27 listopada - piątek.
Ponuro i wilgotno, + 4 stopnie. Popaduje deszcz. Nie chce się nigdzie wychodzić. Zmobilizowałem się jednak i na chwilę wyskoczyłem po gazetę. W kiosku, właściciel, jak zwykle bez maseczki. Jakiś czas temu, zasłaniał usta i nos nieco nieświeżą szmatką i podejrzanie kasłał. Strach było wchodzić do środka. Potem zniknął na kilka dni i zastępowała go młoda kobieta, prawdopodobnie córka. Teraz, znowu się pojawił i wygląda zdrowo, ale nadal podchodzę do niego ostrożnie, z pewną obawą, zwłaszcza, że ma odkryta twarz. Mógłbym chodzić po gazetę dwie przecznice dalej, ale nie bardzo mi się chce, dlatego, z dusza na ramieniu, kupuję ją u niego.
Dzisiaj także zaryzykowałem. Mam maseczkę, dezynfekuję ręce. Zdjąłem ze stojaka gazetę, ciesząc się, że nikt jej dawno nie dotykał. Jednak lekkomyślnie położyłem ją na kontuarze, aby facet mógł zeskanować cenę. Zrobił to, ale ku mojemu przerażeniu, wziął gazetę, wyjął z niej reklamy i program TV, ułożył tak, aby można było ją zgiąć w pół i jeszcze przyklepał. Oczami wyobraźni ujrzałem stado koronawirusów, zbiegających na szpalty. Paranoja.
Opanowałem się jednak i nawet zamieniłem z nim kilka słów, gdyż usłyszałem dziwne, nieco skrzekliwe odgłosy, dobiegające zza kasy, tak, jak by był tam jakiś szczeniak, lub papużka.
- Co to jest? - spytałem.
- Co?
- Coś tam się odzywa.
- A, to komórka. Żyje. - odparł.
- Dobre, że żyje. Przynajmniej nie czuje się pan sam. To coś takiego, jak pies.
Wyszedłem z kiosku, ze złożoną gazetą pod pachą. Zdezynfekowałem ręce spirytusem. A teraz, gazeta odbywa kwarantannę, leżąc porozkładana na stole. Po kilku godzinach odważę się ją dotknąć.