poniedziałek, 25 czerwca 2012

Zagapiłem się



Tak się zagapiłem na to, co się dzieje na stadionach, że nie dotarło do mnie, iż 23-go, w sobotę, był Dzień Ojca!!!

Co za niedopatrzenie!!!

Nadrabiam to i wszystkim Ojcom dedykuje poniższy wiersz (napisany przeze mnie oczywiście i który można znaleźć w moim tomiku "Inne") :


OJCOSTWO
 
Gdy będzie mój
lub moja
z zaciśniętymi powiekami

Z poczęcia
pośpiesznego
z narastającą nadzieją
 
Na kwadratowy pokój
ostoja
ciepło między westchnieniami
 
Płaknięcia
zgłodniałego
sen półsenny rozwieją

Podniosę to coś w górę
posadzę
wsunę szelesty między dłonie
 
Z westchnieniem
brzęknie
nieogolonej twarzy brzeszczot…
 
Ramieniem ciebie otulam
zdradź
ciepło w pulsującej przeponie
 
Spojrzeniem
miękkim
odtwórz czas brzemiennych pieszczot

piątek, 22 czerwca 2012

Syndrom odstawienia


Szaleństwo trwa...

Wczoraj  Portugalia pokonała Czechy 1:0. Nasi pogromcy z grupy bronili się dzielnie. Walczyli jak lwy na mocno zużytej murawie i pod zamkniętym dachem. Jednak Ronaldo, uparcie usiłując  wstrzelić się w światło bramki, w końcu trafił i tak już zostało.
Wynik przyjąłem z satysfakcją, widząc w Portugalczykach egzekutorów-mścicieli naszej porażki. Zdaję sobie sprawę, że jest to uczucie dość niskie, ale w jakimś stopniu zaspokoiło mój nie spełniony do końca patriotyzm. Załagodziło także syndrom odstawienia, wynikający z niezakwalifikowania się polskiej reprezentacji do fazy pucharowej. Syndrom ten, polegajacy na machnięciu ręką i powiedzeniu sobie "a niech to szlag, dobrze im tak, nieudacznikom", oraz na znacznym osłabieniu zainteresowania dalszymi rozgrywkami, był bardzo męczący i zbijający z tropu . Powodował, że człowiek właściwie nie wiedział co ze sobą zdobić, po co te chorągiewki, szaliki, koszulki i inne gadżety i pod co teraz należy pić piwo. Strefy kibica znacznie opustoszały i w ogóle zapanował nastrój narodowego smutactwa, pogłębiony próbami przeprowadzenia przedwczesnych rozliczeń i wyłuskania winnych tej całej sytuacji. Nawet zatrząsł się w posadach niezniszczalny PZPN!
Jednak igrzyska mają swoje prawa.  Zainteresowanie  tym, kto kogo załatwi siłą rzeczy skoncentrowało się na trwających jak gdyby nigdy nic meczach. Kibice, w przytłaczającej większości mężczyźni, przetrwali kryzys tożsamości i odzyskali rację bytu.
Niestety, nie można tego powiedzieć o kobietach. Nadzieja, że porażka Naszych osłabi zainteresowanie ich partnerów piłką nożną, okazała się płonna. Nadal pozostały w szponach swego  syndromu odstawienia.
Syndrom ten, charakteryzujący się znacznym spadkiem zainteresowania ich kobiecością na rzecz okrągłego, kopanego przedmiotu, spowodował u płci pięknej frustrację i  poczucie zagrożenia, równoznacznego niemal ze zdradą. Kobiety, nie mogąc pojąć, jak można podczas mistrzostw zapomnieć o rodzinie, pracy a nawet o seksie, poczuły się zaniedbywane i niepotrzebne. Zdeterminowane podjęły nierówną walkę, w wiekszości przypadków przegrywając ją, wpadając w depresję i szukając pomocy u psycholożek. Te, doskonale je rozumiejąc, pośpieszyły  z cennymi radami, niestety nie zawsze trafionymi i mogącymi rzeczywiście spowodować prawdziwy kryzys małżeński. Jedno z poczytnych pism kobiecych zamieściło taką oto złowrogą instrukcję:

"Psycholodzy przypominają, że u mężczyzn podczas oglądania  meczów pod wpływem stresu wzrasta poziom agresji. Nadmierną nerwowość panów nierzadko potęguje również alkohol, który w czasie piłkarskich rozgrywek dość często gości na naszych stołach. Już więc choćby z tego względu dyplomacja i wyważone postepowanie partnerki są ze wszech miar  wskazane. Inaczej atmosfera w domu może zrobić się naprawdę nieprzyjemna.  Czy to znaczy, że przez cały miesiąc masz obchodzić się z partnerem jak z jajkiem? Nic podobnego!
Spróbuj zawczasu ustalić z mężem, na jak duży margines swobody będzie mógł sobie pozwolić w czasie mistrzostw. Przykład: ty wspaniałomyślnie dajesz mu miesięczny urlop  od domowych obowiązków - nie będzie musiał wychodzić z psem ani sprawdzać zeszytów dzieciakom. A on w zamian obiecuje, że spotkania z kolegami przed telewizorem nie zmienią się w głośne imprezy mocno zakrapiane alkoholem.
Koniecznie też uprzedź partnera, że po zakończeniu rozgrywek on postara się choć w części zrekompensować ci twoje poświęcenie. Niech np. na jakiś czas weźmie na siebie część twoich zajęć, byś i ty mogła pożyć trochę na luzie."

No, no, życzę biednym kobietom powodzenia w realizacji tych śmiałych i światłych zaleceń.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Umoczeni


Musiało minąć parę dni, abym doszedł do siebie...
Nie pomogło moje voodoo. Patrzę na pokłutą laleczkę i nie tylko nie mam do niej pretensji, a wręcz jest mi jej tak po szamańsku żal. Leży i ledwo dycha, a mnie dręczy sumienie, że niepotrzebnie ją pokłułem. Robiła biedna co mogła, a tymczasem to Czesi sprawili nam voo-boo-doo.
Może dlatego, że ja coś nie tak zrobiłem? Nie wkłułem szpileczek tam gdzie trzeba, albo były za mało ostre? A może dlatego, że to niebiosa, zeźlone heretyckim procederem postanowiły się wtrącić? 
Otwarły się grzmiąc i zlały równo dzielne drużyny, probując przetestować ich odporność na ciężkie warunki. Poczatkowo nasi, nie bacząc na strugi wody, grząskość murawy i klejące się do ciała stroje, rzucili się hurmem do ataku, paraliżując wroga. Śmiałe akcje, głównie pod jego bramką, strzały, niesety niecelne, lub wyłapywane przez bramkarza, ale przeprowadzane w myśl zasady, że jeśli się  strzela, to w końcu się trafi, nie dawały Czechom możliwości rozwinięcia skrzydeł. 
I tak nasi, przez 45 minut grali jak z nut, stwarzając nadzieję na doskonałą drugą połowę.
Podczas przerwy niebiosa odpuściły. Dotarła także do szatni obu drużyn elektryzująca wiadomość, że przeznaczeni na pożarcie Grecy prowadzą z  Rosją 1:0. Czesi natychmiast wyciagnęli z tego wniosek, że remis do awansu nie wystarczy i że trzeba koniecznie Polakom sprawić łomot. A Polacy? nie wiadomo, co wyciągnęli. Wypadli po przerwie na boisko wysuszeni, w świeżutkich strojach i... przestali grać. Biegali jak dzieci po boisku, widocznie mając w podświadomości mecz z Grekami i niemal kopiując z niego drugą połowę. Nie pomógł rozhisteryzowany sprawozdawca, natchnionym głosem krzyczący na 3 minuty przed ostatnim gwizdkiem: "wiara, do końca wierzyć, nie takie cuda w meczach ogladaliśmy!!!" Skończyło się, jak skończyło. Wiemy wszyscy..
Może to i dobrze. Przecież tak naprawdę nie mieliśmy prawa grać na Euro, przegrywając eliminacje.  Gdyby nie to, że jesteśmy organizatorami tej imprezy, nasza dzielna reprezentacja nawet nie powąchałaby murawy i nikt nie miałby o to do niej pretensji, bo emocje z przegranych eliminacji już dawno opadły.
A tymczasem, rozbudzone złudne nadzieje, że cud, że czarny koń, że wunder team itd.
Stało się to, co powinno sie stać. Gorzej z Rosjanami. Realnie najsilniejsi ulegli teoretycznie najsłabszej drużynie, tak jak my nie awansując do ćwierćfinału.
Możemy z tego czerpać wątpliwą satysfakcję. Los zbratał nas w niedoli. Nic teraz nie stoi na przeszkodzie, aby zamiast  znowu brać się z nimi za łby, wspólnie się schlać i spokojnie, bez nerwów ogladać resztę Euro.  

czwartek, 14 czerwca 2012

Voodoo



We wtorek wbiegły na murawę dwie drużyny. Jedna, która fatalnie zainaugurowała rozgrywki EURO i właściwie nie rokowała szans na rozegranie dobrego meczu, i druga, którą spowijała aura bezlitosnych zwycięzców.
W zasadzie wynik meczu był z góry przesądzony. Może dlatego, zanim zabrzmiał pierwszy gwizdek, hordy chuliganów postanowiły odwrócić zły los i na wszelki wypadek sprawić tęgie lanie maszerującemu prowokująco przez Poniatoszczak tłumowi kibiców rosyjskich. Technika walki w niczym nie przypominała kopania piłki (no, poza pewnymi wyjątkami), ale w zamyśle miała prowadzić do zwycięstwa i tym samym prawdopodobnie zrekompensować bierną postawę naszej reprezentacji w drugiej połowie meczu z Grecją. Jednak zapędy chuliganów skutecznie ochłodziła policja, stosując min. wyprobowane i skuteczne armatki wodne.
Spokój pod stadionem został przywrócony. Uratowany został także sportowy duch rywalizacji na na trybunach i murawie. Przy dopingu wiernych kibiców, zregenerowani Polacy, po emocjonujacej i dobrej grze  zremisowali z Rosjanami 1:1 przy realnych możliwościach odniesienia zwycięstwa.

Odetchnąłem.

Wkrótce jednak zaczęło nękać mnie pytanie - skąd się wzięło to cudowne ożywienie? Czy nasza drużyna, jedynie tak jak voodoo, wykonała w charakterze zombie  jednorazowo robotę w polu z zamiarem powrotu na swoje miejsce?  Czy też było to efektem wzmocnienia ducha walki, odzyskania wiary we własne siły no i oczywiście pracy zdeterminowanego trenera, masażystów i psychologa?

Chciałbym wierzyć, że to ostatnie.

Nie należy jednak zapominać, że w sobotę spotkamy się z Czechami, podbudowanymi i ożywionymi zwycięstwem nad Grecją, z którą my nie mogliśmy skutecznie dać sobie rady.

Dlatego na wszelki wypadek użyję laleczki voodoo, aby kłując ją rzucić na nich klątwę lub urok. 

sobota, 9 czerwca 2012

Wielka Smuta


  No i zaczęło się!!!

  Naród pełen nadziei i zapału ruszył ławą na nasz pachnący świeżością Stadion Narodowy i zapełnił na białoczerwono równie nowiutkie miejsca. Ja pozostałem w domostwie, skutecznie odstraszony ulewą i prognozowaną burzą, nie wspominając oczywiście o braku biletu no i o moim strachu przed tłumem, nad którym czasem trudno zapanować.
  Na nowiutką (bo wymienianą już kilka razy) murawę  wybiegła Nasza Narodowa Reprezentacja, witana owacyjnie, mimo (a może właśnie dlatego)  że stanowiła Wielka Niewiadomą. I prawdopodobnie nadal stanowiłaby Wielką Niewiadomą, gdyby nie Mecz Otwarcia, który niestety miała obowiązek rozegrać i w którym zaciekle przeszkadzała jej Dzielna Drużyna Grecji.
  Dzielna Drużyna widocznie uwierzyła w niszczycielską moc Naszej Narodowej, bo po kilkunastu minutach pozwoliła sobie wbić pięknego gola, co natychmiast wzniosło na szczyty jego autora, Lewandowskiego. Presja Naszej nie ustępowała i pewnie trwałaby nadal, gdyby nie dwukrotny faul lubiacego dyskutować z sędzią Greka. W efekcie zdenerwowany arbiter pokazał mu czerwoną kartkę i wyeliminował go z gry. Grecy do końca meczu mieli już grać w osłabieniu.
  Podobnie jak inni kibice, uległem euforii, wyobrażając sobie, że teraz już rozniesiemy przeciwnika do cna. Przed oczyma wyobraźni przesuwały się wyniki, siegające nawet 4:0. I w tym radosnym nastroju zasiadłem do oglądania drugiej połowy.
  Niestety Nasza Narodowa nie podzieliła entuzjazmu tłumów. Wbiegła po przerwie rozluźniona, jakby nie zdając sobie sprawy po jaką cholerę znaleźli się na tym stadionie i co tu robią ci Grecy, którzy już powinni siedzieć na ławce i lizać rany po ciężkim laniu. Białoczerwoni kopali sobie więc piłkę bez ładu i składu, mając nadzieję, że uda im się fuksem przetrwać do końca meczu.
  Patrzyłem na to z przerażeniem, nękany czarnymi przeczuciami. Nie musiałem długo czekać na efekt tej zabawy. Po pięknej akcji i błędzie naszego bramkarza, osłabieni i przeznaczeni na odstrzał Grecy wkopali nam piłkę do siatki, aż zahuczało. 1:1!!!
  Gol ten stał się golem do trumny. Uskrzydleni przeciwnicy ruszyli do ataku, spychając nas do głębokiej defensywy. Pogubiona Nasza Narodowa, ledwo dysząc (może z powodu gorąca, jaki nasłał na nią Platini, każąc rozgrywać mecz pod zamkniętym dachem), poruszała się po boisku jak pijane dzieci we mgle, aż w końcu  zdenerwowany kolejnym atakiem  bramkarz brzydko faulował Greka, usiłującego wbić mu gola. Hiszpański arbiter natychmiast pokazał czerwona kartkę i Wojciech Szczęsny zmuszony został do opuszczenia boiska. Siły wyrównały się, ze wskazaniem na korzyść Greków, ponieważ czekał nas rzut karny.
  Załamałem się, podobnie jak reszta kibiców. Tylko cud mógł nas uratować od sromotnej przegranej. I o dziwo, cudu tego dokonał Przemysław Tytoń, rezerwowy bramkarz, który bez rozgrzewki, wyczuł intencję strzelającego jedenastkę, rzucając się we właściwym kierunku i wybijając piłkę na bezpieczną odległość.
  Trener Smuda powinien od tego momentu nosić go na rękach, a przynajmniej pomóc swej drużynie w zmaganiach, dodając zmianami świeżej krwi. Nic takiego się nie stało. Kamery od czasu do czasu pokazywały jego smutną twarz, jakby już myślał o spakowaniu manatek, aby wyprzedzić decyzję PZPN.  I tak on i Nasza Narodowa, jak sparaliżowani dotrwali do końca meczu, ratując wynik 1:1, mimo że piłka siedziała w naszej bramce jeszcze raz, na szczęście wstrzelona z pozycji spalonej.

Kończę, ogarnięty Wielką, nomen omen, Smutą, pogłębioną laniem, jakie sprawili Rosjanie Czechom, wynikiem 4:1. To właśnie z nimi spotkamy się we wtorek.

Nie liczyłbym na drugi cud.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Smok Zza Lasu - Plany


Zima popuściła nieco. Mróz zelżał i nocą jeno dawał znać o sobie. Dni pogodne i słoneczne oko cieszyły, a na podworcu tam i sam trawa poczęła się zielenić. Smok Zza Lasu w borze na długie godziny znikał, widać siedzeniem długim u mnie znużon. W wędrówkach onych nadzieję na rychłe opuszczenie domostwa mego upatrując, jużem plany snuć począł, jak to będzie, kiedy bestyja sprzed oczu mi zniknie - kobita do równowagi powróci, ryś pętać się jak ogłupiały przestanie, a ja przed zwierciadłem czarodziejskim zlegnę, z kielichem okowity, alibo ze szklanicą piwa przedniego w dłoni.
   I fakt faktem, nocy pewnej, Smok cichaczem się wymknął, z nikim się nie pożegnawszy. Wrota do drewutni rozwarte ostawił, na wietrze trzaskające. Towarzystwo karalusze ławą się rozpierzchło, hurkot wielki czyniąc i kobitę moją, co akurat do wychodka się wybrała, na ziemię obalając. Po ciele jej przeszło, tu i ówdzie się wciskawszy, tak, że jak okowitą opita, z wyrazem gęby błędnym, do chałupy wróciła. Wybaczyłem jej ten stan dziwny, bom uznał, że  Smok już na dobre nas opuścił.
  Jakże byłem w błędzie!
  Po dniach kilku przywlókł się nocą późną, wymarznięty i utrudzon wielce, soplami przy pysku podzwaniając. Bez słowa do chałupy się wcisnął i przy palenisku na zydlu uwalił. Czasu upłynęło sporo, zanim odtajał i wnętrze okowitą ogrzał. Ślepiami po izbie potoczył, westchnął, aż wątpia mu niemal rozdarło. - W drogę daleką się wybrałem, sentymentem prowadzon - rzekł w końcu.
  - A gdzieżeś to Smoku Zza Lasu się udał? Jużem myślał, żeś na dobre nas opuścił. Żal wielki do ciebie miałem, że tak po cichu, bez pożegnania żadnego się wymknąłeś - spytałem z wyrzutem fałszywym.
  Smok spod powiek łypnął, intencyje moje sprawdzając - Do Grodu Kraka podróż przedsięwziąłem, zadumać się nad losem kuzyna mego i swoim potrzebę nieodpartą czując. Smoka Wawelskiego przy okazyji, z radością po latach wielu, ujrzałem. Czasy odległe  przywołaliśmy, ale niestety o paszczy suchej, bowiem, odkąd po spożyciu strawy przez niejakiego Dratewkę podrzuconej z życiem uszedł, abstinenita ślubował. 
  Smok przerwał i pusty kielich kobicie do napełnienie podsunął. - Tak... miejsce na urnę z prochami kuzyna mego godne, lecz odległe. Ciężko i niebezpiecznie taki szmat drogi pokonywać. Dlatego o wzniesieniu nagrobka symbolicznego w Krainie Mojej myślę. Tam częściej zadumie będę mógł się oddawać. A może w przyszłości jakowejś exhumare zarządzę i urnę do niego przenieść każę, przy okazyi zawartość jej sprawdzając. Bo kiedym w łapę ja ujął i potrząsnął, dźwięk wydobył się z niej jakiś inny, niż wtedy, kiedym ją napełniał. Pewność chcę mieć niezachwianą, że to, co w niej spoczywa, do kuzyna mego należy.
  - Wola twoja, Smoku Zza Lasu. Uczynisz, jak zechcesz - przytaknąłem, ciarki po plecach przechodzące czując.
  - A owoż tak, uczynię , uczynię... A i do Krainy Swojej powrócić planuję. Może już za dni kilka gościnne progi Waści opuszczę.
  Kobita chlipnęła nagle, nos głośno w rękaw wysmarkując. Ryś na podworcu łańcuch szarpnął i miauczeć począł. Rejwach się wzniósł męczący, więc kobitę zrugawszy, kocisko bez łeb szmatą prasnąłem. - Zostań, Smoku, jak długo zechcesz. Chałupa moja dla ciebie zawsze otworem stoi - wydusiłem, na uprzejmego chcąc wyjść. 
  - Dziękuję Waści za słowo dobre, ale obowiązki mnie wzywają. Rocznica śmierci kuzyna mego się zbliża. Chcę wraz z Koteryją Moją obchody z tej okazyi w oppositium do włodarzowych sprokurować. A i rok niełatwy sie rozpoczął. Wybory do parlatorium przeprowadzane w nim będą. Muszę Koterię wokół siebie zewrzeć, niepokornych wyświecić, oblicze stosowne przyoblec, aby do włodarzowania powrócić. Tak... cel przed sobą widzę ogromny i dążyć do niego zamiaruję, nawet za cenę poddania sie owej próbie siadania na glebie, do jakiej namówić mnie chcą. Opatrzność da, że przejdę ją bez uszczerbku na zdrowiu i umyśle dla dobra i przyszłości Krainy Mojej. - Tu Smok przerwał. z zydla się podniósł i z pyskiem uniesionym dumnie z chałupy wylazł.
  W dni parę już jeno wspomnienie i zapach do wywietrzenia oporny po nim pozostał, a także resztki łańcucha u framugi dyndające, po rysiu, co za nim w porywie serca pobieżył.