Ciąg dalszy

Na tej stronie znajdziecie fragmenty mojej książki pt. "Ciąg dalszy", wydanej w wydawnictwie e-bookowo w formie e-booka oraz papierowej.


Opowieść ta podejmuje wątek książki autorstwa Andrzeja Janczewskiego p.t. „Obserwator”, wydanej w wydawnictwie e-bookowo, w której jej bohaterowie, Sonia, Ivo i Olaf, zatrzymują się w dzikiej kotlinie. Ich udziałem stają się dziwne, trudne do przewidzenia wydarzenia, które zasadniczo wpływają na ich życie i sposób patrzenia na świat.
Jak potoczą się ich dalsze losy? Czy ponownie trafią do niesamowitej  kotliny? Na ile są w stanie wpływać na swoją przyszłość? I w końcu, kto jest tajemniczym Obserwatorem?
Odpowiedź na to można znaleźć właśnie w tej opowieści.

Jeśli zainteresuje Was ta historia i zdecydujecie się przeczytać cały tekst, zachęcam do kliknięcia podanego poniżej linku i zakupienia pliku e-booka lub wydania papierowego.


GORĄCO POLECAM 

I


– Każdy z nas musi w końcu odejść na wieczny spoczynek. Bez względu na to, kim był i co w swoim życiu dokonał, musi swoje życie zakończyć i rozliczyć się ze swoich uczynków. Jest to jedyny pewnik naszej egzystencji. Rodzimy się z czystymi kartami swojej przyszłości  i naszym zadaniem jest wypełnić je. Przecież po to nasz Stwórca dał nam wolną wolę. Niektórzy twierdzą, że nie wszystko zależy od nas, że nasza przyszłość jest już w jakiś sposób zaplanowana i że to ogranicza możliwości naszego wpływu na jej zmianę. W pewnym sensie mają rację, ale... nie można nie doceniać roli tak zwanego przypadku... 
    Ksiądz przerwał i potoczył wzrokiem po zebranych. Stali w skupieniu, wpatrzeni w spoczywającą na odsuniętej płycie grobowca trumnę. Naznaczone piętnem jesieni liście spadały leniwie, poganiane podmuchami wiatru. Pomiędzy drzewami krył się przed narastającymi promieniami słońca siwy smętek.
    – Tak zwanego przypadku – podjął po chwili. – Bo właśnie w tym zawarty jest margines na nasze działanie. To impuls nadany przez Stwórcę, wyzwalający naszą aktywność, dający szansę na zmianę podjętych wcześniej planów. I od nas w tym momencie zależy, czy wykorzystamy tę szansę...
    – Co ten klecha gada? Wszystko jest dziełem przypadku. Gdzie tu miejsce na wolną wolę? – nie wytrzymał Olaf.
    – Uspokój się! – szepnęła Sonia. Ze zdumieniem zauważył, że po jej policzkach toczą się łzy. Nie przypuszczał, że ta śmierć, możliwa przecież do przewidzenia, tak ją poruszy. Wygrzebał z kieszeni chusteczkę. Wzięła ją machinalnie i wzdychając żałośnie, jak małe dziecko, podniosła do twarzy.
    – Nasz świętej pamięci zmarły potrafił wykorzystywać tę szansę – kontynuował ksiądz. – Całym swoim życiem dowodził wielkiej prawdy jedności naszego ziemskiego życia z tym, co dzieje się tam... – wycelował palcem w powiększający się nad głowami błękit. – Nie przeszkadzało mu to, że był naukowcem, a wręcz przeciwnie,  p o m a g a ł o  w jego pracy, w jego badaniach. To właśnie on, jak nikt inny dotąd, potrafił połączyć dogmaty wiary z doświadczeniami naukowca.
    – Oj, żeby się księżunio nie przeliczył! – wycedził Olaf.
    – Odbiło ci? – Ivo wysunął rękę spod ramienia Soni i szturchnął go łokciem w bok. Olaf stwierdził, że on także miał zaczerwienione oczy. „Co mu się, u diabła, stało? Naprawdę mu przykro, czy też nie wypada mu się inaczej zachować przy Soni?”, pomyślał z przekąsem. „Ta Sonia ma na niego zgubny wpływ”.
    – A teraz pomódlmy się, aby nasz drogi zmarły trafił do Królestwa Niebieskiego. – Ksiądz zaczął poruszać po cichu wargami, nie narzucając innym sposobu wyrażenia swoich myśli. Zapadła cisza. Nawet wiatr uspokoił się w oczekiwaniu dalszego ciągu ceremonii.  Po chwili duchowny przeżegnał się, ujął kropidło i pokropił trumnę.
 – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen.
    Krople święconej wody poszybowały także i na zebranych. Pokropiły też kapelusz Eleonory. Nie uczyniła znaku krzyża. Stała, podparta na lasce, ignorując podsunięte przez kogoś krzesło. Jej twarz nie wyrażała nic.
    Do grobowca zbliżyli się ubrani na czarno pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego i  rozwinęli parciane pasy. Nie zdążyli jednak wsunąć ich pod trumnę. Z grona żałobników wystąpił niewysoki mężczyzna. Jego prawie łysa, nakrapiana brązowymi plamkami czaszka, jaśniała wypolerowaną powierzchnią.
    – Pozwolą państwo, że powiem parę słów – odezwał się zdecydowanie za głośno. Zebranym nie wypadało zaoponować, chociaż niektórzy mieli już chęć pójść do domu i zaspokoić rodzący się głód. Mężczyzna na wszelki wypadek nie czekał na ich reakcję:
    – Drogi Erneście. Pozwól, że tak będę się do ciebie zwracał, mimo że oficjalnie  nie byliśmy ze sobą po imieniu... – zaczął.
    – Popatrzcie, kto by pomyślał, profesor Kloberg! – Olaf wybałuszył oczy. Tym razem Sonia nie miała mu tego za złe, a Ivo dodał złośliwie  – Profesor nadzwyczajny!
Profesor Kloberg spojrzał na nich, jakby dotarło do niego to, co powiedzieli. Wyjął z kieszeni kraciastą chustkę i wytarł nią usta.
– Pracowaliśmy razem wiele lat – kontynuował po chwili. – Codziennie mijaliśmy się na korytarzach naszego ukochanego Instytutu, konsultowaliśmy ze sobą programy i zamierzenia naukowe, dyskutowaliśmy o najnowszych trendach w dziedzinie entomologii. Nie zawsze zgadzaliśmy się ze sobą, ale zawsze osiągaliśmy zadawalające nas i nasz Instytut porozumienie. Jeszcze niedawno miałem to szczęście, że ujrzałem ciebie nad stawem, wpatrzonego w błyszczącą w zachodzącym słońcu kępę lilii wodnych, wyrzuconą na brzeg. Byłeś tak spokojny i zatopiony w swoich myślach, że postanowiłem nie podchodzić do ciebie. Zastanawiałem się, co zrobisz. Czy pozwolisz im stopniowo umrzeć bez kropli wilgoci, czy też włożysz je z powrotem do wody? Ty jednak wstałeś i przeszedłeś obojętnie obok nich. Może już wtedy przeczuwałeś, że wkrótce nie będzie ciebie wśród nas...
– Przypomnijcie sobie, co się nam śniło tam, w tej kotlinie –  szepnęła Sonia.
Olaf chwycił ją za rękę ­– No tak, były te lilie i profesor... Co on wtedy z nimi zrobił?
– Jak to co? – wykrzyknął Ivo. – Nie pamiętasz?
Stojący obok ludzie odwrócili głowy. Ivo zniżył głos – On je włożył, on je z powrotem włożył do stawu!
– A..., to  był tylko dziwaczny sen. – Olaf lekceważąco wzruszył ramionami.
– ...Żegnamy naszego drogiego kolegę z głębokim smutkiem – dobiegł znowu głos profesora Kloberga. – Świat nauki poniósł dotkliwą stratę. Odszedł wielki człowiek, dociekliwy badacz i wspaniały kolega.
– Myślałby kto, przecież oni tylko się tolerowali. To było widać gołym okiem – warknął Olaf, ale nikt chyba tego nie usłyszał, bo zaczął się ruch, który niejako wymusił na Klobergu zakończenie przemowy. Nie wszyscy do niej dotrwali. Pozostali tylko ci, którzy rzeczywiście chcieli złożyć pani Eleonorze kondolencje, oraz ci, którym obiło się o uszy, że Kloberg do czasu wyborów ma pełnić obowiązki dyrektora Instytutu.
Pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego opuścili trumnę do grobowca, ale nie nasunęli płyty na swoje miejsce. Przykryli go prowizoryczną kratownicą, na której niedbale ułożyli kwiaty i wieńce.
Eleonora z ledwo widocznym grymasem niezadowolenia poprawiła kilka wiązanek. Po jej prawej stronie stanął profesor Kloberg i do niego siłą rzeczy podchodzili najpierw żałobnicy. Przyjmował kondolencje z godnością, pocierając co jakiś czas zaczerwienione powieki. Eleonora, nadmiernie wyprostowana, mechanicznie podnosiła rękę do pocałowania.
– Profesor czuje się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu –  zauważył sarkastycznie Olaf. – Nareszcie jest pierwszy.
– Co mówisz? – spytał nieprzytomnie Ivo. Podtrzymywał Sonię, która usiłowała wsunąć przez otwór kratownicy purpurową różę.
– Nic. Podejdź do profesora. Teraz twoja kolej.
Róża osunęła się łagodnie na wieko trumny.
– Nie kłóćcie się – poprosiła z wysiłkiem Sonia. Ominęła profesora Kloberga i podeszła do Eleonory, ale ta zakryła ręką jej usta. 
– Niepotrzebnie tu przyszłaś, moje dziecko... – powiedziała, wpijając w nią przenikliwy wzrok. – Mój syn i tak byłby ci wdzięczny.
Sonię przeniknął chłód. Dowlokła się do najbliższego drzewa i zwymiotowała.

II

Zapadał wczesny, jesienny wieczór. Przez uchylone okno wpadało rześkie, ale ciepłe jeszcze powietrze. Wiatr poruszał ciężkimi firankami, które opierały się o ciemnobrązową kanapę. Śpiący na jej poduszkach kot, przeciągał się, drapiąc skórzane obicie.
Gasnące światło dnia z trudem wyławiało z wnętrza pokoju poszczególne sprzęty i odbijało się w szkle stojących na komodzie fotografii. Na jednej z nich widać było młodego, ciemnowłosego mężczyznę, obejmującego wpatrzoną w niego dziewczynę. Eleonora wzięła ją i ciężko opadając na fotel, podsunęła pod lampę.

***
Tak, to było bardzo dawno temu. Ernest skończył studia i dostał swoją pierwszą pracę w starym laboratorium Instytutu Entomologii. Zapowiadał się doskonale. Jako początkujący naukowiec, rozpoczął badania nad teorią przypadku w doborze gatunków owadów oraz wpływu zmieniającego się środowiska.  Nie wiele o tym mówił, ale Eleonora swoimi kanałami dowiedziała się, że planował w przyszłości rozszerzyć ją na inne gatunki fauny... może nawet na człowieka?
Ona, jako matka, przechodziła wtedy bardzo trudny okres. Czuła, że Ernest wymyka się jej spod kontroli, mimo że nadal mieszkali razem.       Stał się skryty i jakby nieobecny. Tolerowała to jednak, bo zdawała sobie sprawę, że kariera syna wymagała poświęceń również i z jej strony.
Ernest wychodził z domu z samego rana, w czystej bieliźnie, nakarmiony, zaopatrzony w drugie śniadanie i pieniądze na obiad w stołówce pracowniczej. Wracał późno, nierzadko około północy, ale Eleonora nie miała na to wpływu. Czekała na niego cierpliwie, z przygotowaną w piecyku ciepłą kolacją.
Gdyby ktoś spytał ją, czy jest szczęśliwa, bez wahania odpowiedziałaby, że tak. Odkąd oficjalnie uznano ją za wdowę, pozostała jej już jedyna rola do spełnienia, rola opiekuńczej matki. Przecież Ernest był jej synem, jej dzieckiem i nic nie było w stanie zmienić tego faktu. Nauki nie traktowała jako swej konkurentki. Wręcz przeciwnie, modliła się, żeby pochłaniała jego uwagę jak najdłużej. Czuła się mocna i nie zagrożona na swoim stanowisku. I było tak, aż do momentu, kiedy pojawiła się ONA...
Eleonora stuknęła polakierowanym paznokciem w twarz młodej dziewczyny na fotografii...
Skąd ona się wzięła? Trudno powiedzieć. Kto ją ściągnął do tego Instytutu? Złośliwi twierdzili, że to sam Ernest, który od dawna ją znał i ukrywał ten fakt przed wszystkimi, nawet przed matką. Eleonora nie wierzyła w to, ale poczuła się boleśnie ugodzona. Jej zranione uczucia i duma kazały jej  zamknąć się w sobie i czekać. Nie dała znać po sobie, że wie o tym związku i jak bardzo chciałaby poznać bliżej tę, która tak bezceremonialnie usiłowała zabrać jej dziecko.
Pozornie wszystko funkcjonowało, jak dotychczas. Jej relacje z synem nie zmieniły się. I pewnie trwałoby tak jeszcze długo, gdyby pewnego dnia Ernest nie zjawił się w domu znacznie wcześniej, niż zwykle. Stanął w drzwiach, przytrzymując się framugi.
– Dzień dobry, mamo – wydukał.
Eleonora, tknięta niedobrym przeczuciem, przyjrzała mu się badawczo. Wyglądał jak uczniak, który zbroił coś w szkole i teraz bał się do tego przyznać.
– Co się stało? Źle się czujesz? – Pogłaskała go po zapadniętym policzku.
– Nnie... Mam dużo pracy...
– Dlaczego stoisz? Wejdź.
Nie zrobił tego tak jak zwykle, ale bojaźliwie wsunął się, przygarbiony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Eleonora podprowadziła go do okna i przyłożyła rękę do czoła.
– Pokaż język!... Powiedz: a!
Ernest posłusznie wyciągnął język i wychrypiał – Aaa...
– Temperatury nie ma, ale język obłożony i zaczerwienione gardło. Jesteś przeziębiony – zawyrokowała. – Dostaniesz zioła i resztę wieczoru spędzisz w łóżku! Teraz zdejmij buty i umyj się
Popchnęła go lekko, jak zwykła była to robić, kiedy był chłopcem, ale wyczuła opór.
– Coś jeszcze?
– Tak! – Ernest wyprostował się nagle. –  Czy mogłabyś przestać traktować mnie jak małe dziecko? Przy tobie nie czuję się mężczyzną!
– Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem. Kto ciebie urodził i wychował? Kto dbał o twoje wykształcenie i naukową karierę? Kto ciebie żywił i opierał? Kto... – Wstrzymała spazmatycznie oddech i przyłożyła chusteczkę do oczu.
– Był jeszcze ojciec – zauważył odważnie Ernest.
– Twój ojciec?
– Tak, mój ojciec. O ile wiem, to właśnie on poświęcił życie naszej rodzinie. Dzięki niemu mogliśmy spokojnie funkcjonować i nie martwić się, czy starczy do pierwszego.
Eleonora wzruszyła ramionami.
– Może i tak. Maszynka do robienia pieniędzy. – Wydęła pogardliwie usta. – Pieniędzy rzeczywiście nam nie brakowało, ale na tym jego rola kończyła się... Zresztą, odszedł wcześnie.
– Umarł.
– Może i umarł. W każdym razie go nie ma... No, koniec tego dobrego. Marsz do łóżka!
Ernest zawahał się.
– Mamo, chciałbym ci jeszcze coś powiedzieć – wybąkał.
Eleonora pokiwała głową:
– Od początku wiem, że coś przede mną ukrywasz.
– To nie jest tak, jak myślisz...
– A jak jest? Przychodzisz nieswój, nie chcesz wejść, udajesz chorego... To samo robiłeś, kiedy byłeś chłopcem i coś przeskrobałeś. A ja, mój drogi, wszystko wiem!
– Czyżby? A to, czy o tym wiesz? – Ernest podszedł do drzwi i wprowadził do środka dziewczynę. Weszła, trzęsąc się z zimna.
– Długo kazałeś mi czekać – powiedziała z wyrzutem. – Już myślałam, że o mnie zapomniałeś. Czy powiedziałeś jej?
– Nie musi mi nic mówić. – Eleonora znowu wydęła pogardliwie usta. –  Pani jest jego kochanką...
– Mamo – przerwał Ernest. – To jest Selena. Spodziewa się dziecka. Zamierzamy się pobrać.
***
Słowa, które wtedy usłyszała, do dziś dźwięczą jej w uszach. Przez dłuższy czas usiłowała przełknąć tę zniewagę. Jej jedyny syn, którego tak kochała, zdradził ją! Wybrał inną!
Eleonora odłożyła fotografię. Nie wiedziała, dlaczego zachowała ją aż tak długo. Może dlatego, że Ernest tak młodo i tak dobrze na niej wyglądał? Ale teraz to już nie ma znaczenia. Selena  na szczęście odeszła, zanim zdążyli się pobrać. Biedna, wrażliwa dziewczyna nie wytrzymała napięcia i stresu. I jeszcze to poronienie... Eleonora uśmiechnęła się tajemniczo. Precyzyjnie zagięła i przedarła zdjęcie tak, żeby pozostał na niej tylko Ernest.
Tak... to już historia, ale jej rola matki nie skończyła się, nawet teraz, kiedy jej syna już nie było.
Sięgnęła po teczkę z aktami. Przerzucała z niecierpliwością dokumenty, aż natrafiła na ten, który zdążyła już poznać na pamięć. Przeczytała go uważnie jeszcze raz. Najchętniej podarłaby ten papier i spaliła do ostatniego skraweczka, ale ostatnia wola Ernesta nawet dla niej była święta... Westchnęła i podniosła słuchawkę telefonu.

III

– Ciekawe, kiedy to jedzenie poprawi się. – Olaf spojrzał z niesmakiem na wystawione dania. – Od lat to samo: mięso, kartofle i buraki. No, może czasem coś innego.
Stołówka Instytutu tętniła o tej porze życiem. Tłum pracowników oblegał stoliki i wystawał w kolejce po coś do zjedzenia. Przywleczona z zachodu przez młodych naukowców moda na lunch zadomowiła się w szacownych murach na dobre.
– Nie przesadzaj. Są jeszcze surówki, o i lasagne, brokuły, pierogi... – zaczęła wyliczać Sonia.
– Wyjątkowo dzisiaj... – Olaf wzruszył ramionami. – Może dlatego, że spodziewają się auditu.
– Jakiego auditu?
– Nie słyszałaś? Mają sprawdzać, czy prawidłowo wykorzystujemy przyznane przez Komisję Europejską środki na rozwój badań naukowych. Chcą ich przekupić żarciem.
– To jakieś plotki. O ile wiem, nikt o coś takiego nie ubiegał się... No, przesuwaj się, tamujesz ruch.
Olaf podreptał w rytm kolejki.
– Co pan sobie życzy? – Ubrany w biały kitel i wysoką kucharską czapkę chłopak o twarzy dziewczyny wlepił w niego niebieskie oczka. Olaf nie znosił takich facetów.
– A co jest? – spytał opryskliwie.
– Dzisiaj mamy bardzo dobrą zupę z porów, naleśniki z pieczarkami i szpinakiem, szarlotkę na ciepło.
– Cholera, sama zielenizna... A co PANI poleca? – Olaf zachichotał złośliwie, uradowany ze swojego żartu.
–  Głupi jesteś – ofuknęła go Sonia. –  Nie marudź, przed chwilą narzekałeś, że faszerują nas samym mięsem.
– Polecam to, co właśnie wymieniłem – odparł niezrażony chłopak.
–  No, niech będzie, może się nie zatruję. – Olaf wziął tacę z daniami i przesunął się w kierunku kasy. Poczuł się głupio. Właściwie nie wiedział, dlaczego robił z siebie pajaca. Może to obecność Soni powodowała, że jakaś jego część stawała dęba na myśl, że to nie on a ten maminsynek Ivo...
– Gdzie jest Ivo? – spytał wbrew sobie, kiedy już znaleźli miejsce przy stoliku.
– Zaraz będzie. Kloberg go zatrzymał.
– Kloberg?
– Tak. Wzięłam dla Ivo drugie danie. Może nie wystygnie.  – Sonia przełknęła łyżkę zupy i spojrzała za szybę. Staw mienił się w zawieszonym nad horyzontem słońcu. Pomarszczona tafla obmywała zielone jeszcze szuwary, ale okoliczne drzewa łysiały już zapamiętale. – Wcześnie nadeszła jesień w tym roku – westchnęła.
Olaf podążył za jej wzrokiem.
– To jest jedyne ładne miejsce w całej okolicy. Oczko w głowie profesora Petza, a szczególnie te lilie wodne. Pamiętasz? Sam je sadził.
– Pamiętam. Poszłam z nim po sadzonki. Chciał, żebym pomogła mu je wybrać, ale właściwie nie byłam tam potrzebna. Z góry doskonale wiedział, jakie ma kupić. Teraz, kiedy go nie ma, zdziczeje to wszystko. Wiesz, Olaf, czasami mam ochotę odejść stąd. To puste Terrarium, a właściwie Wiwarium... – odsunęła niedojedzone danie.
– Nie martw się, Sonia. Są tacy, którzy nie dadzą zmarnować się temu, co już osiągnęliśmy. To kawał dobrej roboty.
– Jacy?
– No, chociażby my.
Sonia spojrzała na niego ze zdumieniem.
– No wiesz, nie posądzałam ciebie o taki zapał do pracy. Wydawało mi się, że reprezentujesz sobą zdystansowanego sceptyka. – Zaśmiała się, akcentując słowo „sceptyk”.
– Pozory mylą. Pod grubą skórą kryje się wrażliwy, romantyczny, a jednocześnie chodzący po ziemi człowiek. – Olaf, zadowolony  z siebie, rozparł się w krześle. – Szkoda, że tego jeszcze nie dostrzegłaś.
– Jesteś w błędzie. Od dawna podejrzewałam ciebie, że coś knujesz. – W oczach Soni zaiskrzyły iskierki rozbawienia.
– To wobec tego, dlaczego wybrałaś...
– Patrz, Ivo idzie!
– Niech sobie idzie, przecież miał przyjść. Posłuchaj...
– Cześć wszystkim. Nareszcie dotarłem. Ten Kloberg to stary nudziarz.
– To nic nowego. Wiedziałem o tym, zanim pojawiłeś się na tym świecie. – Olaf niechętnie przesunął krzesło. – Przerwałeś nam bardzo interesującą rozmowę.
– Tak? A na jaki temat? Może na mój? – Ivo usiadł i zaczął grzebać w wystygłej zupie.
– Spokój, chłopaki. – Sonia przechyliła się i pocałowała Ivo w policzek. – Nie jedz tego, zimne.
– Wszystko jedno, jestem cholernie głodny.
– Wezmę coś innego.
– Siedź! Zjem to, co jest.
Sonia cofnęła się. Olaf spostrzegł, że jej twarz poszarzała nagle i poczuł niesmak. Dużo by dał za to, żeby w czapce niewidce znaleźć się w ich domu.
– Co ten Kloberg chciał od ciebie? – przerwał w końcu kłopotliwą ciszę.
– Wypytywał.
– O co?
– O wszystko.
– Co on, z choinki się urwał? Przecież pracuje tu już dość długo.
– Widocznie nie tak długo, żeby wiedzieć wszystko.
– I ciebie wybrał za powiernika?
– Tak wyszło. Chciał pogadać z szeregowym pracownikiem naukowym.
– Ty, szeregowy pracownik? – Olaf parsknął śmiechem. – Mógł ze mną pogadać. Miałbym mu coś do powiedzenia.
– O ciebie też pytał.
– No popatrz. Pan profesor zainteresował się mną!
– O Sonię też.
– O mnie? – Sonia zdążyła już wrócić do równowagi.
– Szczególnie o ciebie. Pytał, jakie masz plany.
– Co mu odpowiedziałeś?
– Żeby spytał ciebie.
– No i dobrze. Ciekawe, co on kombinuje?
– Wiadomo, co. Szykuje się na miejsce profesora Petza. – Ivo odsunął pusty talerz. – Niezłe to było. Nareszcie zrobili coś innego... Wiecie, co jeszcze chciał?
Olaf podsunął mu serwetnik.
– Mów! Wiedziałem, że najlepsze zachowasz na koniec.
– Zakomunikował, że chce przeczytać nasze sprawozdanie z delegacji do kotliny!
– Co?
– Sprawozdanie z delegacji do kotliny.
– Przecież nic takiego nie pisaliśmy. Sonia, czy pisałaś coś takiego?
– Nie. Było takie zamieszanie... Ta trąba powietrzna, awaria Wiwarium, no i w końcu śmierć Petza. Nikt o tym nie myślał. Zresztą, profesor nie był formalistą.
– No właśnie, a Kloberg jest. – Ivo podłubał widelcem w resztkach na talerzu Olafa. –  Chyba trzeba będzie coś na ten temat skrobnąć.
– Zwariowałeś? Nic się nie stanie, jeśli nie dostanie żadnego papierka. Jak najmniej papierków! Wszyscy, łącznie z tym idiotą, doskonale wiedzieli, co się wtedy wydarzyło. Huczało o tym nie tylko w naszym Instytucie... – Olaf niemal wykrzyczał to, ale na szczęście przy obu sąsiednich stolikach nie było już nikogo. – Wiecie, co mi przyszło go głowy? On szuka na nas haka!
Spojrzeli na niego zaskoczeni.
– Tak, haka! Tam się działo tyle dziwnych rzeczy, że gdybyśmy o tym wszystkim napisali i jeszcze podsunęli temu kre...
– Ciszej! – zmitygowała go Sonia.
– Temu kretynowi – powtórzył, tym razem za cicho. – To, to...
– No co? Wyduś to z siebie – nie wytrzymał Ivo.
– To wysłałby nas do domu wariatów, albo w najlepszym razie wywalił z pracy!
– Coś w tym jest... – zastanowił się Ivo.
– Nie, nie wydaje mi się, żeby Kloberg chciał się nas pozbyć. – Sonia z powątpiewaniem potrząsnęła głową. – A nawet gdyby, to nie ma takich uprawnień.
– Otóż ma! Słuchajcie. – Ivo pochylił się nad stolikiem. – On otrzymał nominacje na p.o. dyrektora Instytutu! Oczywiście do czasu wyborów.
– Skąd wiesz? – spytali jednocześnie.
– Pismo leżało na biurku. Przeczytałem je, kiedy Kloberg wstał, żeby poszukać czegoś na regale.
– No to mamy pasztet. – Olaf wyciągnął nogi i wsadził ręce do kieszeni.
– Ale dlaczego zależałoby mu na tym, żeby nas zwolnić? – zastanowiła się Sonia. – Przecież byliśmy najbliższymi współpracownikami pro...fe...so...ra.... –  Zaskoczona rozciągnęła ostatni wyraz.
– No, to odpowiedziałaś sobie na pytanie. – Olaf uderzył dłonią w stół. – Człowiek chce sobie przed wyborami oczyścić przedpole.
Stołówka prawie całkiem wyludniła się. Sonia rzuciła okiem na zegarek.
– Już po pierwszej! Lecimy do roboty, bo rzeczywiście nas zwolnią.
– Spokojnie, zdążymy. – Ivo podniósł się i zaczął powoli ustawiać jeden na drugim talerze. – Mam jeszcze coś dla was... Ale jak chcecie, to idźcie.
– Ivo, zostaw to! Powiesz nam po drodze. – Sonia pociągnęła go za rękaw.
– Cholera, on nas wykończy – westchnął z rezygnacją Olaf. 
– Ivo, słyszałeś? Idziemy!
Ivo spokojnie dokończył formowanie stosu i powlókł się za nimi. Kiedy byli już na korytarzu, wyprzedził ich i zakomunikował beznamiętnym głosem:
– Kloberg chce, żebyśmy wypowiedzieli się na temat zasadności odbudowy Wiwarium. 

IV

– Soniu, spójrz na to.
– Co to jest?
Podeszła do niego, pochylając się nad nim i dotykając jego ramion ciepłymi dłońmi.
– Pomasuj trochę.
– Gdzie?
– Barki i kark. O... tak, teraz dobrze.
– Za długo tkwisz przy tym komputerze. Chodź, posiedzimy na kanapie. Zrobię ci kawę i wypijemy trochę koniaku.
– Za chwilę. Popatrz na to, Soniu.
Przysunęła głowę bliżej ekranu.
– „Wpływ warunków ekstremalnych na równowagę ekosystemu” – przeczytała. – Jakiś referat?
– Nie, ale coś w tym stylu. Mam tutaj wszystko, dosłownie wszystko. Plany, obliczenia, spostrzeżenia, wnioski. Doskonały materiał dla Kloberga. – Zaśmiał się krótko. – Gdyby wiedział...
– O czym to jest?
– Między innymi o tym, co nas spotkało w kotlinie.
– Chyba nie masz zamiaru mu tego dawać?
– No jasne, że nie.
– Zrób wydruk. – Sonia potarła powieki. – Bolą mnie oczy. Jak ty możesz tak długo ślepić w ten monitor...
Ivo zaznaczył plik i kliknął ikonę drukarki.
– Tylko wiesz, „po przeczytaniu zjeść” – zastrzegł z powagą.
Sonia wzięła pierwsze dwie kartki i usiadła w fotelu, podwijając nogi. Nie miał nic przeciwko temu, żeby siedziała tak przez dłuższy czas, z odkrytymi kolanami, ale ona instynktownie poprawiła się i obciągnęła spódnicę. Zapadła cisza, przerywana rytmicznym szumem drukarki, która też w końcu zamilkła. Ivo zebrał resztę kartek i położył na stoliku. Nie odrywał oczu od Soni. Czuł się w tej chwili szczęściarzem i było mu wszystko jedno, że to szczęście zawdzięczał przedziwnemu splotowi wydarzeń w kotlinie.
Minęło dobrych kilkanaście minut, zanim Sonia odłożyła ostatnia kartkę.
– Nie wiem, dlaczego to się stało – powiedziała w zamyśleniu. – Dlaczego tam się znaleźliśmy i po co dane nam było to wszystko przeżyć? A ponieważ nic się nie dzieje bez przyczyny, kiedy w końcu odczujemy logiczne skutki tych wydarzeń?
– Już odczuwamy.
– Mówisz o śmierci Petza?
– O tym też, ale i o awarii Wiwarium, o tym co knuje Kloberg, o zmianie planów w zakresie działalności Instytutu.
– Ale ja mam na myśli skutki głębsze, wpływające na naszą świadomość, na nasze związki, a co za tym idzie na nasza przyszłość, na nasze umocowanie w świecie, w którym teraz żyjemy i w którym przyjdzie nam żyć.
– Zauważ, że skutki tych wydarzeń nie zawsze muszą być logiczne.
– No tak, może źle się wyraziłam. Trudno oczekiwać całkiem logicznego wyjaśnienia tego, co tam się działo. Wątpię jednak czy masz nadzieję, że znajdziesz jakiś realny związek przyczynowy między szeroko pojętym przypadkiem a planowaniem naszego życia oraz wpływem na jego rozwój. Świadczy o tym chociażby tytuł tego opracowania. 
– To jest roboczy tytuł.
– Może i tak, ale dla mnie jest dowodem, że bierze u ciebie górę natura naukowca.
– W końcu nim jestem.
– No widzisz.
– Ale nie do końca. Popatrz. – Wstał i odszukał pierwszą stronę. – „Warunki ekstremalne”. Pod tym określeniem kryje się to wszystko, co wydarzyło się w kotlinie. „Równowaga ekosystemu”. To jest to, co warunkuje nie zakłóconą egzystencję i rozwój wszystkich organizmów, w tym oczywiście nas. Na początek trzeba odłożyć na bok niejasne, jak dotąd, przyczyny tych dziwnych wydarzeń. Wtedy będziemy mieli do czynienia z faktami: kotlina, my, fauna i flora, trąba powietrzna, zakłócenia w propagacji fal radiowych i magnetycznych, ograniczenie czasu i przestrzeni. A więc są warunki ekstremalne i zakłócenie ekosystemu. Ten prosty zabieg ułatwi nam chłodnym okiem spojrzeć na to, co się tam wydarzyło. Przeanalizować punkt po punkcie stan „przed”, „w trakcie” i „po”. Bez żadnych metafizycznych podtekstów. Dopiero potem spróbować przegryźć się przez tę całą otoczkę tajemniczości, która temu wszystkiemu towarzyszyła.
 – Ja bym od tego zaczęła. Przecież działy się tam trudne do wytłumaczenia rzeczy. To one warunkowały cały tok wydarzeń. Zastanawiam się, dlaczego dotknęło to właśnie nas, w tym konkretnym czasie i w tym konkretnym miejscu. To tak, jakby ktoś z góry wszystko zaprogramował. Nie daje mi to spokoju, odkąd stamtąd wróciliśmy. – Sonia utkwiła wzrok gdzieś obok. Źrenice jej rozszerzyły się, odkrywając niepokojącą głębię. Ivo poczuł niemiły dreszcz.
– Wiem, że przeżyłam tam coś ważnego – ciągnęła po chwili. – Nie pamiętam wszystkiego dokładnie, ale wiem, że to zaważyło na moim sposobie myślenia i na mojej przyszłości.
– Kochaliśmy się. – Ivo pogładził ją po włosach.
– Tak, ale było coś jeszcze... nie mogę sobie przypomnieć.
Ivo wiedział, o czym Sonia próbowała mu powiedzieć. Ten zimny poranek w kotlinie, kiedy roztrzęsiona obudziła ich obu, opowiadając o dziwnym rozdwojeniu, jakiemu uległa i rytuałowi, jakiemu zostało poddane jej drugie ja. A więc nie pamiętała... Może to i lepiej. Podszedł do barku i wyjął butelkę koniaku.
– Gdyby stało się z tobą coś szczególnego, z pewnością bym o tym wiedział. Przecież  byliśmy tam razem. – Podał jej napełniony kieliszek. – Napijmy się, dobrze nam to zrobi. A co myślisz o wnioskach?
– Jakich wnioskach? – spytała nieprzytomnie.
– No, o tych, które zawarłem w tym opracowaniu.
– Aha... muszę się nad nim i zastanowić. Potrzebuję trochę spokoju. Ale zaciekawił mnie jeden z nich...
– Tak?
– Żeby jeszcze raz tam pojechać.
– No właśnie! Bałem się, że w tym mnie nie poprzesz. Trzeba tam pojechać i zbadać, jak odradza się ekosystem po kataklizmie. Bez tego ta praca będzie niepełna.  A co myślisz o odbudowie Wiwarium?
– Jeszcze nie wiem. Petz był temu przeciwny... Można by było to uzależnić od wyników wizji lokalnej w kotlinie i w samym Wiwarium. Odkąd umarł profesor, zostało pozostawione samo sobie. Czy w ogóle ktoś zainteresował się, co się w nim dzieje?
– Chyba nie. Co prawda nasz zespół pozostał, ale nikt nie chce za bardzo się wychylać. Wszyscy czekają do wyborów.
– A Olaf co o tym myśli?
– Nie wiem. Jeszcze nie rozmawiałem z nim na ten temat. Ty jesteś pierwszą osobą, której pokazałem to opracowanie.
– I niech tak na razie pozostanie. Olafa możemy spytać, ale nie wciągając go w szczegóły. Nie bardzo mu ufam.
– Dlaczego? Przecież jest naszym przyjacielem. Sprawdził się tam, w kotlinie, no i nic mu nie mam do zarzucenia, jeśli chodzi o prace w Instytucie.
– Tak, masz rację, ale nadchodzą zmiany, a w takich momentach ludzie zachowują się różnie. – Sonia pogładziła Ivo po policzku. – Zaufaj mi.
– W porządku – zgodził się niechętnie. – Ale porozmawiamy z nim?
– Tak, kochany. – Wyglądała już na zupełnie opanowaną. Wstała przytuliła się do niego i tchnęła ciepłem w ucho – A teraz chciałabym ci jeszcze coś powiedzieć..
Ivo dolał sobie koniaku i demonstracyjnie wypił całą zawartość kieliszka.
– No, mów. Teraz jestem gotów na wszystko – zażartował.
– Byłam dzisiaj rano u lekarza.
– U którego?
– U Welta.
– Źle się czujesz? Poczekaj... Przecież to jest ginekolog!
– No właśnie. Potwierdził, że jestem w ciąży.

 V

– Cieszę się, że przyszłaś, moje dziecko.
– Przecież pani dzwoniła.
– Tak, ale nie byłam pewna, czy przyjdziesz. Długo kazałaś na siebie czekać. Jestem starą, samotną, nikomu niepotrzebną kobietą. A starzy, samotni, niepotrzebni ludzie przez nikogo nie są traktowani poważnie. Są jak zwierzęta, które w końcówce swojego życia zaszywają się gdzieś w głuszy, żeby spokojnie umrzeć.
– Proszę tak nie mówić. Pani zawsze będzie nam potrzebna – zauważyła Sonia, w głębi duszy zgadzając się z nią.
– Jesteś bardzo miła, ale ja swoje wiem. – Eleonora odebrała od niej płaszcz i powiesiła obok kurtki. – To Ernesta – pogładziła brązowy materiał. – Będzie tutaj zawsze, aż do końca moich dni. Napijesz się czegoś?
– Nie, dziękuję. Piłam herbatę w stołówce. – Sonia weszła do pokoju, czując mrowienie na plecach. Ciemne, mimo słonecznego dnia, pomieszczenie wionęło chłodem i przygnębiającym smutkiem.
– Może jednak? Ernest bardzo lubił zieloną herbatę. Jestem pewna, że gdyby żył, poczęstowałby nią ciebie a ty byś mu nie odmówiła. Czy mam rację?
– Naprawdę nie wiem.
– No widzisz, mówiłam. Poczekaj chwilę, zaraz przyniosę. – Eleonora znikła w korytarzu. Sonia stanęła przed okrągłym stołem, otoczonym ciężkimi krzesłami, bojąc  się usiąść. Skórzane fotele i kanapa też nie wyglądały zachęcająco. Na różowo-fioletowych ścianach widniały obrazy i zdjęcia, zawieszone bez ustalonego porządku. Spod zwalistego kredensu wysunął się czarny kot. Jego cudownie spłaszczone przed chwilą, potężne cielsko, znowu pogrubiało i zamarło, uformowane w kulę.
– Kici, kici – zaszeptała odruchowo Sonia. Kot najpierw cofnął się a potem gwałtownie podbiegł, zatrzymując się przed jej nogami. Krzyknęła i oparła się o stół, strącając popielniczkę, która z głuchym łoskotem potoczyła się pod kanapę. Sonia uklękła i przeciągnęła po omacku ręką, wyciągając coś, co zaszeleściło. Rozprostowała  sztywny skrawek papieru.
– Co się stało? – Eleonora pojawiła się jak duch, trzymając tacę z filiżankami i czajnikiem.
– To kot!
– Ach, to Bella. Moja słodka Bella. Nie bój się jej, ona ciebie lubi. Właściwie lubi wszystkich, ale kochała tylko jedną osobę, Ernesta. – Eleonora postawiła tacę na stole i spróbowała pogłaskać Bellę, która sycząc wycofała się pod okno. – Dzisiaj nie jest w humorze. Zaraz, który to dzisiaj? Jedenasty... No tak, właśnie jedenastego umarł mój Ernest. – Wytarła oczy chusteczką. – No cóż, ale my pozostaliśmy. Trzeba jakoś żyć. Chodź, moje dziecko, usiądź.
Sonia stała z pobladłą twarzą.
– Nie bój się. Mówiłam, że nie ma się czego bać... Źle się czujesz? Podejdź tutaj.
Zbliżyła się na drewnianych nogach.
– Co ci jest?
– Kto... kto jest na tym zdjęciu? – Podała pogniecioną fotografię.
Eleonora przyłożyła do oczu okulary, nie zakładając ich. – Skąd to masz?
– Znalazłam pod kanapą, szukając popielniczki.
– To wszystko przez ten nieporządek – zamamrotała Eleonora. – Mówiłam tej... tej..., żeby zawsze wszystko starannie wymiatała spod mebli, ale jak grochem o ścianę. A płacę jej tyle pieniędzy! Soniu, siadaj wreszcie! – Popchnęła ją na krzesło. Sonia z rozmachem uderzyła pośladkami w twarde siedzisko.
– Za wcześnie to zobaczyłaś. Prawdę mówiąc, w ogóle nie powinnaś tego widzieć. – Eleonora pokręciła głową. – No, ale skoro przypadek tak chciał...
– Przecież to nie jestem ja, chociaż... twarz wydaje się taka sama – wyszeptała Sonia. – Ja nigdy się tak nie ubierałam.
– Oczywiście, że to nie jesteś ty, moja droga. To zdjęcie zrobione było... jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Dokładnie, minęły dwadzieścia cztery lata, odkąd wpadło w moje ręce. Jak widzisz, nie jest to cała fotografia. Pozostała jej część została przez... – zawiesiła głos. – Przez kogoś oderwana.
– Ale kto to jest, ta kobieta?
– Napij się najpierw herbaty. To ci dobrze zrobi. Mocna, zielona herbata...
Sonia umoczyła usta w gorącym naparze. Smakował tak jak pachniał, łagodną spalenizną. Ośmielony kot zeskoczył z parapetu i wdrapał się na stół. Wpatrzył się w Sonię oczami koloru herbaty.
– Widzisz, powoli się do ciebie przyzwyczaja. Jeszcze trochę i wejdzie ci na kolana. – Eleonora napełniła swoją filiżankę. Wciągnęła niewielki łyk, ostrożnie wysuwając wargi.  – No więc... – westchnęła. – Ta dziewczyna, to twoja matka.
Sonia zamarła.
– To niemożliwe. Przecież pamiętam swoją matkę i swojego ojca. Zginęli w wypadku, kiedy kończyłam staż w Instytucie.
– Oni ciebie adoptowali.
– Ma pani na to jakieś dowody?
– Wiem, co mówię. Byłam przy twoich narodzinach. Twoja biologiczna matka nie chciała ciebie. Nawet nie wzięła na ręce. To ja nie dopuściłam do przypadkowej adopcji i zaproponowałam ludzi, którzy uznali ciebie za swoje dziecko. To były godne zaufania, odpowiedzialne osoby. Zresztą, zdjęcie to może posłużyć za dowód.
– Nie, to jakiś absurd – Sonia wstała, zrzucając z kota, który zdążył już usadowić się na jej kolanach. – Nie wierzę. Nie wierzę żadnemu pani słowu. Czego pani chce ode mnie? Jakim prawem wtrąca się pani w moje życie i na dodatek burzy je?
– Uspokój się, Soniu, bo Bella ciebie nie pokocha. – Eleonora dobrodusznie uśmiechnęła się i pogroziła jej palcem. – A to jest dobry duch naszego domu.
– To wstrętne, ponure kocisko! Idę już. Niepotrzebnie tutaj przyszłam!
– Kochanie, prawda jest, jaka jest. Musimy ją przyjąć bez względu na to, czy podoba się nam, czy nie. Zostań jeszcze trochę, proszę cię. Przecież zaprosiłam ciebie z zupełnie innego powodu. Nie jesteś ciekawa, z jakiego?
– Mam już dosyć atrakcji. Jeszcze jednej chyba nie przeżyję.
– Ach,  ta dzisiejsza młodzież. Porywcza i nieodpowiedzialna. Pozornie dorosła, ale jeszcze nie dojrzała do zmagania się z niespodziankami, jakie niesie ze sobą życie – stwierdziła patetycznie Eleonora i pogładziła ją po policzku. – Moje dziecko, jeszcze nieraz będziemy mieć okazję porozmawiania na ten temat. A może chcesz coś na uspokojenie?
Sonia odsunęła się.
– Nic od pani nie potrzebuję.
– Ale ja mam do ciebie interes. Proszę cię, nie histeryzuj. Rozumiem, że świat, w którym dotychczas żyłaś, w pewnym sensie rozpada się. Ale  nie ty jedna na tej ziemi jesteś osobą, wychowywaną przez rodziców, którzy nie są rodzicami biologicznym. Trzeba do tego podejść rozsądnie i pragmatycznie.
– Łatwo pani tak mówić. Nie wie pani, co czuję. – Sonia przycisnęła do oczu chusteczkę. – A tak w ogóle, to uważam to wszystko za podłą insynuację. Jaki ma pani w tym interes? I kto... kim pani tak naprawdę jest?
– Moje dziecko, ja zawsze wiem, co mówię i zawsze, powtarzam, zawsze mówię prawdę – stwierdziła zimno Eleonora. – I nie rzucam słów na wiatr. Wszyscy ci, którzy to w jakiś sposób kwestionowali, nie wyszli na tym dobrze. Ale ja nie jestem twoim wrogiem, a nawet, w pewnym sensie, ciebie kocham.
– Słucham? – oczy Soni zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
– Tak, tak. Nie jesteś... nie możesz mi być obojętna. Chcesz wiedzieć, kim tak naprawdę jestem? – Eleonora sięgnęła po fotografię. – Skoro już ją znalazłaś... za wcześnie, stanowczo za wcześnie. Nie tak to sobie wyobrażałam – westchnęła. – No więc, skoro już ją znalazłaś, to pewnie chcesz też wiedzieć, kto był na drugiej jej części.
– Niekoniecznie. Wystarczy mi już atrakcji na dzisiaj.
Eleonora udała, że tego nie słyszy.
– Na drugiej części tej fotografii był mój ukochany syn, Ernest. To  było piękne zdjęcie: dwoje młodych, zakochanych w sobie ludzi...
– Nie powie pani chyba, że...
– Ależ tak, moje dziecko. Ta para, to twoi biologiczni rodzice.
– To pani jest?..
– Domyśl się.
– Boże, nie może mi to przejść przez gardło...
– Przyzwyczaisz się. Zresztą, nie musisz się z tym afiszować. Niech dla innych pozostanie to naszą słodką tajemnicą. – Uśmiechnęła się ironicznie. – A teraz, Soniu, weź się w garść. Musimy przejść do sprawy, w jakiej ciebie tutaj poprosiłam. Spójrz na to... – Wyjęła z kartonowej teczki opatrzony urzędowym stemplem dokument.
– Ernest Petz. Testament. – przeczytała cicho Sonia.

CIĄG DALSZY W KSIĄŻCE. ŻYCZĘ PRZYJEMNEJ LEKTURY

2 komentarze:

  1. Moloch Wojtku trzyma strasznie! Ale czasami zdarzy się, ze puści. I nie wiadomo kiedy i w jakim momencie.

    Kiedyś bardzo dużo czytałem. Nawet pod kołdrą w łóżku z latarką. Pochłaniałem książki. Teraz nie. Dlaczego? Sam nie wiem. Może nie ma we mnie wewnętrznego spokoju? Nie mogę się skoncentrować? czasami książki kupuję do przeczytania "na potem"
    Pozdrawiam po warszawsku ze wsi :)
    Vojtek przez fał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo wszystko polecam Ci tę książkę. Może się przełamiesz?

      Pozdrowienia, VV:)))

      Usuń