balkon.
– Uważaj,
tato – przestrzegam. – Wieczorem ma
spaść temperatura. Nie zapomnij wziąć jej na noc do mieszkania.
– Dobrze,
dobrze, nie zapomnę.
– Na pewno
zapomni, a ja nie jestem w stanie o wszystkim pamiętać – biadoli matka.
– Dajcie
spokój! – Znowu nie wytrzymuję. – Czy nie możecie żyć ze sobą jak ludzie?
Trochę więcej tolerancji i miłości. Jest Sylwester, koniec roku. Ucałujcie się
i wszystko sobie wybaczcie.
– To nie
takie proste – stwierdza spokojnie matka. – Za dużo nas dzieli.
– Szkoda.
Jest mi was żal, że sprokurowaliście sobie taką starość – rzucam napastliwie. –
Trudno z wami wytrzymać. Zadzwonię do was po dwunastej z życzeniami – dodaję i
zostawiam ich we własnym, nie do pozazdroszczenia sosie. Oddycham głęboko,
usiłując się uspokoić, ale zamiast tego, opadają mnie koszmarne, nienawistne
myśli. Odrzucam je szybko. „Niech żyją staruszkowie jak najdłużej”, mamroczę do
siebie.
„Do
kogo mam jeszcze zadzwonić?”, zastanawiam się i jeszcze raz kartkuję notes z
telefonami. „Tutaj, tutaj i tutaj już dzwoniłem... a może do Jurka? Będzie
zdziwiony, kiedy mnie usłyszy. Dawno nie kontaktowaliśmy się ze sobą...”
– Zadzwonię
do Jurka – mówię do Haliny.
– Kto to
jest?
– Nie
pamiętasz? To mój kolega z ogólniaka. Spotkaliśmy go jakieś dwa lata temu na
przystanku tramwajowym. Śpieszył się do chorej matki.
– A... to
ten. Nie lubię go. Ale jak chcesz, to dzwoń. – Halina znowu pochyla się nad
książką. W jej okularach odbijają się kolorowe światełka choinkowych lampek.
Jest wieczór. W pokoju wiszą barwne dekoracje, wspomnienie wczorajszego Sylwestra.
Podnoszę
słuchawkę i wystukuję numer. Czekam dość długo. W końcu słyszę głos,
odklepujący formułkę: „Tu mieszkanie Jurka i Agaty. Nie możemy podejść do
telefonu. Po usłyszeniu sygnału prosimy o pozostawienie wiadomości”.
– Dzień
dobry, mówi Krzysiek... – zaczynam w odpowiednim momencie, ale ktoś przerywa
mi:
– Dzień
dobry, Krzysiu. Wszystkiego bym się spodziewała, tylko nie ciebie.
Zastanawiam
się przez chwilę, kto to może być, ale szybko poznaję: – Cześć, Agata. Dzwonię,
żeby złożyć wam życzenia noworoczne.
– Bardzo mi
przyjemnie. Tobie też życzę wszystkiego najlepszego. Ucałuj Halinę.
– Dziękuję,
a co z Jurkiem? Nie ma go?
– Jest,
jest.
– Leczy
kaca po Sylwestrze?
– Nie, nie
było tak źle. Siedzieliśmy w domu sami. Wypiliśmy tylko toast noworoczny.
– A dzieci?
– Dzieci?
To już prawie dorośli ludzie. – W głosie Agaty wyczuwam naganę. – Nie byliście
u nas tyle lat...
–
Rzeczywiście, minęło trochę czasu.
– Trochę?
Chyba z dziesięć albo i więcej. Obaj chłopcy są na studiach. Mają swoje
towarzystwo i nie myślą już o rodzicach.
– No tak,
musimy w końcu znowu się spotkać – zauważam rutynowo.
–
Koniecznie trzeba coś wymyślić... Chcesz rozmawiać z Jurkiem?
– No tak.
Daj mi go.
– Stoi
obok. Do zobaczenia... – Agata przekazuje słuchawkę. – Kogo moje piękne uszy słyszą?
Krzysio! Kopę lat!
– Cześć,
Jurek. Miałeś do nas zadzwonić po spotkaniu na przystanku. Pamiętasz?
– Kiedy to
było?
– Prawie
dwa lata temu.
– Dwa
lata... Ale ten czas leci – dziwi się Jurek konwencjonalnie i dodaje: – Stary,
ja nawet nie wiem, jak się nazywam. Nie mam chwili wolnego. Robię w charakterze
pomocy społecznej.
– Co
robisz?
– Moja
matka ma dziewięćdziesiąt lat i daleko posuniętą demencję. Praktycznie od niej
nie wychodzę. To cud, że mnie zastałeś w domu.
– Ale
Święta miałeś spokojne?
– No tyle,
na ile można je nazwać spokojnymi. Nie było żadnego kataklizmu, że tak powiem.
A co u ciebie? Jak Halina?
– No wiesz,
ja podobnie jak ty, walczę z geriatrią. Funkcjonuję w charakterze całodobowego
pogotowia techniczno-ratunkowego. No a Halina przecież też opiekuje się swoją
starą matką. Nie narzekamy na nadmiar wolnego czasu. Praktycznie nie ma dnia,
żebyśmy nie byli przy nich zatrudnieni.
– Tak to
jest, Krzysiu. Albo my za długo żyjemy, albo oni – podsumowuje Jurek.
– Może
zorganizujemy jakieś spotkanie, żeby się odprężyć? – proponuję.
– Dobrze by
było, ale teraz nie mogę ci zaproponować jakiejś konkretnej daty.
– No to
zdzwonimy się, jak sytuacja na to pozwoli.
– Dobra,
ale czy to będzie tak prędko? – śmieje się Jurek.
– Załóżmy,
że mniej więcej za jakieś pięć lat, optymistycznie rzecz biorąc – wtóruję mu
wisielczo. – No to na razie, Jureczku. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego dla
ciebie i rodzinki. Życzę ci siły i spokoju.
– Ja tobie
też. Ucałuj Halinkę.
– Ucałuję.
Cześć, stary – odkładam spoconą słuchawkę.
– Że też
każda rozmowa musi zejść NA TEN SAM TEMAT – mówię do Haliny.
– Pewnie
wolałbyś, żeby na WIADOMY – usiłuje bezskutecznie rozweselić mnie Halina.
– Dzień
dobry pani.
– Dzień
dobry, słucham?
Znowu
jestem, na Hożej, tym razem sam. Przychodzę, powodowany niepokojem i strachem.
W miarę, jak dociera do mnie fakt, że choroba ojca skazuje go na powolne
zamieranie, czuję się coraz bardziej bezradny. – Proszę pani, mój ojciec
choruje na Alzheimera. Jest to dopiero pierwsze stadium, ale...
– Rozumiem.
Niech pan siada.
Zajmuję
wskazane miejsce przy okrągłym stoliku. W pokoju, oprócz nas i osoby piszącej
coś przy sąsiednim biurku, nie ma nikogo.
– Czy pan
jest jego opiekunem?
– Jestem
jego synem...
– Ale
opiekuje się nim pan?
– Tak... to
znaczy nie zajmuję się nim bez przerwy. Ojciec mieszka osobno, z moją matką. Ja
przychodzę do nich kilka razy w
tygodniu.
– No tak, w
tym stadium choroby jest to jeszcze możliwe, ale później...
– Dlatego
przyszedłem tutaj – mówię. – Pomyślałem, że jeśli zapiszę się do waszego
Stowarzyszenia, to może będę miał większe możliwości niesienia pomocy ojcu.
Podobno organizujecie turnusy rehabilitacyjne?
Kobieta
spogląda na mnie badawczo. – Tak, ale ostatnio mamy z tym trudności.
Zorganizowaliśmy parę bezpłatnych turnusów, ale pieniędzy mamy coraz mniej.
Prawdopodobnie od przyszłego roku będziemy musieli brać opłatę. A wie pan, nie
każdego stać na wysupłanie kilkuset złotych, bo to przecież trzeba płacić i za
chorego i za opiekuna.
– No tak,
ale akurat w moim przypadku nie będzie z tym trudności.
– To
dobrze. Jednak odradzałabym panu posyłanie pana ojca teraz na taki turnus.
– Dlaczego?
– Tam są
ludzie przeważnie w znacznie gorszym stanie, niż pana ojciec. Może to źle na
niego wpłynąć, bo zobaczy siebie takim, jakim może być w przyszłości.
– Rozumiem.
W takim razie w czym mogą mi państwo pomóc?
– Może pan
dostać u nas taniej pampersy, ułatwimy panu kontakt z fachową opieką, jeśli
będzie taka potrzeba. Polska Fundacja Alzheimerowska prowadzi w Warszawie dom
pobytu dziennego dla chorych z otępieniem. W każdej dzielnicy działa też grupa
wsparcia. Organizujemy otwarte zebrania dla członków Stowarzyszenia. Szczególnie
namawiałabym pana do uczestniczenia w spotkaniach grupy wsparcia. Z jakiej pan
jest dzielnicy?
– Z Ochoty.
– Niech pan
popatrzy. – Kobieta otwiera Biuletyn Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z
Chorobą Alzheimera. – Najbliższe spotkanie organizujemy we wtorek. Przyjęliśmy
zasadę, że w tej dzielnicy terminy spotkań to każdy ostatni wtorek miesiąca. A
na przykład na Mokotowie, w każdą trzecią sobotę miesiąca. To łatwo
zapamiętać...
– Ja jednak
muszę to sobie zapisać. – Śmieję się. – Z moją pamięcią też nie jest już
najlepiej.
– Dam panu
ten biuletyn. Są w nim także nazwiska osób prowadzących grupy, ich adresy,
telefony.
– Dziękuję.
Przerzucam
szybko biuletyn. Myślę, że powinienem nawiązać kontakt z grupą wsparcia z mojej
dzielnicy, albo chociaż pójść na otwarte zebranie członków Stowarzyszenia. Nie
wiem jednak, czy będę miał na tyle siły i samozaparcia, żeby to w najbliższym
czasie zrealizować.
– To jak,
chce pan zapisać się do Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą
Alzheimera?
Strasznie
długa nazwa, trudna do zapamiętania. Staram się powtórzyć ją, nie patrząc na
nagłówek biuletynu. Nie potrafię jednak zrobić tego bezbłędnie. – Tak. Przecież
właściwie w tym celu tutaj przyszedłem – odpowiadam.
– Dobrze.
Tutaj jest deklaracja. Proszę ją wypełnić, a ja tymczasem wypiszę panu
legitymację. Na krótko zapada cisza, przerywana dobiegającymi zza okien
odgłosami świata tych, którzy zdają sobie jeszcze sprawę z tego, że żyją. –
Jaki jest pana adres? – pada po chwili pytanie.
Podaję.
– A numer
kodu?
Recytuję
bezbłędnie.
– Numer
kodu pana ojca?
– Zero,
zero... – I coś zacina się w tej maszynce, nad którą jeszcze podobno panuję. –
Zero, zero, siedemset... Bardzo przepraszam, ale nie pamiętam.
– Nic nie
szkodzi. Poda nam pan później. – Wydaje mi się, że głos kobiety brzmi
podejrzanie uspokajająco. Myślę, że w tym pomieszczeniu najmniejsze nawet
zachwianie pamięci traktowane jest tak, jak by właściwie nic się nie stało, a
jednak...
– Jaką
składkę będzie pan płacił?
– A jaka
jest przyjęta?
– Najmniej
pięć złotych miesięcznie.
– No to
właśnie tyle.
I zaraz dopadają mnie wyrzuty sumienia, że
zaproponowałem tak mało, ale szybko je odganiam, postanawiając w przyszłości płacić więcej.
– To
właściwie wszystko – stwierdza kobieta, podając mi legitymację. – Aha, dobrze
będzie, jeśli zapozna się pan z tą publikacją. Z pewnością przyda się panu. – Wręcza
mi niewielką książeczkę w zielonej okładce.
„Jak radzić
sobie z chorobą Alzheimera. Poradnik dla opiekunów”, odczytuję. Kobieta patrzy
na mnie z odrobiną współczucia.
– Proszę
wziąć jeszcze i to.
„Choroba
Alzheimera. Praktyczny zestaw dla opiekuna”. Sztywna, tekturowa teczka formatu
A 5. W środku, na półkoliście wyciętej kieszonce, napis: „Informacje i
wskazówki, przydatne w opiece nad twoim bliskim, u którego rozpoznano chorobę
Alzheimera. Znajdziesz tu również naklejki, ułatwiające choremu orientację w
mieszkaniu, oraz naszywki do ubrań, umożliwiające identyfikację w przypadku
zagubienia, a także adresy organizacji alzheimerowskich”.
–
Rzeczywiście, to bardzo przydatny zestaw – zauważam. – Mam jednak nadzieję, że
jeszcze jakiś czas nie będę musiał z niego korzystać.
– Choroba
postępuje szybko. Radzę panu przygotować się zawczasu do roli opiekuna.
– Nie wiem,
czy dam sobie z tym radę.
– Zawsze
może pan zwrócić się o pomoc do nas.
– Dziękuję
pani. – Zbieram ze stołu otrzymana materiały i wstaję.
– Niech pan
od czasu do czasu zagląda do nas.
– Postaram
się. Może wkrótce i ja będę potrzebował fachowego wsparcia. Z moją pamięcią
coraz gorzej. Miała pani przykład: zapomniałem numeru kodu ojca – stwierdzam to
w formie wątpliwego żartu, który jednak tu, w tym właśnie pomieszczeniu zostaje
potraktowany bardzo serio:
– Może pan
podać się badaniom – proponuje osoba, siedząca prze sąsiednim biurku. –
Organizujemy w tym miesiącu akcję bezpłatnych badań dla osób po 65-tym roku
życia.
– No, ja
dopiero kończę sześćdziesiąt. Mam jeszcze czas.
– W każdym
razie, zapraszamy.
– Mam
nadzieję, że jeszcze będę wiedział, co się ze mną dzieje – znowu usiłuję
żartować, ale brzmi to żałośnie.
Wychodzę z
uczuciem przygnębiającej ulgi. Tuż za drzwiami, tknięty nagłym olśnieniem,
znajduję w portfelu zapisany na kartce nieszczęsny kod.
– Co
pan tu robi, panie Skonecki?
Starszy,
pochylony mężczyzna z laską patrzy na mnie nieprzytomnie.
– Znowu pan
nie może trafić do domu?
Jego twarz
rozjaśnia się. Podaje mi rękę na powitanie, w dalszym ciągu nie wiedząc, z kim
ma do czynienia. – To ja tutaj nie mieszkam? – pyta.
– Nie.
– A gdzie?
– Mieszka
pan trzy ulice dalej, na... – wymieniam jej nazwę.
– No,
popatrz pan, znowu zapomniałem. – Drepcze w miejscu, pociągając za sobą wózek
na zakupy. – A było już lepiej – stwierdza smutno.
– Bierze
pan lekarstwa?
– Jakie
lekarstwa?
– No, jedną
pastylkę wieczorem na pamięć?
– Nie
biorę.
– To
właśnie dlatego. – Widać, że piętnaście stopni mrozu porządnie dało mu się we
znaki. Musi błądzić po okolicy już dłuższy czas. – Panie Skonecki, odprowadzić
pana?
– Niech pan
odprowadzi – zgadza się natychmiast. Biorę od niego wózek, żeby odrobinę
przyśpieszyć naszą wędrówkę. Skonecki idzie jednak powoli, podpierając się
laską i omijając zaśnieżone fragmenty chodnika.
– Używa pan
laski – zauważam, żeby coś powiedzieć.
– A, tak.
To dobra rzecz. Jestem bardziej widoczny. Samochody mnie lepiej widzą i uważają
na mnie. – Śmieje się krótko.
– Wyszedł
pan po zakupy?
– Tak.
Kupowałem coś w sklepie na Niemcewicza i zabłądziłem.
– Poszedł
pan nie w tę stronę, co trzeba.
– No
właśnie, a było już wszystko w porządku... Byłem, wie pan, na odsłonięciu tego
pomnika...
– Pomnika
Narutowicza?
– Tak. I
widzi pan, wtedy trafiłem do domu.
– A teraz
poszedł pan tam, gdzie pan mieszkał najdłużej, zanim przeprowadził się pan
gdzie indziej. Zapamiętał pan właśnie to miejsce – pocieszam go.
– O,
spędziłem tam większość życia. Pamiętam wszystko to, co było dawniej. –
Skonecki zatrzymuje się i wyciera nos. – Ale zima... Dawno takiej nie było. Ale
ja już taką przeżyłem. Było tak zimno, że ptaki zamarzały. – Spogląda na mnie z
przekonaniem.
–
Niemożliwe.
– A, panie,
niemożliwe... To były wróble. Nie latały, tylko siedziały na ziemi. O, tutaj –
pokazuje ubity śnieg pod drzewem przy parkanie. – Nie ruszały się. Brałem je do
ręki a ich serca bardzo szybko biły. Nie było tego słychać, tylko czułem to
ręką. Zabierałem je i zanosiłem do domu. Matka otwierała piekarnik, kładła
ręcznik i wkładała te wróble do środka. No i one po jakimś czasie ogrzewały się
i zaczynały się ruszać. Ja im dawałem trochę wody i jeść, a potem wypuszczałem
je, no bo jak wróble trzymać w domu?
Idziemy
zaśnieżonym chodnikiem. Wróbli tym razem nie ma. Może ta zima nie jest jeszcze
taka mroźna?
– Panie
Skonecki, czy żona jest w domu?
– Jest,
jest. Czeka na mnie.
– Pewnie
się denerwuje?
– Może tak
– zastanawia się nagle pyta: – To jak dawno ja już tam nie mieszkam?
–
Czternaście lat.
–
Czternaście lat, no popatrz pan...
– Tak.
Wtedy zamieniliśmy się mieszkaniami.
–
Zamieniliśmy się? – Patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Ale wie pan – zauważa
po chwili – to dobrze, że mieszkam w tej samej dzielnicy. Te same ulice, te
same sklepy...
– Nadal
jest pan u siebie.
– Tak,
tak.... O, widzi pan? Teraz tam mieszkam – przypomina sobie nagle i pokazuje
laską jeden z trzech wysokich bloków u wylotu ulicy.
–
Rzeczywiście, tam – mówię ze zdumieniem. – Trochę pan jednak pamięta. Nie jest
tak źle.
– A, panie,
zły jestem, że tak zapominam. Stary już jestem... Ale spółdzielnia jest bardzo
dobra, bogata. Sprzedali... mieli takie place i sprzedali je. Teraz mają dużo
pieniędzy i dbają o domy. Ocieplili je. Ciepło jest i jest winda.. – Zatrzymujemy
się przed bramą. Skonecki otrzepuje ze śniegu buty i dodaje w zamyśleniu: –
Laska to naprawdę dobra rzecz, ale kupię sobie psa. Ten pies będzie mnie zawsze
przyprowadzał do domu.
Naciskam
domofon, informuję panią Skonecką, że przyprowadziłem zgubę i wracam do siebie.
– Wiesz –
mówię do Haliny – odprowadziłem Skoneckiego do domu.
– Znowu
zabłądził?
– Tak, ale
tym razem nie upierał się, że mieszka u nas.
– Widocznie
lekarstwo zdążyło już zadziałać.
– Mówił, że
nie zawsze je bierze. Czy on ma zapisane to samo, co ojciec?
– Tak. Pani
Skonecka mówiła, że tak.
Zdejmuję
buty i wchodzę do kuchni. Halina nastawia wodę na herbatę.
– Popatrz –
mówię – jak zupełnie inny przebieg ma ta choroba u niego. On dużo mówi i to całkiem płynnie. Nie szuka
słów, natomiast traci orientację. A ojciec wie gdzie mieszka, nie błądzi, umie
poruszać się autobusami i tramwajami, ale z trudem formułuje zdania. Z trudem
określa to, o co mu chodzi. Często nie identyfikuje nazw z przedmiotami...
Właściwie nie wiem, co jest lepsze.
– Krzysiu,
to do ciebie – Halina trzyma słuchawkę w wyciągniętej ręce.
Podchodzę,
pełen obaw, że znowu coś się dzieje z rodzicami. – Słucham
– Szczęść
Boże. Czy to pan zamawiał księdza? – Głos po drugiej stronie brzmi sucho i
oficjalnie.
– Szczęść
Boże – odpowiadam odruchowo i zdezorientowany zastanawiam się, co ja mogłem
chcieć od księdza.
– Czy
rozmawiam z panem Krzysztofem... – i tu pada moje nazwisko.
– Tak.
– Kilka dni
temu siostra odebrała telefoniczną prośbę o domową posługę.
– Ach, tak
– przypominam sobie. – Chodziło o to, żeby ksiądz przyszedł do moich rodziców.
Matka jest bardzo chora i od dłuższego czasu nie była w kościele i u spowiedzi.
Mój ojciec też jest stary i chory. Poza tym, nikt jeszcze nie był u nich z
kolędą...
– Mogę być dzisiaj o jedenastej – przerywa mi
ksiądz, najwidoczniej niezainteresowany moją relacją o stanie rodziców.
– To już za
dwie godziny – zauważam.
– Nie mogę
kiedy indziej. Jestem bardzo zajęty.
– Nie wiem,
czy rodzicom będzie to odpowiadało. Muszą się przygotować. Myślałem, że ktoś z
kościoła skontaktuje się ze mną w tej sprawie znacznie wcześniej.
– Proszę
się zdecydować. Nie mam zbyt wiele czasu.
– Proszę
pana – mówię, świadomie omijając słowo „ksiądz” – najlepiej będzie, jeśli pan
sam zadzwoni do moich rodziców i bezpośrednio umówi się z nimi. – Podaję ich
numer telefonu i odkładam słuchawkę.
– Kto to
był? – pyta Halina.
– Ksiądz.
Jakiś tydzień temu matka była w fatalnym stanie psychicznym. Płakała i skarżyła
się, że nie ma z kim porozmawiać, że jest zmuszona do słuchania mszy w domu i
że dawno nie była w kościele. Zaproponowałem, że załatwię wizytę księdza w
domu. Przecież ksiądz jest od tego, żeby nieść pocieszenie ludziom będącym w potrzebie.
Może ją to uspokoi i trochę wyciszy.
– Myślisz?
– Halina kręci z powątpiewaniem głową.
– No wiesz,
trzeba próbować. Ona jest ostatnio kompletnie rozregulowana. Zawsze była osobą
bardzo religijną, może więc...
– Jej chyba
potrzeba czegoś innego.
– Czego?
– Wizyty u
psychiatry.
– Tego też
– zgadzam się niechętnie. – Ale jest to bardzo trudne do zrealizowania. Jej
depresja jest ściśle związana ze stanem zdrowia. Płytki oddech, niedotlenienie
mózgu itd... Wizyta księdza nie zaszkodzi. Na ciągnięcie jej do psychiatry zawsze
będzie czas.
Odczekuję
kilkanaście minut i dzwonię do rodziców. Odzywa się ojciec. Pytam go, czy
kontaktował się z nimi ksiądz. – Jaki ksiądz? – dziwi się.
– Mama
chciała, żeby przyszedł do was ksiądz. Czy umówił się z wami?
– Aha,
ksiądz. Będzie o tej... o jedenastej. – W tle słyszę głos matki: „Kto dzwoni?”.
– Poczekaj, matka znowu coś chce...
– Poproś
mamę, tato.
– Matka od
rana źle się czuje.
– Nie
szkodzi, daj ją.
Ojciec
odkłada słuchawkę i coś tłumaczy matce, która, gderając, podchodzi do telefonu.
– Dzień
dobry, mamo, Krzysiek – mówię. – Podobno umówił się z wami ksiądz?
– Umówił
się, ale dlaczego dzisiaj? – narzeka matka. – Ma być za dwie godziny, a ja nie
jestem przygotowana. Miałeś wczoraj mnie uprzedzić, że przyjdzie.
– Zadzwonił
dopiero dzisiaj, ale ty mogłaś mu powiedzieć, że wolisz spotkać się z nim
później. Przecież rozmawiałaś z nim.
– A, już
nie chciałam tego zmieniać. Tylko dlaczego powiedziałeś mu, że potrzebujemy go
oboje? Ojciec powiedział, że nie będzie się spowiadał. Ja już nie mam do niego
siły... – Matka przerywa i dyszy. – Ciągle sapię. Ja naprawdę jestem bardzo
chora...
– Wiem,
mamo, ciągle mi o tym mówisz – odpowiadam zdenerwowany. – Jeśli ojciec nie chce
się spowiadać, to niech się nie spowiada.
–
Przydałoby mu się – komentuje z trudem matka. – A w ogóle to niepotrzebnie
mówiłeś księdzu o kolędzie.
– Przecież
ostatnio dziwiłaś się, mamo, że nikt jeszcze u was nie był, a przecież jest już
luty. Myślałem, że przy okazji załatwisz i to. Sama nie wiesz, czego chcesz. Na
drugi raz sami będziecie sobie prosić księdza, bez mojego pośrednictwa.
– A kto
będzie to robił? – pyta matka. – Ojciec nie potrafi, ja ledwo żyję, a Marysi
ciągle nie ma, bo pracuje, a jak jest, to nie ma czasu....
– Daj spokój,
mamo – przerywam jej. – Mam już tego dosyć. Szczęść Boże – dodaję złośliwie
przez zęby.
– Szczęść
Boże – odpowiada zaskoczona matka.
Halina w
kuchni pije herbatę.
–
Zdenerwowałeś się ? – pyta retorycznie.
– Po raz
ostatni cokolwiek im załatwiałem. Trudno im dogodzić. Nawet gdybym podciął
sobie żyły, to byliby niezadowoleni, że zrobiłem to w poprzek, a nie wzdłuż –
wysapuję wściekły, w gruncie rzeczy nie wierząc w to, co mówię.
– Żegnamy
dzisiaj Elżbietę, którą Bóg w swym miłosierdziu powołał do siebie...
Słowa
kapłana odbijają się od katafalku, od ścian świątyni i grzęzną w organach,
które przed momentem zamilkły.
– ...
Wszyscy pamiętamy ją, jako kobietę o wielkim sercu, głęboko wierzącą i
posiadającą dar skupiania wokół siebie ludzi. Jej dom był domem
wielopokoleniowym, kultywującym polską, chrześcijańską tradycję. Zawsze,
ilekroć miałem okazję go odwiedzać, uderzało mnie panujące w nim ciepło i
miłość...
Ludzie zapełniający
kościół słuchają w skupieniu. Siadam ostrożnie w ławce tak, aby przypadkiem nie
zatrzeszczała. U podnóża katafalku mozaika kwiatów i wieńców. Brązowa trumna
celuje prosto w ołtarz i wiszącego nad nim Chrystusa. Usiłuję wyobrazić sobie
Elżbietę, niezmienioną przez cierpienie. Taką, jaką zawsze była: szczupłą,
pogodną, zadbaną, o niegasnącym uroku. Nie wiem, dlaczego właśnie ona musiała
odejść. Nawet nie usiłuję w to wnikać. Jest w tym z pewnością jakiś zamysł,
albo głęboka niesprawiedliwość. Mam żywo w pamięci jej walkę ze śmiercią.
Optymizm i niezachwianą wiarę w pokonanie choroby. Nasze częste wizyty w
szpitalu dodawały jej sił. Ja, właściwie tylko obserwator, i Halina, pełna
poświęcenia w niesieniu pomocy. Swym życiodajnym dotykiem wlewała w Elżbietę
energię i łagodziła ból.
Jak różnie
ludzie przyjmują cierpienie. Jedni starają się przetrwać je w pokoju ducha i w
ciszy, pokonać je lub nauczyć się z nim żyć. Inni, w złości i w niecierpliwości
zatruwają resztki życia sobie i innym...
– ...Niech
nasza siostra, Elżbieta, znajdzie życie wieczne u Pana Naszego, Jezusa
Chrystusa. Amen.
Usta
zebranych wyszeptują ostatnie słowo kapłana. Powtarza je echo, ginące w
pokasływaniach i nagłym poruszeniu. Nad trumną unosi się siwy dym, którego woń
po chwili dociera do wszystkich zakątków kościoła. Kilku ubranych na czarno mężczyzn
odsuwa na bok wieńce i kwiaty i ustawia się po obu stronach katafalku. Za
moment trumna powinna zakołysać się na ich ramionach. Ale oni stoją nadal,
wbrew oczekiwaniu gotowych do wyjścia ludzi. Z krzesła, w pobliżu ołtarza,
wstaje starszy człowiek. Wspierając się na lasce mówi coś, ale jego słowa nie
docierają do wszystkich.
– Kto to ?
– pytam Halinę.
– To krewny
Elżbiety. Nie poznajesz go? Ma ponad dziewięćdziesiąt lat.
Ktoś
podsuwa mu mikrofon.
– ...
należała do tego młodego pokolenia naszego rodu, które urodziło się już poza
naszą ojczyzną. – słychać nagle. Zebrani nieruchomieją. – Bo my, wychowani na
Kresach, nie mamy już swojej ziemi. Ale ona interesowała się naszą przeszłością
i naszą tradycją i kilka razy była z nami tam, gdzie znajdował się nasz
majątek. Nic z niego nie zostało, tylko ruiny... – Głos starca załamuje się,
ale po chwili brzmi z zaskakującą mocą: – Ale istnieją jeszcze mury rodzinnej
kaplicy. I ona, Elżbieta, mocno zaangażowała się w ideę jej odbudowy. W tym
roku miała być obecna przy rozpoczęciu prac konserwatorskich...
Starzec
wygłasza swą pożegnalną mowę wyjątkowo składnie i płynnie. Nie widać na nim
brzemienia lat, które niejednego przykułyby do łóżka i zbliżyły do matki ziemi.
Zebrani wpatrują się w niego z napięciem i wycierają oczy.
– ... ze
względu na nasz wiek, droga Elżbieto, nie mówimy ci żegnaj. Mówimy ci do
widzenia...
Opowiadam o
tym później matce. Matka słucha, płacząc.
– Biedna
kobieta, – mówi przez łzy. – Tyle wycierpiała. Oj, nie udała się Panu Bogu
starość.
Nie na
długo jednak starcza jej współczucia dla kogoś, kto nie jest nią. Rozpoczyna
swój jękliwy, dobrze mi znany monolog: – Ja też jestem taka chora. Nie wiem,
ile mi jeszcze pozostało. Ona, biedna, chociaż do końca miała dobrą opiekę. A
ja? Nikt się mną nie opiekuje. Ojciec nie rozumie mnie. Uważa, że jestem
zdrowa. Marysia nie ma czasu. A ciebie – zwraca się do mnie – boję się. Jesteś
taki nerwowy. Ta Halina ma z tobą los...
Słucham
matki, nie reagując. Zastanawiam się, dlaczego tak łatwo jest pomagać obcym, a
tak trudno najbliższym.
– Ojciec
do ciebie – mówi Halina i podaje mi słuchawkę.
–
Słucham...
– Krzysiek?
Przyjedź natychmiast do domu... natychmiast!
– Co się
stało? – Brak odpowiedzi i przerwanie
połączenia.
– Ojciec
chce, żebym do nich przyjechał – mówię.
– Co się tam
znowu dzieje? – pyta Halina.
– Nie wiem,
nie powiedział. Muszę iść.
– Wróć
szybko, zaraz będzie obiad.
Usiłuję
uspokoić się. Przyrzekam sobie, że tym razem nie będę się denerwował. „Spokój,
tylko spokój”, powtarzam sobie. Przecież jeszcze godzinę temu wszystko było w
porządku. Siedziałem u nich z Haliną
blisko trzy godziny. Atmosfera była może trochę napięta, ale nie
bardziej niż zwykle. Męczące trzymanie się na wodzy, żeby nie powiedzieć nic,
co by mogło spowodować lawinę narzekania na zdrowie, na cały świat i życie.
Wchodzę więc po schodach z mocnym postanowieniem zachowania zimnej krwi, ale
kiedy otwieram drzwi ich mieszkania, nie wytrzymuję: – Co tu się, do cholery,
dzieje?!
Ojciec
zamiera z nogą w nogawce kalesonów. Matka przerywa wachlowanie się i wlepia we
mnie zdumione oczy.
– Jak
dzieci, jak dzieci – mówię podniesionym tonem. – Tylko was samych zostawić.
Starzy ludzie, jedno i drugie chore. Tyle razy wam mówiłem, żebyście przestali
walczyć ze sobą...!
Ojciec,
zataczając się, naciąga w końcu kalesony. – Ja już mam tego dosyć...
wyprowadzam się – wykrztusza.
– Popatrz,
popatrz, co on robi. Zmarnował mi życie... – wysapuje matka, z trudem chwytając
powietrze.
Ogarnia
mnie wściekłość. Nasycone chorobą i
permanentnym brakiem zrozumienia ściany tego mieszkania wyzwalają u mnie trudne
do opanowania reakcje. – Dobra! – krzyczę do ojca. – Gdzie twoje rzeczy?
Idziesz do nas!
– Ja już
się spakowałem – mówi ojciec.
– Krzysiek,
źle robisz – dyszy matka. – Zostaw go. Ja nie wytrzymam. Boże, co ja zrobiłam?
Jestem chora, a on uważa, że jestem zdrowa jak koń... Żadnego zrozumienia. Ja
już nie mogę... – W jej głosie słyszę narastającą histerię.
Nachylam
się nad nią i chwytam ją za ramiona. Patrzę z bliska w jej wychudłą,
pomarszczoną twarz. – Uspokój się, bo zaraz zawołam pogotowie – cedzę przez
zęby.
Matka
uspokaja się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Masz
takie niedobre oczy – stwierdza.
Ojciec
wpycha do torby co mu się nawinie. Odbieram mu ją i sprawdzam zawartość.
– Trzeba to
przepakować – mówię. – Gdzie masz większą torbę?
– Torbę?
Nie wiem...
– Może w
szafie?
– Może...
Otwieram
szafę i grzebię w stercie rzeczy, zgromadzonych na dnie. Słyszę, że w pokoju
znowu toczy się walka. Padają słowa nieprzemyślane, raniące. Oddycham głęboko,
żeby opanować się i znowu nie wybuchnąć. Postanawiam jednak interweniować. –
Spokój – mówię. – Ma być spokój. Koniec z kłótnią. Przecież ledwo zipiecie. Zastanówcie
się, co robicie. Będę musiał w końcu zadzwonić do Marysi, żeby przyjechała.
– Dobrze,
zadzwoń – zgadza się ojciec.
– Nie
dzwoń! – krzyczy przestraszona matka.
– No,
pokrzyczeliśmy, odreagowaliśmy, a teraz zastanówmy się, co z tym wszystkim
robić – proponuję pojednawczo. Rodzice z napięciem wpatrują się we mnie. –
Marysi nic nie powiem. Ona też ma prawo
do oderwania się od waszych spraw...
– Tak –
przerywa matka. –Taka jest nerwowa. Wiesz, co mi ostatnio powiedziała?
– Co?
– Że jestem
starą ropuchą!
Zagryzam
wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Może miała powód?
Matka
zamyśla się. Ojciec sięga po aparat słuchowy i mozolnie wtyka go sobie do ucha.
– Wezmę
ojca na kilka dni – mówię. – Odpocznijcie od siebie, to wam dobrze zrobi. Ty,
mamo, też spróbuj odetchnąć. Będę wpadał do ciebie.
– Synku,
zostaw go. On tylko tak mówi, że chce się wyprowadzić. Już tyle razy to robił i
zaraz wracał.
Żal mi jest
matki. Schorowana, skłócona ze sobą i z całym światem.
– To jak,
tato, co robimy? – ustępuję w końcu.
Ojciec
staje w drzwiach do pokoju, prawie gotowy do wyjścia.
– Niech
mnie przeprosi, to zostanę – stwierdza z rezygnacją.
– Mamo?...
– Co on
mówi?
– Chce,
żeby mama go przeprosiła.
– Ja? Za
co? To on zatruwa mi życie...
Ojciec tym
razem jakimś cudem słyszy, co mówi matka. – Wyrzucasz mnie?! – krzyczy
histerycznie. – Wychodzę i już nie wracam. Pójdę do domu starców!
– A idź
sobie!
– Spokój!
Koniec kłótni! – Znowu ponoszą mnie nerwy. – Co za rodzina! Dlaczego ja nie mam
normalnej rodziny? Przy was można zwariować...
– Spytaj o
to swojego ojca...
– Tato,
ubieraj się. Idziemy. Tylko żebyś za dwa dni nie marudził, że chcesz już do
domu.
– Właśnie –
wtrąca zjadliwie matka. – Niech już zostanie ile chce.
Wkładam do
ojca torby jeszcze przybory do golenia, lekarstwa i piżamę.
– Zadzwonię
do ciebie wieczorem – mówię, całując matkę na pożegnanie, żeby mimo wszystko
nieco załagodzić sytuację.
– Idźcie z
Bogiem – wykrztusza. – Nie martw się o mnie, poradzę sobie.
Biorę ojca
pod rękę i sprowadzam na dół. Na zewnątrz spokój, śnieg, świeże powietrze –
inny świat. Ojciec przystaje, ciężko dysząc.
– Ja
wszystko przy niej robię – żali się. – I wiesz, to rano...
–
Śniadanie?
– Tak. Potem idę do Supersamu. Zmywam. Ona ma
tylko ugotować obiad. Wszystko robię... Ja nic za to nie chcę... ale żeby ona
to do... do...
– Doceniła
– podpowiadam mu znowu.
– ...i żeby
nie krzyczała na mnie. Ja tego tak nie lubię.
Ruszamy po
wydeptanej w śniegu ścieżce. Jestem pewien, że za nami, w oknie stoi matka.
– Rozmawiałam
wczoraj z Grażyną – mówi Halina. – Od kilku dni jest u ciotki, bo Ukrainka,
która się ciotką opiekuje, musiała na dwa tygodnie wyjechać.
– To ma
kłopot – zauważam. – Znowu parę dni
wyjętych z życiorysu. A co z Andrzejem?
– Został w
domu.
– Jak
ciotka się czuje?
– Podobno
lepiej. Dużo śpi.
Siedzimy
sobie przy stole, popijając herbatę, jedząc ciasteczka i przeglądając prasę.
Może uda się nam przetrwać spokojnie cały wieczór.
– Włącz
telewizor – prosi Halina. – Zaraz będzie Kurier Warszawski.
Gdy sięgam
po pilota, podrywa mnie telefon. – Cholera, pewnie znowu coś u starych. Szlag
by to trafił. Ja już naprawdę nie mam siły...
– Uspokój
się, może to ktoś inny.
Podnoszę
słuchawkę tak, jak by to był kawałek śmierdzącej padliny.– Słucham...
– To ja...
Chyba ciocia umarła...
Poznaję
Grażynę i wstyd powiedzieć, czuję ulgę, że ten telefon nie dotyczy bezpośrednio
mnie. – Zawołałaś pogotowie?
– Dzwoniłam
do Andrzeja. Już do mnie jedzie. On to załatwi.
– Może
tylko zemdlała? Sprawdzałaś?
–
Sprawdzałam... nie oddycha... – Grażyna przełyka łzy. – Umarła, kiedy mnie nie
było w pokoju. Najpierw ją chciałam
nakarmić, ale nie miała apetytu. Powiedziała, że tak dziwnie się czuje...
– Może ci w
czymś pomóc, Grażynko? Może przyjechać?
– Nie,
dziękuję. Andrzej wszystko załatwi... Zadzwoniłam, żebyście wiedzieli...
– Jest nam
bardzo przykro. Zadzwonimy jeszcze dzisiaj. Trzymaj się.
– Coś z
ciotką? – dopytuje się Halina.
– Umarła...
chyba jakieś piętnaście minut temu.
Opadam na
fotel. Halina wyciera łzy. – Szkoda, że odeszła.
– To było
najlepsze rozwiązanie, dla niej i dla otoczenia. Grażyna będzie mogła wreszcie
odpocząć. Przecież przez ostatnie dwa lata nie miała chwili czasu. Większość
jej życia koncentrowała się wokół ciotki. Nie wspomnę już o wydatkach... –
stwierdzam twardo i dopadają mnie okropne myśli. Nie moje. Kogoś, kto stoi za
mną i szepcze natrętnie do ucha: „Popatrz, jak Grażyna ma dobrze. Problem z głowy.
Szkoda, że to nie twój ojciec, albo twoja matka. Też miałbyś już spokój. A tak,
wszystko jeszcze przed tobą...”
Otrząsam
się, przerażony.
– Biedna
kobieta – wykrztuszam przez zaciśnięte gardło.
Nie mogę zasnąć. Długo czytam książkę. Przerzucam kolejne
kartki, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co jest na nich napisane.
Zazwyczaj jest to dobry znak, bo skaczące litery zwiastują rychły sen, ale nie
tym razem. Nawet przyćmione światło nocnej lampki i miarowe tykanie zegara nie
przynoszą upragnionego odprężenia.
Odkładam
książkę i zamykam oczy. Pod powiekami, w szaleńczym tempie, przesuwają się
obrazy – wykładnie myśli:
Twarz
matki, pochylająca się nade mną i jej chłodna ręka, badająca temperaturę mojego
czoła. Ja, wygrzebujący się z chorobliwych majaczeń i zwidów, potrzebujący
pomocy i opieki...
Ojciec.
Młody, pełen energii i zawodowej inwencji...
Dom, zawsze
bezpieczna przystań, bez względu na to, ci się w nim działo...
Wzajemna
miłość, poddawana rozlicznym próbom...
Zwykła,
wspólna egzystencja...
Myślę o
tym, co bym odczuwał, gdyby rodzice
umarli, kiedy byłem dzieckiem. Na ile zmieniłby się mój świat. Jakie byłoby ich
wspomnienie. Może szkoda, że wtedy nie odeszli? To pytanie dręczy mnie,
powraca. Nie czułbym już bólu. Intensywność przeżyć zatarłaby się, stając się
częścią zamglonej wizji dzieciństwa. Po prostu – MIAŁBYM TO JUŻ ZA SOBĄ!
Okrutne,
samolubne stwierdzenie. Trudno mi to przyznać, ale ono istnieje, żyje,
przyczajone na peryferiach mojej podświadomości. Boję się go, ale ono gnębi mnie, zwłaszcza w
chwilach zmęczenia, zdenerwowania i zwątpienia. Odpycham je, kuszące przewrotną
bezwzględnością.
Kim ja
jestem w tym wszystkim? Może potworem, zasługującym na pręgierz, wyrzucenie
poza nawias, wytknięcie palcami... Ale... to chyba strach przed ich śmiercią i
przed tym, co się z nią łączy: troską, smutkiem, chorobą, poświęceniem, odkrytym
grobem.
Chciałbym
być dzieckiem, które nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego rodzice chorują i
co to jest cierpienie i umieranie...
„Nie
obawiaj się”, chichocze coś we mnie, „Los lubi być przewrotny. Może oni pierwsi
zapłaczą nad twoją mogiłą?...”
Drzwi do klatki schodowej znowu ktoś pozostawił uchylone.
Nie muszę więc używać domofonu, żeby wejść do środka, ale naciskam go mimo
wszystko, by uprzedzić rodziców, że ktoś idzie. Otwiera Marysia.
– Ach. To
ty! – odzywam się, zaskoczony. – Coś się dzieje?
– Jak
zwykle. Pokłócili się – Marysia stwierdza to z pobłażliwym uśmiechem, nie
przejmując się. Podziwiam jej spokój i opanowanie. Potrafiła znaleźć dystans do
codziennych zmagań z rodzinną geriatrią.
– O co
poszło?
– O
wszystko.
– Jest
ojciec?
– Wyszedł
po zakupy.
– A matka?
– Leży.
Zdejmuję
kurtkę i buty, powtarzając sobie, że muszę za wszelką cenę zachować spokój.
– Kto
przyszedł? – pyta słabym, ledwo słyszalnym głosem matka.
– Krzysiek,
mamo.
– Kto? – Głos
tym razem jest mocniejszy. Pobrzmiewa w nim nutka histerii.
– To ja.
Cześć, mamo.
Matka leży
na wznak, z podkurczonymi nogami. Jest ubrana. Zrolowana pościel oddziela ją od
ściany. – Dzień dobry, synku.
– Jak się
czujesz, mamo? – Pytanie jest właściwie zbędne, ponieważ z góry wiem, jaka
padnie odpowiedź.
– Źle.
Wszystko mnie boli. Mam duszności.
– Jak
zwykle – mruczę pod nosem.
– Co
mówisz?
– To przez
tę pogodę. Gwałtowne zmiany ciśnienia i temperatury...
Twarz matki
wykrzywia się w uporze i niechęci. Nie znoszę tego grymasu. Wyzwala we mnie
nieoczekiwane reakcje.
– Nie daj
się sprowokować – szepcze za mną Marysia.
Wycofuję
się do kuchni.
– Dzwoniła
do ciebie? – pytam ją.
– Dzwoniła,
ale ja i tak miałam przyjść, bo muszę zanieść do analizy jej mocz po dobowej
zbiórce.
– No tak,
ostatnio narzekała na pęcherz...
– Krzysiu,
ja już wychodzę. Muszę tam być do godziny dziesiątej.
– No to na
razie. Wpadniesz jeszcze?
– Może po
południu. Przyniosę im zupę do odgrzania na jutro.
Zostaję
sam.
Wchodzę do
dużego pokoju i otwieram okno. Świeże powietrze wpada do środka i nieco
oczyszcza męczącą atmosferę. Stawiam na dywanie torbę z narzędziami i klękam
przy stole.
W drzwiach
niespodziewanie pojawia się matka. Staje, pochylona, z trudem trzymając się
framugi. – Co robisz? – pyta.
– Chcę
naprawić ten stół.
– Co? –
dopytuje się ze złością. – Nic nie słyszę!
Przykładam
do ust zwinięte dłonie i prowokująco wrzeszczę: – NAPRAWIAM STÓŁ!!!
Matka
patrzy na mnie bez wyrazu, zbierając siły do ataku. Trwa to kilkanaście sekund,
ale efekt jest piorunujący. Jej spłycone płuca nabierają powoli powietrze i
eksplodują gwałtownym, piskliwym, niezrozumiałym krzykiem. Wiem, jak na to
zareagować:
– SPOKÓJ!!!
– Mój głos przełamuje jej krzyk. – Uspokój się. Widocznie nie jesteś taka
chora, skoro stać cię na takie wrzaski! Gdzie ta twoja zadyszka? – Jestem
okrutny i niesprawiedliwy. Przede mną chybocze się wychudzona, schorowana
istota o słabym ciele, ale z potężną, trudną do zrozumienia potrzebą dominacji.
Nie jestem sobą w tym domu.
Podchodzę
do matki i próbuję pogładzić ją po głowie. Cofa się szorstko. – Jesteś taki
sam, jak ojciec. Dobraliście się. Jestem sama i chora. Wszystko na mojej
głowie... Ojciec uważa, że jestem zdrowa....
– Uspokój
się, mamo – przerywam potok płaczliwych skarg. – Masz nas. Mnie i Marysię.
Robimy, co możemy, żeby ci pomóc, żeby wam pomóc.
– Nic nie
robicie – stwierdza z uporem matka.
– Dobrze,
mamo, masz rację. Nikt tobą się nie opiekuje. Nikt nie załatwia ci żadnych
lekarzy, Jesteś zdana na siebie...
– No
właśnie. – W głosie matki brzmi satysfakcja. – Ci wszyscy lekarze, to...
– Wiem
konowały. Daj już spokój. Nie chcę tego słuchać.
Matka
spogląda na mnie wzrokiem skarconego dziecka. Zacina usta i siada w fotelu. Mam
chwilę pełnego napięcia spokoju. Minie jakiś czas, zanim znowu będzie próbowała
wyrzucić z siebie ból, frustrację, niechęć i pretensję do całego świata.
Wyjmuję z
torby narzędzia i zaczynam naprawiać stół. Usuwam obluzowany kołek, na którym
po rozłożeniu opiera się konstrukcja blatu. Wklejam nowy. Likwiduję w ten
sposób jeszcze jeden punkt zapalny między rodzicami. – No, mamo, koniec. Teraz
powinno być już dobrze.
Matka budzi
się z zamyślenia. – Co? – pyta nieprzytomnie..
–
Naprawiłem stół. Blat po rozłożeniu nie będzie się już chybotał.
– Widzisz,
jaki ty jesteś zdolny, synku. Wszystko potrafisz. A twój ojciec nic. Ma dwie
lewe ręce. Przez całe życie wszystko było na mojej głowie. On tylko wychodził
do pracy, wracał i zachwycał się domem. A teraz, to już w ogóle nic...
– Mamo, on
jest starym, chorym człowiekiem. I tak dobrze, że jest jeszcze w stanie
cokolwiek zrobić. Chodzi po zakupy, pomaga ci przy obiedzie...
– On?
Kupuje nie to, co trzeba. Zapomina, podgrzewa zupę na takim gazie, że wszystko
kipi...
– Mamo –
nie wytrzymuję. – Tak naprawdę, to gotowanie jest twoim obowiązkiem. On w ogóle
nie powinien wchodzić do kuchni.
– On
chętnie by nie wchodził do kuchni. Tylko by siedział i patrzył w telewizor. A
jaki zrobił się nerwowy... Skarży się, że źle śpi i że ma okropne sny. Nic
dziwnego, do późna ogląda telewizję...
Zbieram
resztki sił, żeby odpowiedzieć, ale na szczęście słychać domofon.
– Ojciec
wraca – mówi matka. – Tylko już nic mu nie mów. – Ona też ma dosyć tej jałowej,
męczącej wymiany zdań.
Wchodzi Marysia.
– Co się
stało? – pyta przestraszona matka.
– Nic. Ojca
jeszcze nie ma?
– Nie ma.
Już powinien być. Jest prawie jedenasta.
– O której
wyszedł? – pytam.
– Jak
zwykle, koło dziewiątej. Nie rozumiem, dlaczego tak wcześnie wychodzi...
– Zaraz
przyjdzie – mówi uspokajająco Marysia. – O, widzisz, idzie już.
– Skąd
wiesz?
– Nacisnął
domofon, mamo.
– Nic nie
słyszałam.
– O, moje
dzieciaczki – cieszy się wchodząc ojciec. Odstawia torbę z zakupami i z trudem
zdejmuje buty. – Ale pogoda, zmęczyłem się. Poczekajcie, zaraz zrobię herbatę.
– Sama
zrobię, tato – mówi Marysia. – Mamo, chcesz coś do picia?
Potem. – Matka
wstaje z fotela. – Teraz muszę zrobić sobie inhalację. Bez przerwy te
inhalacje... Mam od nich wysuszone usta...
Idę razem z
Marysią do kuchni. – Załatwiłaś już wszystko?
– Jeszcze
nie. Wróciłam, bo zapomniałam obliczyć ilość moczu. Ja też już dostaję od tego
wszystkiego kręćka – uśmiecha się.
– To my
prędzej się wykończymy, niż oni – stwierdzam.
– Może nie
będzie tak źle...
– Wyjdźcie,
za ciasno tu. – Ojciec wciska się między nas. – Muszę wypakować te... co
kupiłem.
Bierzemy
herbatę i wynosimy się z kuchni do stołowego. Powinniśmy teraz wykorzystać
chwilę spokoju i pogadać ze sobą na jakiś neutralny temat, ale znowu wkraczamy
na grząski teren: – Ojciec chce wyprowadzić się do domu starców – mówię.
– Wiem. Był
u mnie wczoraj.
– Spróbuję
coś mu załatwić. Może u Bonifratrów?
– Może ja
coś poszukam – proponuje Marysia. – Ale wiesz, jestem przekonana, że to nie
rozwiąże problemu. Oni nie mogą żyć bez siebie. Ojciec po kilku dniach będzie
chciał wracać do matki.
– No tak.
Pamiętasz, ostatnio wytrzymał u mnie tylko trzy dni.
– Widocznie
tak musi być – stwierdza z rezygnacją Marysia. – Ta ich wzajemna walka to swego
rodzaju sposób na życie.
– Dwoje
schorowanych, niszczących się wzajemnie starców – podsumowuję ze złością.
– Nie
denerwuj się.
– Jakoś nie
mogę przejść nad tym do porządku dziennego.
Na tym przerywam...
A jeśli masz ochotę dowiedzieć się, co było dalej, zapraszam na stronę Humusa wydawnictwa
gdzie możesz przeczytać recenzję, uwagi czytelników i kupić e-book lub wydanie papierowe.
Oto link na tę stronę:
Tak jest... Takie dni.. Takie uczucia.. Takie emocje.... Opisujesz smutną, a niestety - w tak licznych przypadkach - nieuchronną codzienność. Sytuacje konieczne, ale nie chciane... Grażyna
OdpowiedzUsuńNo tak, niemal każdy coś podobnego przeżywa lub przeżywał. Ty też....
Usuń