środa, 26 grudnia 2012

Karp wigilijny


 
Dopadła mnie od rana reminescencja wierszowana i, nie powiem, tragiczna w swej wymowie:
 

Nie chciałbym być karpiem
bo go dylemat szarpie
odwieczny, jak wiecie.
Czy na Wigilię być w galarecie?
Czy też panierowany?
I duma zatroskany:
a może chyba
lepiej usmażonym być w grzybach
lub po żydowsku?
A tu życie wisi na włosku.
Już czai się pod łazienką
facet z uniesioną ręką,
w dłoni ściska tluczek.
Mamrocze: ja cię, karpiu, nauczę,
odechce ci się filozofowania!
Podskakuje do drania
i wali go po garbie...
No i koniec z karpiem!!!


sobota, 22 grudnia 2012

Żyjemy!!!

No i żyjemy.
 
Zauważę jednak brutalnie, że to jedynie odroczenie wyroku. No cóż, cała ludzkość żyjąc na tym padole przebywa zamknięta w swego rodzaju celi śmierci. Jednak litościwa Ziemia, nasz doczesny świat, umila nam pobyt złudzeniem wolności na tyle, że na co dzień zapominamy o czającym się końcu. Zapominamy też, że niepotrzebny jest globalny kataklizm, aby któregoś dnia opuścić ten świat. Przecież nie wiemy, co czeka nas, kiedy budzimy się i rozpoczynamy dzień. Czy zakończy się on szczęśliwie, czy też wylądujemy w szpitalu lub znajdziemy się pod kołami autobusu nieostrożnie podjeżdżającego do przystanku. Nie jesteśmy nawet pewni tego, czy obudzimy się, kładąc się wieczorem spać...
 
Jedni mogą być tym faktem przerażeni, a inni wręcz cieszyć się, że trwamy w nieświadomości. Jednak zarówno jedni, jak i drudzy nie zmienią tego, że egzystujemy na drobince, wirującej w niepojętej przestrzeni Wszechświata, w samym środku kosmicznej strzelnicy.
 
No, dość tego filozofowania. W łazience kąpie się karp. Ciekawe, co on na ten temat myśli?



środa, 19 grudnia 2012

Czy koniec?

Oj, chyba nie. Muszę rozczarować tych, którzy wybierali się już na Tamten Świat.
 
Majowie zrobili wszystkich w konia!!!! Zakończyli podstępnie swój kalendarz na dniu 21 grudnia 2012 roku, sugerując tym samym, że dalej to już tylko  katastrofa totalna i WIELKIE BUM.
 
A tu nie!!! Cwaniaki  obliczyli ciąg dalszy na następne parę tysięcy lat lat i ukryli go głeboko, na ścianach domu, który całkiem niedawno odkryli wścibscy archeolodzy w Gwatemali, w mieście Xultun, w tzw. pracowni uczonego. Inskrypcje na ścianach układają się w rzędy cyfr, tworzące nieznany dotąd kalendarz Majów, z którego wynika, że kataklizm nadejdzie dopiero za siedem tysiecy lat!  
 
Cyfry układają się we wspólne cykle kalendarzowe  i astronomiczne. Jest tam kalendarz ceremonii, liczący 260 dni, słoneczny, liczący 365 dni, oraz kalendarz oparty na Wenus i Marsie z 584 dniami i 780 dniami. Uczeni twierdzą, że chodzi tu o trzy systemy kalendarzowe Majów, jednak żaden z nich nie kończy się w dniu 21 grudnia 2012 roku. Zawarte w nich obliczenia jednoznacznie obejmują okres  siedmiu tysięcy lat, a więc wybiegaja daleko poza rok 2012.
 
A więc, moi drodzy, nie ma wyjścia - musimy żyć dalej:)))
 
Jednak, tak na wszelki wypadek, już dzisiaj życzę Wam Wszystkim zdrowych, miłych i radosnych Świąt, jeśli nie na TYM, to na TAMTYM świecie.
 
 


czwartek, 13 grudnia 2012

13 grudnia

To już trzydziesta pierwsza rocznica... Jak ten czas leci! Niby to już historia, ale jak wciąż żywa.
 
W 1981 roku miałem 37 lat. Od dziewięciu lat pracowałem w Polskich Liniach Lotniczych jako instruktor nawigator pokładowy. Stan wojenny spowodował zawieszenie wszystkich lotów, a załogi zostały zmobilizowane i zmuszone do oddania paszportów służbowych. Dyrektorem przedsiębiorstwa został generał Kowalski. Trwaliśmy w zawieszeniu aż do momentu, kiedy wznowiono pierwsze loty. W pierwszej kolejności, ponowne zezwolenie na wykonywanie obowiązków dostawali instruktorzy poszczególnych specjalności, aby mogli umożliwiać wznawianie nawyków po przerwie, sukcesywnie dopuszczanych do lotów kolegów.
 
Można powiedzieć, że w pewnym stopniu byliśmy uprzywilejowani, bowiem w czasie, kiedy granice były dla wiekszości ludzi zamknięte, mogliśmy je legalnie przekraczać. Mieliśmy też przepustki upoważniające nas do poruszania się w czasie trwania godziny milicyjnej.
Nie muszę dodawać, że często wykorzystywaliśmy swój status do przekazywania informacji i listów poza wzniesiony przez WRON żelazny kordon.
 
Stan wojenny jest kanwą, na której toczą się losy kilkorga bohaterów mojej ksiażki, p.t "ROK".
Poniżej zamieszczam jej fragment:
 
"Goście schodzili się praktycznie przez cały dzień.
Pierwsza wpadła Jolka. Zdyszana i przerażona osunęła się w płaszczu na fotel.
– Słyszałeś, co się dzieje?
Było około dziesiątej. Andrzej wstał właśnie z łóżka i bezskutecznie jeździł po skali UKF-u.
– Cholera, pewnie znowu remontują nadajnik. Cisza na wszystkich częstotliwościach.
Nie oderwał się od radia, kiedy Jolka weszła. Nie potrzebował otwierać drzwi, ponieważ dał jej kiedyś druga parę kluczy.
– Zostaw to radio, nic w nim nie znajdziesz.
– Jak to, nic? Nieczynne na wszystkich zakresach?
– Idioto, po jakiej ziemi ty chodzisz! – Jolka krzyknęła z niespotykana energią – Wojna, rozumiesz? Wojna!
Andrzej powoli podniósł się. Nieme radio świeciło wskaźnikami.
– Upiłaś się?
– Jeszcze nie, ale na pewno to zrobię. Jaruzelski wprowadził stan wojenny w Polsce!
– Stan wojenny? Po co? – Andrzej zadał to pytanie bezwiednie i zaraz zdał sobie sprawę z jego retoryczności. Spodziewał się przecież podobnego posunięcia już od dawna, może nie w takiej formie i nie tak szybko, niemniej jednak czuł, że od dłuższego czasu wisi coś w powietrzu.
– Tak, stan wojenny. Właściwie nie wiem dlaczego... – Jolka umilkła i tępo wpatrzyła się w kąt pokoju.
Przez chwilę rozdzwoniła się cisza. Zakłuła boleśnie w bębenki, pochłaniając mieszkanie, okno i wszystko, co się za tym oknem działo.
Andrzej podszedł i dotknął ramienia Jolki.
– Rozbierz się, Jola. Zrobię ci herbatę.
Podniosła wzrok w niemym zdumieniu.
– Co?
– Zdejmij ten płaszcz. Jadłaś śniadanie?
– Andrzej, jak... jak ty możesz – wyjąkała – jak możesz tak spokojnie... herbata... śniadanie... Andrzej...
– Ostatecznie nic się nie stało – powiedział to wbrew sobie, ot tak, po prostu, żeby opanować sytuację. – Nie denerwuj się – uprzedził jej atak. – Musimy to rozpatrzyć na zimno.
– Co tu rozpatrywać na zimno – Jolka z rezygnacją zaczęła zdejmować płaszcz. – Tu nie ma co rozpatrywać. Wszystko, wszystko, co dotąd budowaliśmy, zawaliło się. Wiesz, gdybym nie wiedziała, że jesteś sympatykiem „Solidarności”, to pomyślałabym, że z nimi współpracujesz.
– Z kim?
– No, z nimi. Z tymi z rządu.
Andrzej powiesił płaszcz i wszedł do kuchni.
– Co to ma do rzeczy – powiedział. – Wszyscy z nimi współpracujemy, czy tego chcemy, czy nie. Chociażby dlatego, że żyjemy w określonym ustroju.
Jolka powlokła się za nim jak cień i usiadła na stołku.
– Jedni się z tym godzą, inni nie – rzekła smętnie.
– A ty?
– Teraz  w ogóle nie mogę o niczym myśleć.
Andrzej powoli nalewał wodę do czajnika. Bezskutecznie usiłował zebrać myśli i naprędce ustosunkować się do zaistniałej sytuacji. Praktycznie nie wiedział, co niesie ze sobą określenie „stan wojenny”, odczuwał jednak niemiły dreszcz na karku i przykry skurcz serca, zwiastujący czający się strach.
– Byłaś na mieście? – spytał.
– Byłam.
– W centrum?
Jolka zbierała okruchy chleba, gniotąc je nerwowo.
– W centrum. Byłam na Szpitalnej i na Mokotowskiej. Andrzej, wygarniają naszych!
– Kogo?
– Likwidują wszystkie siedziby „Solidarności”. Na ulicach wojsko i oddziały ZOMO. Most Poniatowskiego obstawiony czołgami. Andrzej, tylko patrzeć, jak trafią do nas.
 Andrzej metodycznie kroił razowiec na cienkie kromki i rozsmarowywał na nich twarde masło.
– Masz coś na sumieniu?
– Nie mam.
– No to czego się boisz?
– Nigdy nie wiadomo za co człowieka zwiną. Andrzej, jak oni mogli... jak oni mogli tak postąpić? – Jolka chlipnęła kilka razy i rozpłakała się. Łzy ciekły jej po policzkach i Andrzej przypomniał sobie matkę, która po tysiąc razy opowiadała mu o tym, jak płakała na wieść o wkroczeniu Niemców do Polski. Porównanie może niezbyt adekwatne do aktualnej sytuacji, niemniej jednak słowo „wojna” zawsze kojarzyło mu się z Niemcami. Andrzej był, można powiedzieć, obciążony dziedzicznie. Wychowany w atmosferze okupacyjnych wspomnień, nienawidził szczerze tamtego czarnego okresu. Miłował spokój, kochał wolność i brzydził się przemocą. Może dlatego nie był jeszcze w stanie jasno sformułować swojego stosunku do wydarzeń, o których mówiła Jolka."
 
 
Ksiażka do nabycia w księgarni internetowej wydawnictwa ASTRUM. Można też kliknąć "Rok" po lewej stronie blogu, aby bezpośrednio tam wejść.


środa, 5 grudnia 2012

Myślcie co chcecie...

Myślcie co chcecie, ale ja wierzę w Świętego Mikołaja. Może nie w takiego jak inni wierzą, ale jednak.
 
Mój Święty wzrastał i ewoluował wraz ze mną. Kiedym dziecięciem niewinnym(?) był, Mikołaj jawił się jako nobliwy, stateczny osobnik, przyjazny, ale jednocześnie odległy i wymagający. Jego nieznoszące sprzeciwu żądania wykupenia prezentu drogą wydeklamowania jakiegoś wierszyka powodowały, że po plecach przebiegały mi ciarki, a nożyny uginały się pode mną.   Kiedyś, zmaltretowany i doprowadzony do ostateczności, wyraziłem swój sprzeciw wypowiadając drżącym głosikiem następujący czterowiersz:

Siedziałem za wychodkiem,
klepałem gówno młotkiem,
a gówno, jak to gówno,
klepało się nierówno.
 
Nie spotkalo się to ze zrozumieniem ze strony Rodziny, jednak od tego czasu Święty wręczał mi zabawki nie żądając  w zamian już niczego. 
Ten incydent utwierdził mnie w przekonaniu, że Mikołaj istnieje i że jest Jeden, Jedyny, bowiem w przeciwnym razie skąd by wiedział, że pytanie mnie o wierszyk łączy się z pewnym ryzykiem. Stał mi się przez to znacznie bliższy i żadne późniejsze uświadamianie, że Go nie ma, że to wymysł Dorosłych, nie znajdowało u mnie zrozumienia.
Nawet kiedy byłem już młodzieńcem o rozbudzonej wyobraźni erotycznej, nadal idealizowałem Świętego. On natomiast ochoczo (powiedziałbym nawet, że z pewną dozą wyuzdania)  dostosowywał się do moich marzeń, przybierając postać pięknej dziewczyny, ubranej jedynie w charakterystyczną czerwoną czapkę. Jednak prezentów już nie przynosił. To JA, siłą rzeczy, zmuszony byłem  przejąć tę funkcję.
Mimo wszystko,  w miarę stabilizowania się mego życia osobistego, Mikołaj odwiedzał mnie coraz rzadziej. Po pewnym czasie, Jego wizyty w ogóle ustały. Najwidoczniej zniechęciła Go postawa mej Stałej Wybranki. Co prawda prezenty pod choinką znowu  zaczęły się pojawiać, ale nie sprawiały mi już takiej radości jak niegdyś, podejrzewałem bowiem, że była to sprawka podszywajacych się pod Niego Dorosłych.
Dopiero od niedawna, odkąd przeszedłem na emeryturę, Mikołaj znowu zaczął przychodzić. Spędzamy ze sobą sporo czasu, jednak odbiega nieco od wersji, z których znałem Go z poprzednich lat.