czwartek, 28 marca 2013

Prze(do)myślenia

Cieszę się, że habemus...
Cieszę się, że former Pope still alive...
Cieszę się, że zima wbrew pozorom odwrocie...
Cieszę się też, że gawrony kochają się intensywniej, zwłaszcza że z ludźmi w tej materii bywa różnie (mam jednak nadzieję, że większość z  nich ulegnie wiosennemu nastrojowi i owoce tego uwidocznią się narodzinami podczas snu zimowego)...
Cieszę się z rozleniwienia, jakie niesie ze sobą słońce i rosnąca temperatura...

Jednak co do myślenia, to już nie ogarnia mnie taka euforia. Z tym nieco gorzej. Prze do myślenia, prze z nadzieją, że urodzi się jakaś mądra sentencja lub przynajmniej jakiś wnioseczek, ale co poród, to poronienie, aborcja wręcz.
Postanawiam więc z tym skończyć, aby obrońcy myśli poczętej nie wyleli na mój łeb otumaniony swoich przemyśleń.
Zanim jednak ostatecznie zapadnę w otępienie wiosenne, przytoczę opowiastkę na czasie o Smoku zza Lasu, którą niegdyś, górę udając, zamiast myszy urodziłem.
 
JAJA
 Gadali astrologowie w Najjaśniejszej Krainie Naszej, że rychły koniec świata ma nastąpić. Dzień nawet, pewni siebie, datą konkretną określili. Nie po raz pierwszy zresztą, bo terminów w przeszłości podawali już wiele. Jednakowoż naród za każdym razem do śmierci karnie się sposobił, w kupy się zbierając i modły odprawiając wspólnie.
 
Także i teraz nie było inaczej. Ja również, nastrojowi wszechobecnemu uległszy i obrachunku sumienia mego nieczystego dokonawszy, w oczekiwaniu się pogrążyłem, dnia sądnego wypatrując. Za to kobita moja, włosiennicę przyodziała i gębę sadzą wymazawszy, furt na sabaty łaziła, tam, gdzie czarownice niegdyś na stosie palono. Z babami okolicznymi gusła odprawiała. Sła ich wieczorami przy ognisku się schodziła. Zawodzenia na mil kilka się niosły, strach, ale i nadzieję w narodzie budząc.
 
We mnie też, na przekór psychosis ogólnej, spokój lęgnąć się począł. Przecie kobita sama z natury swojej w gębie mocna, nieustępliwa i zawzięta, z determinacyją wielką ku celowi prze. Niejeden chłop na skórze swojej to poczuł. A kiedy już zbierze się ich kupa, to czort sam i wszystkie moce piekielne jak niepyszne pierzchają, fatum nieprzychylne ze sobą unosząc.
 
Jednakowoż, na wypadek wszelaki, w razie gdyby do apokalypsis jakowegoś doszło, bogom posługę oddać postanowiłem. Okazyja nadarzyła się wkrótce sposobna, na niedzielę pierwszą, po pierwszej wiosennej miesiąca pełni nastawszy. Zwyczajem odwiecznym kosz wiklinowy, co to w drewutni zwykle leży, wyrychtowałem, szmatą wyłożywszy i jajami, mięsiwem, kiełbasą, a i chlebem wypełniając. Obmywszy się nieco, do świątyni pobliskiej go zaniosłem. Tam, z trudem pomiędzy inne, na ławie stojące, wcisnąłem.
 
Chłopy, czapki w łapach miętosząc, spode łba na się popatrywali, kosze przyniesione porównując, który lepszy, a pośledniejszy który. Na ogół wszystkie podobne do się były, jeno w szczegółach niewielkich odbiegając nieco. A to szmata kosz wyściełająca czystsza, a to jaja w kolorze odmiennym, kiełbasa świeższa, lubo chleb czarny czy biały. Z niektórych butelczyna okowity wystawała. Chłopy bowiem fantazyją w tej materii odznaczali się nadzwyczaj mierną.
 
Jednakowoż, pośród wszystkich, jeden kosz wyróżniał się znacznie
Wielkością się odznaczał niemałą. Zielskiem jakowymś, miast szmatą, wyściełan, z sitowia, czy czort wie z czego, uplecion, bo wilklina przednia, jak świat światem, brązowa być winna. Jaja sterczały z niego dziwne, nijak kurzych nieprzypominające. Oślizgłe jakieś, jakby flegmą pokryte, a pośród nich baranek, narodzon ledwo, ale martwy chyba, bo znaku życia nie dający.
 
Ledwie kapłan wiecheć namoczywszy, kosze przyniesione skropił, rejwach w świątyni rozgorzał wielki. Chłopi do ławy kupą ruszyli, kosze swoje zabierając, a potem pod ścianą podstępnie się gromadząc, aby odmieńca tego, co dziwo to przywlókł, obaczyć.
 
Wtem, od słuchalnicy drewnianej postać się oderwała zgarbiona, w opończę czarną przyodziana, łeb kapturem chroniąca. Chyłkiem do ławy podskoczywszy, kosz dziwny podjąć spróbowała.
Jam jednak szybszy był. Nagłym przeczuciem tknięty, wbrew rozumowi swemu kosz przed nią ucapiwszy, swój w łapę mu wetknąłem, półgębkiem rzucając:
- Uchodź czym prędzej, zanim skórę z ciebie złupią. W chałupie na mnie czekaj!
I ciałem swym go zasłoniwszy, drogę ucieczki mu utorowałem, a sam życie swe ratując, przez zakrystię na świat Boży wypadłem.
 
Klucząc, pościg rychło za sobą ostawiłem, część jaj po drodze gubiąc. Kiedym chałupy szczęśliwie dopadł, kilka jeno się ostało, a i truchło baranka zarządzeniem jakowymś   nadal w koszu tkwiło.
W obejściu cisza panowała martwa. Kobity mojej próżno było tam szukać, bo ostatnimi czasy popołudniem późnym z sabatów wracała i tam, gdzie stojąc, natychmiast w sen głęboki zapadała.
 
Dzień się robił już w pełni, słońce ponad las wylazło, wszystko dookoła promieniami swym darząc, a i zawartość kosza penetrując, toteż woń zgniława, dobywająca się z niego, dała się mocno poczuć. Pod płot go więc wcisnąłem, aby nos zaoszczędzić. Jednakowoż ciepło rosnące swoje robiło. Rychło w to miejsce robactwo pełzające i to, co lata, nadciągać poczęło, a w drewutni rumor podejrzany się wszczął. Strachem zdjęty, toporzysko ująłem i już wrota znienacka rozewrzeć miałem, zwierza na padlinę łasego się spodziewając, kiedy pysk znajomy spoza nich wychynął, powietrze z lubością w nozdrza wciągając. Rozejrzał się lękliwie wokół, a mnie dostrzegłszy, resztę cielska za sobą wytaszczył.
 
- Odłóż, Waść, toporzysko, bo szkody jakowejś narobisz - wystękał. - I tak dość strachu sie najadłem. Wściekły ten naród, co Krainę twoją zaludnia. Gadać hadko... Ledwiem z życiem uszedł...
 
- A po cóż do świątyni się pchał, jaja jakieś dziwne ze sobą wlokąc, a na dodatek to truchło baranie pomiędzy nie wtykając? - spytałem, z ulgą odetchnąwszy, bom w bestii owej Smoka Zza Lasu na dobre rozpoznał. - Podziękowania mi się należą, bo gdyby nie ja, to ani chybi, skórę twoją wypchaną na jarmarkach za czas jakiś można byłoby oglądać.
 
- Wieść niesie, że w waszej Krainie zwyczaj panuje odwieczny, który jaja i strawę na wiosnę święcić każe. Podobno tym, co je do świątyni noszą, pomyślność i jasność myśli daje. A potem to, co w koszu jest, zjada się, ucztę dzieleniem się jajem poprzedzając. Mnie, jak nigdy pomyślna prognoza na rok ten jest potrzebna. Nie świadom był tylko, że dla życia zwyczaj ten tak niebezpiecznym być może. Naród wasz krewki jest i odmieńców nie znosi. Nie dziwota, że smoka u was nie doświadczysz na co dzień, ani innej bestyi, różnej w wyglądzie i przekonaniach swoich. Ukrywają się biedaki, bo rychło na strzępy mogą być rozwleczeni - Smok łbem pokręcił, powietrza znów w nozdrza nabrał i pod płot polazł. Much i wszelkiego stworzenia pełzającego chmarę odegnawszy, jajo z kosza wyciągnął, rozłupał je wprawnie i, zanim zasłonić się zdążyłem, do gęby połowę mi wepchnął, zdrowia i pomyślności życząc. Smród z pyska mu idacy i rybi smak zgniły, ślepia mi na wierzch wypchały, żywot pod gardło podnosząc. Ledwom wychodka dopadł, wątpia do reszty wynicowując.
 
Kiedym w czas jakiś na świat Boży słaniając się wychynął, Smoka, truchło baranka pożerającego z lubością wielką i resztą jaj zagryzającego, obaczyłem. Mdłości znowu szarpnęły mną potężne, alem opanować je zdołał i odczekawszy, aż kosz opróżnionym zostanie, w bezpiecznej odległości na trawę się osunąłem.
 
Smok ozorem mlasnął ze smakiem, pysk łapą otarł.
- Dawnom tak przedniej strawy nie próbował - ozwał się, kęs ostatni przełykając. - Zwykle, przed auditorium na taką ucztę nie mogę sobie pozwolić. W Krainie Za Lasem kryzys panuje wielki. Jej Włodarze, co chcą sobie poczynają, ku upadkowi ją ciągnąc. Naród ubogi, resztki grosiwa w kramach poślednich, "Coccinella Septempunctata" zwanych wysupłuje. Ani ja, ani nikt z Koteryi Mojej chodzić tam się nie odważa, za hańbę i na honorze ujmę to mając... Ach, nie wiem, co z tą nasza Krainą będzie... - westchnął, za łeb się chycił, w moją stronę łypiąc i zdania mego oczekując. Cisza jednakowoż zapadła, bom ani chęci, ani siły do dyskursu nie miał.
 
Smok widno stan ducha mego w lot odczytał, bo po chwili wątek przerwany podjął - Imaginuj Waść sobie, że wybory do parlatorium za miesięcy kilka nastaną. Pracy mnie i Koteryję Moją bezmiar czeka, bo rzec hadko, poparcie zaczynamy tracić. Jeno jeszcze wśród gminu i pospólstwa się utrzymuje. A na domiar złego, ruchawka się rozpoczęła w części Krainy przez odmienny ród smoczy zamieszkanej. Odmienność swą, zwyczaje i mowę poprzez parlatorium, de jure, chcą uzyskać...
 
- Może takie ich prawo? - wystękałem nieopatrznie, bom dość jego wynurzeń już miał i o drzemce zaczynałem myśleć.
 
- Jakie prawo?! - Smok wrzasnął, ale piskliwie jakoś, na łapach niepewnie się wznosząc. - Toż to nasienie wraże, smoki jakieś dziwne, nieloty. Korytarze pod ziemią ryją, w brył czarnych poszukiwaniu, co to nimi, miast łajnem krowim, czy polanami, chałupy w czas chłodów ogrzewają. Niby odmienność uzyskać chcą, a spisek przeciw Krainie knują. Ziemię, na której żyją, oderwać od Krainy planują i połączyć się z Królestwem od zachodniej strony sąsiadującym zamierzają skrycie. Nie dopuścim do tego, póki ja i Koteryja Moja oppositio największe w Krainie stanowić będziemy, a tym bardziej, gdy po wyborach we władanie wziąć ją będzie nam dane. Dopiero wtedy ład, porządek i sprawiedliwość w niej zapanuje! Póki co, Ruch Pamięci Kuzyna Mego tworząc i o pomnik jego przed Siedzibą Zarządcy Krainy walkę upartą tocząc, pole udeptane do potyczki o władanie sposobimy.
 
Smok gadał coś jeszcze, o spisie powszechnym pogłowia smoczego wspominając, ale jam wkrótce w sen głęboki zapadł. Tak kobita moja, z sabatu powracająca, mnie obaczyła. Snadź do głowy jej zamroczonej wygląd mój marny dotarł, bo miast paść tam, gdzie stała, ku mnie się dowlokła, gestem matczynym do piersi swej ogromnej mnie przyciskając, ażem tchu złapać był niezdolen.
 
Wesołego, smacznego i zdrowego
JAJKA   

wtorek, 12 marca 2013

Pod kluczem


Wybrano już 264 papieży. Wszyscy dotychczasowi (z dwoma wyjątkami) odchodzili ze swego urzędu w sposob naturalny, choć nie zawsze umierali w swoich łóżkach - przez pierwsze 3  wieki chrześcijaństwa ginęli śmiercią męczeńską. Tak więc można powiedzieć, że wybór nowego papieża z reguły poprzedzony był żałobą i uroczystościami  pogrzebowymi. Śmierć papieża zwyczajowo potwierdzana jest przez kamerlinga, który trzy razy uderza go młoteczkiem w czoło, za każdym razem pytając, czy śpi. Potem łamie pierścień rybaka. Oczywiście obecnie niezbędne jest także świadectwo zgonu, wydane przez lekarza.
  
Teraz, dzięki Benedyktowi XVI, zmiana na tronie Stolicy Piotrowej ma oprawę radosnego wyczekiwania i nadziei na ożywczy powiew zmian.
 
Prawdopodobnie, dzisiaj rozpoczynajace się konklawe nie będzie trwało długo.  W przeszłości różnie z tym bywało, a szczególnie zanim wprowadzono zasadę głosowania w izolacji od świata zewnętrznego (cum clave - pod kluczem). Jej początek związany jest z rokiem 1268, kiedy to 17 kardynałów, zgromadzonych w Viterbo, obradowało łącznie przez 2 lata i 8 miesięcy. Ścierały się wówczas dwie frakcje - włoska i francuska i żaden z kandydatów nie mógł osiągnąć wymaganej większości głosów. Ponadto zwlekanie z wyborem łączyło się z tym, że kardynałowie wykorzystywali fakt, że cała władza nad kościołem spoczywała w ich rękach i nie bardzo chcieli z niej zrezygnować. W końcu, zdenerwowani mieszkańcy miasta, w porozumieniu z merem, odizolowali kardynałów od świata, zamykając ich w sali obrad na klucz i rozbierając nad nią część dachu.  Wpływy i determinacja kardynałów były jednak tak wielkie, że pod ich naciskiem po tygodniu dach naprawiono i na wynik ostatecznego głosowania trzeba było czekać jeszcze rok.
Wybrany przez nich papież Grzegorz X zinstytucjonalizował zasadę cum clave, a wybory odbywały się już w Kaplicy Sykstyńskiej. Niestety nie spowodowało o to zdecydowanego skrócenia czasu trwania konklawe. Często przedłużały się one, choć już nie tak znacznie jak w roku 1268.
 
Na czas trwania głosowań nie wpływało jedynie ścieranie się frakcji i wpływów, ale również i znakomite jedzenie, jakie otrzymywali  kardynałowie.  Przykładem niech będzie konklawe zwołane po śmierci Pawła III. Trwało ono od 29 listopada 1549 do lutego 1550 roku, w wyniku którego wybrano Juliusza III. Oto cytat z książki Sekrety Kuchni Watykanu, autorstwa Evy Celada:
 
Orszak służących niósł do Kaplicy Sykstyńskiej jedzenie w specjalnych naczyniach (zwanych cornuta), umieszczonych w koszach, które na dwóch kijach dźwigali dwaj giermkowie; za nimi szli krojczowie i sześciu paziów z dzbanami z winem i wodą. Służący położyli na stole białą serwetę. Przy nakryciu dla każdego z kardynałów umieścili noże i widelce, następnie podawali wino i wodę. Z podłużnego koszyka wyjmowali sałatki z owoców i inne potrawy. Przynoszone przez giermków potrawy krojczowie wyjmowali z koszy i prezentowali kardynałom, ci próbowali je widelcem. Nie stawiano na stole całych pierogów ani kurczaków, lecz krojono je w obecności kardynałów. Nie wolno było podać wina w innym naczyniu niż szklane, ani niczego, co nie zostało wcześniej sprawdzone. Nadmiar pokarmów rozdzielono między służących obsługujących konklawe: fryzjerów, murarzy, stolarzy, kupców korzennych, zamiataczy ulic.
 
Zdarzały się przypadki, że gdy konklawe przedłużało się zanadto, kardynałom stopniowo ograniczano dostawy jedzenia oraz zubożano menu, co w końcu dopingowało ich do podjęcia ostatecznego wyboru. 
 
Miejmy nadzieję, że tym razem do tego nie dojdzie.
  



wtorek, 5 marca 2013

Marcowo

Oj rozleniwiająco marcowo się w tym roku porobiło!
 
Słoneczko operuje, przez szyby do mieszkania wchodzi, ogrzewa wnętrze ekologicznie, we wszystkie kąty wścibsko zagląda i  zimowy brudek z kurzem bezlitośnie odsłania.
 
Człek siedzi w fotelu i wzrokiem za słoneczkiem wodzi. Wstyd mu, że tak jakoś ruszyć mu się nie chce, a wypadałoby, bo roboty czeka co niemiara.
 
Trzeba by ścierę przygotować, wody do kubła nalać i szyby przetrzeć, na których łzy opadów deszczu i śniegu zastygły, a i tu i tam ptaszki przelatujące, jadła szukając pamiątkę przemiany materii zostawiły. Nażleżałoby też firanki zdjąć i do pralki wrzucić, bo poszarzały tak jakoś. Za szczotkę chwycić i balkon zamieść, parapety oczyścić. No i bezapelacyjnie odkurzacz wyciągnąć i pracowicie nad nim się zginając ściągnąć z dywanów i z podłogi poniewierające się koty.
 
No właśnie, koty... Zwlekam się w końcu z fotela, bynajmniej nie po to, aby za robotę się wziąć, ale aby za okno wyjrzeć. Widzę tu i ówdzie te stworzenia biedne, co z trudem zimę przebrnąwszy, wyłażą na słoneczne plamy i suszą futro, rozkosznie się przeciagając.  Wzdycham lirycznie i wiersz jakoś tak sam z serca mego się wyrywa:
 
Marcowe koty
Szare
Bure
Wykorzystują odpoczynek
 
W ciasnych ramach
Dębowych
Orzechowych
Błyszczą ich migdałowe oczy
 
Szalone czterołapy
Ciepłe
Stygnące
Zabawki dla dziewczynek
 
Przy kwadratowych oknach
Małe
Duże
Mruczą oczekując nocy
 
A w zaniedbanej sierści
Gęstej
Wyliniałej
Brak śladów fryzjerskich zapinek
 
Z serenadą
Piwniczną
Strychową
Rozplotą się w setkach warkoczy
 
 
Króliczków tylko w tej sielance brakuje. Ale nic to, Wielkanoc za pasem. One też swoje pięć minut będą miały.