niedziela, 22 grudnia 2013

Do siego!!!

Czy to rzeczywiście nadchodzi Wigilia, Święta i Nowy Rok?
Za oknem ani grama śniegu. 9 stopni ciepła. A może to Wielkanoc? Nie, to chyba nie Wielkanoc, bo przecież bardzo dobrze pamiętamy, że wtedy brodziliśmy w zaspach.
Chyba jednak Wigilia - kalendarz nie kłamie.

Ale się porobiło!!!

Życzmy więc sobie  miłych, radosnych, szczęśliwych Świąt, i z umiarem  najedzeni dotrwajmy do Sylwestra.
 

 
 
A oto pastorałka wigilijno noworoczna naprędce wymyślona:
 
 
Hej, rozjaśnijcie gąbki,
bo grają anielskie trąbki
na kolejną Wigiliję.
Boga chwali kto żyje.
 
A Bóg wszystkim darzy.
Gwiazda na niebie się jarzy.
Uginają się stoły.
Naród zasiada wesoły.
 
Gorzałka trzewia rozgrzewa,
kolędy się chórem śpiewa.
I jeszcze na dodatek
do przełamania opłatek.
 
Hej, moje drogie ludzie,
kończy się wkrótce grudzień.
Koniec ze starym rokiem.
Hej, weźmy się pod boki
 
i zróbmy sobie misia.
Radujmy się wszyscy dzisiaj
i całując ten tego
życzmy sobie Do Siego!!!!


piątek, 6 grudnia 2013

Ksawery

Oj, mści się zza grobu ten Ksawery!!!

A tak niedwano jeszcze obserwowaliśmy jego zmagania z guzem mózgu i w końcu malowniczą śmierć...
Wpatrzeni zamglonymi od łez oczkami w kolejne odcinki Barw Szczęścia , współczuliśmy mu bezgranicznie i jednoczyliśmy się z nim w postanowieniu usynowienia dziecięcia poczętego ze stucznego zapłodnienia od nieznanego dawcy.
A on? Wraca teraz dla w postaci orkanu i nie bacząc na Mikołajki pustoszy mściwie północną Europę. Dostało się też i Polsce.
Wiemy co cię dzieje, oglądamy telewizornię i słuchamy radia. Widzimy też to na własne oczy na własnym podwórku, spoglądając zza zamoczonych i zasypanych szyb.   Drzewa uginają się niebezpiecznie pod silnymi podmuchami wietrzyska. Wiekszość ptaków pochowała się gdzieś. Jedynie rybitwy, z natury otrzaskane z wichurą, żeglują sobie jak latawce, z nieruchomo rozpostartymi skrzydłami.
A ludzie, skuleni samotnie lub we dwoje, brną pracowicie pod wiatr lub podbiegają szybko, kiedy dmucha im w plecy.
 
Tak, tak moi drodzy, zima idzie...


  
Na szczęście, Mikołajek nic sobie nie robi z mściwego Ksawerego. Jak co roku wyciągnął w nocy z szafy buty i włożył w nie małe prezenciki. O mnie i o MTŻ też nie zapomniał.
Zastanowiło nas tylko, jak dostał się do mieszkania - przecież, co zauważyła przytomnie MTŻ, nie ma u nas kominka....
 
Nic także sobie nie robi z szalejącego Ksawerego nasz kolejny grudnik, zwany przez nas krakowskim, bo podarowany przed kilkoma laty przez rodzinne odgałęzienie Krakusów.
 
Kwitnie jak szalony, na przekór temu, co się dzieje za szybą.
 


niedziela, 1 grudnia 2013

Motywy

Kończy się kalendarzowa jesień, zaczyna kalendarzowa zima.

Jesienne motywy można znaleźć w pracach utalentowanej MTŻ, której specjalnością jest "prozaiczne" robienie na drutach.
 
Oto obraz pierwszy, wiszący na ścianie w salonie (oprawa mojego autorstwa):
 

Oto drugi, również tam wiszący:

 
A oto sweter, który dumnie noszę:
 
 
Natomiast motyw zimowy znajduje się na innym swetrze, również zrobionym dla mnie:
 
 
Nie wiem dlaczego, jednej z naszych ciotek samolot ten skojarzył się z pieskiem... 
 
Oczywiście moje dzierganie  na drutach nie może równać sie z twórczością MTŻ, jednak dla tzw. równowagi pochwalę się poniższym własnoręcznym (własnodrutnym) wytworem, co prawda bez motywu, ale jednak...
 
 
 
ŻYCZĘ MIŁEGO PODZIWIANIA





piątek, 22 listopada 2013

Szaro

Jest szaro, jesień całą gębą. Niedostatek naturalnego światła powoduje u niektórych osobników depresję lub senność i podobne efekty krótkiego dnia. Nie wiesz, czy w takich warunkach w ogóle może spotkać ciebie coś dobrego. 
 
I wtedy zadajesz sobie fundamentalne, pytanie:
 
Co dobrego może mnie spotkać
kiedy jest szaro?
 
I oczywiście nie oczekujesz pozytywnej odpowiedzi, kiedy nagle olśniewa cię niespodziewana konkluzja:
 
 SZARLOTKA
PIECZONA PRZEZ MOJĄ STARĄ!!!!
 
I oto, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki:


Ciasto.
Tortownica
Spód
pokryty fasolą do wypieczenia
Potem słoik musu z własnoręcznie zerwanych jabłek 
którym pokrywa się spód po wypieczeniu
Na to kruszonka
Do tego jeszcze szarlotkowe babeczki....
I końcowy EFEKT!!!!
 
RZUCASZ SIĘ NA TO I ŻRESZ!!!!!
 
A za oknem coraz bardziej szaro

środa, 6 listopada 2013

Siła wspomnień

Już szósty listopada. Czas płynie, ale wspomnienia wracają - kontynuacja zadusznych refleksji.

W 1980 roku zginęła w katastrofie lotniczej załoga i pasażerowie IŁ62, wracającego ze Stanów. Rozbili się na podejściu, tuż przed lądowaniem....
Wspominam załogę, którą bardzo dobrze znałem.
 
Oto fragment mojej książki "Rok", w której poświeciłem im kilka słów:
 
      Samolot podchodzi do lądowania. Już tylko kilka mil dzieli go od wąskiej wstęgi pasa. Załoga, mając za sobą setki kilometrów lotu, z ulgą dostrzega znajome ulice i domy otaczające lotnisko. Twarze, na których na moment pojawiło się odprężenie, poważnieją jednak znowu. Oczy spoczywają na wskaźnikach przyrządów, ręce zaciskają się na sterach. Padają krótkie, ograniczone do koniecznych sformułowań, zdania. Jeszcze parę minut i samolot uderzy kołami o beton. Osiądzie bezpiecznie na ziemi, kończąc jeszcze jeden lot, który w tej samej chwili stanie się zalążkiem następnego. Zwykły, utarty tok wydarzeń ulega jednak zakłóceniu. Nagle samolot wali się skosem w dół. W ułamku sekundy istnieje jeszcze. I w tym złudnym istnieniu, jak w kwintesencji szaleńczej nadziei, odchodzi w nicość. Huk, nagły powiew, zdławiony jęk...cisza. Tryby czasu wypluwają złamany ząb i ruszają znowu, każąc tym, którzy żyją, pracowicie zacierać konsekwencje jego braku odpowiedzialności...
 
I jeszcze jeden fragment tej książki, zwiazany z tym wydarzeniem:
 
Słońce schowało się za jednolitym parawanem nadciągających z zachodu chmur. Wiatr zaszeleścił w rozcapierzonych gałęziach. Krzysztof owinął się ciaśniej krótką kurtką, czując nagły chłód i rodzaj słodkawego lęku, jakiemu ulega się patrząc na niesamowity film. Chciał dojść jak najszybciej do drugiej bramy, ale zatrzymał się wbrew woli na skraju prostokątnego dziedzińca, przylegającego do domu pogrzebowego. Szklana ściana była teraz zamknięta, lecz dwa lata temu, właśnie tego dnia, jej paradoksalnie gościnne podwoje zapraszały do wnętrza. Zwarty tłum wpatrywał się z rozpaczą w dziesięć stojących na katafalku trumien. Ich kształty tańczyły w szarości poranka i refleksach zapalonych świec. Smutek odczytywanych głośno nazwisk mieszał się z gasnącym przepychem wieńców. Wypływał na dziedziniec i znaczył swym piętnem nieprzebrane szeregi, które wydeptywały na placu wąską ścieżkę. I tą właśnie ścieżką wywędrowały trumny w kołyszącym się korowodzie, kiedy nadszedł ich czas. Poprzedzająca je gwardia honorowa odmierzała wyważonymi krokami rytm pogrzebowego marsza.
Tłum, dotąd karny i spokojny, zafalował i zaszemrał. Zapełnił dziedziniec szeroką ławą, by u jego krańca wsączyć się z trudem w ściśnięte gardło cmentarnej alei. Szron, śnieg i zgniły chłód zamglonego powietrza naznaczały piętnem przemijającego czasu również i tych, którzy przypadkowo znaleźli się w tym miejscu – ludzi pochłoniętych własnymi sprawami, ale zmuszonych wszechwładnym współczuciem do zatrzymania się w pół kroku i złożenia milczącego hołdu tym, którzy zginęli.
Teraz dziedziniec był pusty. Zamilkł gwar śmierci, stonowany echem minionych miesięcy.
 
I końcowy, zamykający tę sekwencję:
 
Krzysztof otrząsnął się z sugestywnej wizji. Stał jeszcze wśród zacienionych drzewami grobów, ale żółtawa wstęga alei podkreślała już cel jego wyprawy: uwiecznioną w greckim marmurze zbiorową mogiłę załogi, która wówczas zginęła. Podzielona na dziesięć części płyta tonęła w kwiatach. Barwna mozaika wabiła drapieżnym refleksem czerwieni, który kładł się na stojącej nie opodal kobiecej postaci.
      Krzysztof ujął mocniej torbę i ruszył, z trudem odrywając nogi. Słońce wyszło znowu zza chmur. W spokojnej ciszy przesunęło się smugą wśród kwater, ale kiedy przysiadł, aby wyjąć znicze, znikło nagle. Zerwał się wiatr i wiał systematycznymi podmuchami, wydłużając płomienie lampek i niebezpiecznie zbliżając je do rozłożonych bukietów.
     Krzysztof  przez chwilę walczył z gasnącymi zapałkami. Zapalał jedną po drugiej i niecierpliwie odrzucał nadpalone drewienka. Grube, nasycone stearyną knoty zajmowały się niechętnie, jakby przeciwne ofierze, którą chciał złożyć.
     – Pozwól, pomogę ci.
    Wzruszył ramionami, właściwie nie zdając sobie sprawy, że ktoś do niego mówi. Wysypał z pudełka kilka ostatnich zapałek, ale kobieca ręka zebrała mu je delikatnie z dłoni.
     – Popatrz, to należy zrobić w ten sposób...
    Wstał i obserwował, jak pochylona postać doskonale daje sobie radę z opornymi płomieniami. Bez słowa odbierał znicze, ustawiając je po jednym przed każdą z dziesięciu płyt, a potem odczytał jeszcze raz znajome nazwiska.
     Kobieta stanęła obok niego.
     – Wiedziałam, że przyjdziesz – powiedziała. – Czekałam na ciebie.
    Krzysztof spojrzał na nią, chcąc ujrzeć w jej twarzy twarz Anny.
    – Czekałaś?
    – Tak. Ty zawsze przychodzisz w rocznicę ich śmierci. Przychodzi tu wielu znajomych, ale ty jesteś zawsze. Jestem ci wdzięczna.
    Twarz Anny rozpłynęła się. Krzysztof westchnął, pomyślawszy, że życie toczy się przecież nadal. Dotknął wystających spod czapki włosów dziewczyny. Przez lata mijali się na lotnisku z utartym „dzień dobry”.
    – Przychodzę tu często – powiedział. – Więcej, niż by należało.
   Ujął dziewczynę pod rękę i poszli w kierunku bramy.
 

piątek, 1 listopada 2013

Byliśmy...

Byliśmy, postawiliśmy kwiaty....

Zapaliliśmy znicze...
 
 

Pamiętamy o Tych Którzy Odeszli...

Pamiętamy o Nich nie tylko dzisiaj. Wspominamy ich ZAWSZE. Są w nas, żyją w nas...



ODWIEDZINY
 
w bramie
bez sztachet
potok głów
jak w szeregu
przy łóżku chorego
 
szybki krok
wyznacza  wyrwę
w codzienności
 
gwar
pośpieszny
z mową banknotów
ginie w szepcie
zawisłym
nad rzędami alej
 
wybacz
że w zbyt gwałtownych
ruchach
wnieśliśmy tutaj
niepokój
swoich spraw
 
w geście współczucia
(zazdrości?)
zwrócimy literom
przygasły blask
i odszukamy fotografię
na której
wygrałeś nieśmiertelność
 
ulotny płomień
znicza
ułatwi tobie
chwilę
przebudzenia
a cięte kwiaty
pochylą głowy
w męce
czerpania wilgoci


środa, 30 października 2013

Zmarł

Zmarł Tadeusz Mazowiecki.....

Gwarantuję, że znajdziecie podobną postać w mojej książce pod tytułem "Złość".

Oto link do niej:

Złość

Polecam

piątek, 25 października 2013

Tak było!!!

25 października 1966 roku, w Urzędzie Stanu Cywilnego przy ulicy Wiśniowej w Warszawie połączyli swe losy na dobre i na złe pewna Izabela z pewnym Wojciechem.
 
I tak dotrwali aż do dzisiaj.
 
To było 47 lat temu!!!! Łza się w oku kręci.
 
Z tej okazji Izabela i Wojciech celebrowali sobie przeżyte razem lata, w kameralnych warunkach pijąc szampana, zieloną herbatkę 7 skarbów i zagryzając dwoma rodzajami czekoladek. A co tam... raz się żyje:)))
 
 

To właśnie TO
 
 
A to ja
 
Z tej też okazji postanowiłem ujawnić napisany jakis czas temu poemat, rzucający bliższe światło na prapoczątki mej znajomości z Izabelą. Oto on (nieco przydługi, i chwilami tragiczny w swej wymowie, ale "idzie" wytrzymać):
 
 Dla kogo i na jaki temat
napisać by tu poemat?
Nie wiem, co mi do głowy wlizie...
A może by tak dla Izy i o Izie?
 
Otóż, moi drodzy, Iza
od lat ponad czterdziestu serce mi podgryza,
a może jeszcze wcześniej
pojawiła mi się na jawie i we śnie?
 
Bowiem, już jako dziecię,
myślałem o tym... no wiecie,
bociany, owady, kapusta...
Więc "kocham" cisnęło mi się na usta,
gdym ujrzał Ją z workiem w dłoni!
I nie wiedziałem, czy stać, czy gonić.
Oczy miałem cielęce lub wole ...
Już za chwilę musiałem być w szkole!
 
A Ona pomykała dumnie.
Przez chwilę myślałem, że ku mnie.
O, jakżem był głupi!
Czy zalać się łzami, czy upić?
 
Przeszła mimo, jak łania.
Przestałem na nogach sie słaniać
i z resztkami nadziei
zacząłem iść jej tropem, jak myśliwy w kniei,
co nie zamierza zwierzyny już ubić,
ale dopaść ją i hołubić
w dzikich ostępach barłogu...
Idąc tak, duszę polecałem Bogu...
 
Nie wiem, jak długo, ogarnięty amokiem,,
węsząc podążałem jej krokiem.
Godzinę, tydzień, może całe wieki?
Dopierom rozwarł zacisnięte powieki,
kiedym wstrzasany czakawką
ocknął się w klasie, przed ławką. 
 
Co było dalej? Nie pamiętam wiele,
wpatrzony w Nią, jak w malowane wrota cielę.
Usłyszałem jeszcze surmy anielskie,
gdym dowiedział się, że mieszka przy ulicy Kobielskiej.
 
A potem, w miłosnym obłędzie
przemknęło mi: "niech co chce będzie,
nie wiem, co wyniknie z tego,
ważne, że mieszkam przy ulicy Kickiego,
bedę miał chociaż blisko,
wiedziony ku Niej, jak jeleń na rykowisko!"
 
I tak, jak strzał z bata,
minęły cztery lata,
gdy Ona pewnego rana,
wpatrzona we mnie, zdecydowana,
mimo żem dla Niej na wszystko był gotów,
rzuciła: "wyprowadzam się na Mokotów!"
 
Com wtedy poczuł, nie wypowie poeta.
Ileż cierpienia zadaje kobieta,
tyleż anielska, co diabla istota.
Z wyżyn rozkoszy strąciła w dół błota!
 
Wyrwała mi serce i ścisnęła w ręce,
pogrążając biednego w kolosalnej męce!
Gdyż, rozwiniętym przedwczesnie,
odczuwał to wszystko nadzwyczaj boleśnie.
 
Lecz cóż było robić.
Nikt nie chciał mnie dobić,
więc trwałem, rozpaczą targany,
w nadziei, że czas wyleczy rany...
 
Rzuciłem się był w wir życia,
zaskorupiały z bólu i nie mycia.
Wyłysiały mi skronie
od składania ich na niejednym łonie
w poszukiwaniu ukojenia...
Ale nie było go ani cienia,
bowiem, tarzając się w pościeli,
wciąż myślałem o Izabeli!!!
 
A Ona?
Niech w męce skonam,
nie wiem, czy miała mnie w swej pamięci...
Nich będą ci wszyscy przeklęci,
co sławią miłosne "te ta te"!
W bezsile rozrywam swą szatę!...
 
Potem była dwója za dwóją,
nauczyciele, co na mnie polują,
rozjątrzeni bez miary,
bom poznał, co to są wagary!
I jeszcze inne przypadki...
Razy ścierka od matki
i ucieczki przed ojcem, co czasem
gonił mnie wokół stołu z pasem...
 
Tak żyjąc, samotrzeć
udało mi się w końcu dotrzeć,
skazany na zagładę z góry,
jakimś cudem do matury.
I zdałem ją, wierzcie, czy nie,
wciaż marząc o pewnej dziewczynie...
 
Nazajutrz, budząc się w łożu,
znalazłem się na rozdrożu:
co robić? Nadal ginąć,
czy na morze wypłynąć?
Czy nadal zmagać się z rozpaczą,
czy być maczo?
 
Jeśli będę wymoczkiem,
to Iza już nie rzuci na mnie oczkiem.
A jeśli stanę się maczo,
to Jej oczy jeszcze o mnie zahaczą...
 
Więc stałem się tym, co wiecie,
przetarł się po całym świecie
i co z pieca jadł niejednego...
W końcu los rzucił mnie na ulicę Gierymskiego,
przy której mieszkała Iza,
która do dziś serce mi podgryza...
 
 


 

niedziela, 6 października 2013

Czekam

Czas upływa z prędkością światła. Oczywiście tego ubywającego. Coraz go mniej w ciągu kurczącego się dnia. A już za kilkanaście dni zabiorą go nam więcej, oszukańczo cofając o godzinę zegary...
A więc czas leci... 
Ani się obejrzałem, jak skończył się pierwszy tydzień października.
A w miniony poniedziałek, 30 września, MTŻ powiedziała:
- Zapraszam cię na czekoladę.
- Dzięki - odpowiedziałem nie dziwiąc się zbytnio, bowiem w naszej mikroskpijnej rodzinie panuje nie pisany zwyczaj naprzemiennego zapraszania się na kawę, lody, herbatę, albo na coś podobnego.
- Ale to właśnie przypada moja kolejka... - zauważyłem przytomnie. - No i dlaczego czekolada? Przecież przestaliśmy ją pić, ponieważ uzgodniliśmy, że powoduje zaparcie.
- Nie szkodzi - odparła MTŻ. - Najwyżej weźmiesz na przeczyszczenie, a dzisiaj jest specjalna okazja.
- Jaka?
- Nie wiesz? - Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Dzień Chłopaka!!! A ty jesteś moim chłopakiem - dodała.
- Dzień Chłopaka? Nie miałem o tym pojęcia.
- No widzisz... To jak, idziemy?
- Dobrze, ale następne dwa razy należą do mnie.
Poszliśmy oczywiście do najbliższego centrum handlowego, Mekki współczesnych obywateli, gdzie z powodzeniem można spędzić cały dzień, nie wychodząc na świat Boży.
Czekolada była wspaniała!!!
  
 
Wyżłopałem odważnie całą szklanicę. MTŻ też zaryzykowała, ale o połowę mniejszą porcją.
 
Teraz czekam na konsekwencje...
 
Czekam też na Dzień Dziadka, następne w kolejności święto męskie, przypadające 22 stycznia.
(Ciekaw jestem, czy MTŻ również mnie zaprosi...).
 
Aha, po powrocie do domu, kiedy MTŻ ukryła się w kuchni, zajrzałem konspiracyjnie do komputera, aby coś niecoś dowiedzieć się o Dniu Chłopaka - czy rzeczywiście jest i czy czasem MTŻ nie konfabulowała.
Miała rację!!!
Jest to jedno z niewielu  męskich świąt (oprócz Dnia Mężczyzn,  Dnia Ojca i Dnia Dziadka, nie  liczac 40 męczenników). Najdłuższą tradycję ma w Japonii, bowiem tam już w VI wieku n.e. świętowano Tango no Sekku - Dzień Chłopca. Niestety, po II wojnie światowej przemianowano go na Kodomo no Hi - Dzień Dziecka, poświęcony wszystkim dzieciom.
 

 

czwartek, 26 września 2013

Siedzę

Siedzę wieczorem sam jak palec. Siedzę, czas mija. Za oknem widzę ciemność. Łysy ukryty za chmurami. W telewizorze straszyli, że jutro deszcz i że będzie zimno. Chyba mają rację, bo po plecach łażą mi dreszcze. Chciałoby się włączyć chociaż jeden kaloryfer, ale wrodzona oszczędność podszeptuje, że to rozrzutność, która ciężko odbije się na kieszeni. Zarzuciłem więc na grzbiet wełnianą kamizelkę i stukam w wytarte klawisze, żeby się rozgrzać i jakoś zabić ten czas.
 
Za czterdzieści minut godzina duchów. Resztki włosów mi sie jeżą na myśl, że kiedy zmęczenie weźmie górę i powali mnie do łożnicy, osaczą mnie te przeróżne zjawy, czyhające tylko na zgaszenie światła. 
 
Ktoś powie - stary jesteś a głupi. Ciemości się boisz? W duchy wierzysz? No i trafi w dziesiątkę, bowiem fobia ta wlecze sie za mną od dzieciństwa, podobnie  jak strach przed psami. Kiedy byłem małą dziewczynką, czerń bez światła straszyła mnie ile wlezie. Wyobraźnia hulała, zakrywałem głowę kołdrą i zasypiałem czym prędzej. Kiedyś, pamiętam jak dziś, ocknąłem się w nocy i ujrzałem przed swoim łóżkiem wpatrzoną we mnie starą siwą panią. Kto to był, nie mam zielonego, a raczej bladego pojecia. Odwróciłem się do ściany, żeby stracić ją z oczu...
 
A kiedy na moje nieszczęście podrosłem już na tyle, żeby móc przynosić z piwnicy węgiel do pieca w pokojach i kuchni, to czynność ta przerodziła się w istną katorgę. Przemykałem ze świecą w ręku po krętych korytarzach piwnicznych, czując za sobą zamykajacą się ciemność. Cała metafizyczna historia starego domu waliła się na mój nieszczęsny kark.... A potem, kiedy już udawało mi się wydostać z czyśca, pozostawała mozolna wspinaczka po schodach, na szczęście oświetlonej klatki, z kubłem wypełnionym urobkiem. Lecz ostatnie piętro, na którym było nasze mieszkanie, tak naprawdę nie było ostatnie. Prowadziły jeszcze od niego w górę stopnie na strych, oczywiście pogrążone w gęstym mroku. A tam gnieździły się przeróżne stwory, dopadając mnie, jeśli szybko nie otworzyłem drzwi, aby ledwo dysząc wpaść do środka i zatrzasnąć je za sobą. Przysięgam, że słyszałem, jak straszydła z impetem odbijały się o nie  i zawiedzione wracały na strych...
 
Tak, tak było moi mili.
 
A teraz siedzę w nowym domu, a stare powraca... Właśnie wybija dwunasta... Pocieszam się, że zdezorientowane duchy nie pojawią się jeszcze, bo to przecież wciąż godzina do przodu.
Ale na wszelki wypadek zostawię na noc zapalona lampkę z energooszczędną żarówką.
 

 

środa, 18 września 2013

Lało

Lało przez ostatni tydzień jak nie przymierzając wół do karety. Tudno było nosa ponownie wyściubić, tym bardziej, że przez cztery dni cała Warszawa jak sparaliżowana obserwowała najazd związkowców. Deszcz sprawiedliwie obsikiwał wszystkich - i tych psioczących na korki, i tych co protestowali w pochodach, i siedzących w miasteczku namiotowym przed Sejmem, a także tych, którzy z nimi się solidaryzowali. Jednym słowem - pełna demokracja i równość wobec potęgi przyrody.
Niska temperatura i deszcz nie oszczędziły nawet naszego Kaktusa Jednej Nocy, który od jakiegoś czasu szykował się ospale do ponownego zakwitnięcia. Wypuścił zaczątki aż trzech pąków i... zamarł w oczekiwaniu na ciepło i słońce.
 
Dwa pąki widać na głównej głowie z lewej strony, a trzeci na dolnej odnodze z prawej strony u dołu.
Co z  nimi będzie, nie wiem. Na wszelki wypadek, zmobilizowany przez MTŻ, przeniosłem dzisiaj kaktucha do mieszkania i ustawiłem na parapecie. Może bidak ogrzeje się i przystąpi do kontynuacji kwitnięcia. Szepńąłem mu w ramach otuchy, że w przyszłym tygodniu ma wyjrzeć słoneczko...
 
Natomiast my (ja i MTŻ), przeczekawszy najgorsze oraz kulminacyjną sobotę, która znowu sparaliżowała miasto wraz z Traktem Królewskim, wykorzystaliśmy niedzielny spokój i przerwę w laniu, by w ramach kończących się właśnie Europejskich Dni Dziedzictwa 2013, odwiedzić Pałac Prezydencki (d. Namiestnikowski). Wstyd powiedzieć, ale nie byliśmy tam jeszcze w środku, mimo że mienimy się Rodowitymi Warszawiakami.
 

 
 Odstawszy swoje w kolejce i przetrzepani przez  ochronę
 

 

weszliśmy w grupie z przewodnikiem do wnętrza. I tu... spotkało nas małe rozczarowanie. Ponieważ udostępniona była do zwiedzania jednynie niewielka część Pałacu, zobaczyliśmy o wiele mniej, niż tydzień temu w Belwederze. Ale ostatecznie, dobre i to. Mogliśmy powiedzieć - BYLIŚMY TAM!!!
Na szczęście można było robić zdjęcia. Oto niektóre z nich:
 
 
Okrągły Stół, przeniesiony do ekspozycji z Sali Kolumnowej na parter.
 
 
Żyrandol z XIX wieku w Sali Kolumnowej. Ówczesny krzyk techniki, bowiem oświetlany wtedy gazem.
 
 
Sala Chorągwiana
 
 
Ogród Zimowy założony przez Jolantę Kwaśniewską
 
 
Ściana z witrażami w Ogrodzie Zimowym
 
 
Kaplica założona przez prez. Wałęsę.
 
 
Jeden z pokoi z amfilady na parterze, do których nie było wstępu.
 
 
No i ja na dziedzińcu przed Pałacem
 
 
Po wyjśćiu nie mogłem oprzeć się pokusie sfotografowania perspektywy wolnego od demonstrantów  Krakowskiego Przedmieścia spod Bristolu w kierunku Placu Zamkowego 
 
Ze zwiedzanego w poprzednia niedzielę Belwederu nie mam nic, ponieważ ściśle zabronione było robienie zdjęć.
 
I TO BY BYŁO NA TYLE.
 


czwartek, 29 sierpnia 2013

Wyściubianie nosa

Leci czas chyżo, chyżusieńko i ani się obejrzałem, jak od ostaniej niedzieli sierpnia minęło już kilka dni.
 A owej ostatniej niedzieli MTŻ zaproponowała:
- A może byśmy tak wyściubili nosa z tych czterech ścian. Zobacz, jaka pogoda!
Rzeczywiście. Słonko grzało jak w pamiętne gorące dni lipca, nieba lazur cieszył oko, odpowiedziałem więc dzielnie, mimo że miałem w planie wyciągnięcie ciężarów i poćwiczenie dla zdrowia:
- Dlaczego nie.  
A potem  spytałem radośnie: - A gdzie pojdziemy? - oddając tym samym inicjatywę w ręce MTŻ, bo to przecież była jej propozycja.
- Chodź pojedziemy do Łazienek. Dawno tam nie byliśmy. Przy okazji posłuchamy koncertu chopinowskiego, bo to przecież niedziela -  rzuciła.
- Okej - zgodziłem się po amerykańsku, lecz z polskim akcentem. - Ale jedziemy środkami komunikacji miejskiej? - dodałem pytająco.
- Możemy. Przyda mi się trochę ruchu.
Teoretycznie nie ryzykowaliśmy wiele wybierając ten rodzaj przemieszczania się, bowiem trzeba powiedzieć, że autobusy, tramwaje no i oczywiście metro chodzą w Warszawie jak w zegarku. Chwała im za to i chwała pani Gronkiewicz-Waltz, choć niektórzy wszetecznicy usiłuja ją obalić.
Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że to niedziela, a w ten dzień może się wydarzyć w Stolicy wiele, zwłaszcza na Trakcie Królewskim, gdzie szczególnie uzewnętrznia się pomysłowość obywateli, gawiedzi i turystów. 
Także i tym razem działo się tam sporo, czego doświadczyliśmy, wysiadając z autobusu na przystanku Uniwersytet, gdzie planowaliśmy przesiąść się do innego, jadącego w kierunku Łazienek.
Ruch na ulicy został akurat  zablokowany przez spory peleton rodzinnych rowerzystów, którzy eskortowani przez policję przemieszczali się gdzieś w dół Traktu. Z mojego punktu widzenia wyglądało to kiepsko, chociaż w głebi ducha podziwiałem ich chęć do tego rodzaju rekreacji.
- Cholera wie, ile czasu to potrwa - zauważyłem kwaśno. - Szanse na posłuchanie koncertu maleją.
- Nie szkodzi, poczekamy - odparła MTŻ. - I tak już sporo się spóźniliśmy.
Na szczęście po kilkunastu minutach ruch został przywrócony i wkrótce wysiedliśmy na przystanku w Alejach Ujazdowskich, niedaleko pomnika Marszałka Piłsudskiego, blisko wejścia do Łazienek.
Koncert trwał na dobre. Dźwięki fortepianu słychać było już na ulicy.

 
 
 Weszliśmy do parku, chcąc znaleźć jakieś siedzące miejsce. Nie było jednak na to dużych szans. Teren okalający pomnik Chopina wypełniony był po brzegi. Zasłuchane towarzystwo zajęło również trawniki.


 
 
 
Dopiero po kilku utworach udało się nam znaleźć jedno, jedyne miejsce, cudem przez kogoś zwolnione. Zajęła je MTŻ, a ja rycersko stanąłem w niewielkim oddaleniu, bacząc na moją wybrankę i słuchając koncertu oczywiście; akurat pani Maria Szralber grała Etiudę Rewolucyjną, co mocno dodawało mi otuchy.
 
 
MTŻ to czwarta osoba od lewej na pierwszej ławce (wierzcie mi).
 
Zasłuchanie nie przeszkodziło mi jednak w dokonaniu wizji lokalnej, co pozwoliło mi wykryć w dziejącym się artystycznym wydarzeniu pewien element prozy życia:
 

   
Element ten niespodziewanie zakłócił nam wzniosłe duchowe doznania, gdyż  wyłoniła się z niego osoba, która, jak się okazało, zwolniła na moment miejsce zajęte przez MTŻ.
Wyostrzyłem czujność, przygotowany na możliwość interwencji, jednak panie, będąc pod wpływem muzyki łagodzącej obyczaje,  doszły między sobą do porozumienia, maksymalnie ścieśniając się na ograniczonej długości ławki. 
Niestety wkrótce okazało się, że Etiuda Rewolucujna była ostatnim punktem koncertu.
- Zapraszam cię na kawę do naszej ulubionej kawiarenki niedaleko drugiego wejścia - zaproponowałem MTŻ, pragnąc jej osłodzić rozczarowanie. Zgodziła się chętnie, gdyż dobrze pamiętała to miejsce z naszych dawnych wypadów. Cieszyłem się myślą, że posiedzimy tam sobie w miłej atmosferze.
Minęliśmy pomnik Sienkiewicza
 

 


I oto  jaki jawił się nam obraz:
 
 
- Widocznie bardzo, bardzo dawno nas tu nie było - stwierdziłem smutno.
- Wracajmy do domu. Tam coś spokojnie wypijemy - zaproponowała optymistycznie MTŻ.
Poszliśmy spacerkiem w kierunku Placu Na Rozdrożu, po drodze mijając Ogród Botaniczny. Opadły nas wspomnienia ostatniej wizyty w tym miejscu, a było to, niech sobie przypomnę, zaledwie jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Nie zmieniło się wiele, no chyba tylko pojawiła się w głębi od wejścia do Ogrodu ukryta ciekawie wśród zieleni knajpka.
 

 
- No, to mamy miejsce, gdzie odpoczniemy, zjemy lancz (za jedyne 15 zł. od osoby, jak głosiło wywieszone na zewnątrz menu). No i wypijemy jakąś kawkę - ucieszyłem się, wysuszony już i nieco zgłodniały.
- Dzisiaj jest niedziela, nie dają lanczów - oświeciła mnie MTŻ. - Szkoda, że nie wzięliśmy czegoś ze sobą. Nawet nie mam cukierka - dodała, grzebiąc bezskutecznie w torbie.
- No to pozostała nam kawka - nie ustąpiłem.
Wewnątrz otrzeźwił mnie widok długiej kolejki, ciągnącej się do baru, gdzie składało się zamówienia, płaciło, czekało i odbierało tacę z wybranymi frykasami. Na barze widniała kartka z informacją; "Dzisiaj nie przyjmujemy zamówień przy stolikach".
- Cholera, widocznie kelnerki mają w weekend wolne. W takim miejscu? Biedni turyści - zauważyłem kręcąc w wielkim zdumieniu głową. I byłbym sobie pewnie ją ukręcił, gdyby nie MTŻ, która zdecydowanie wyciagnęła mnie na ulicę i doprowadziła do przystanku autobusowego. Moje zadziwienie było jednak tak wielkie, że nawet nie zareagowałem na niespodziewane zamknięcie ruchu przy przystanku Uniwersytet na Krakowskim Przedmieściu, gdzie akurat odbywała się rozradowana i głośna parada przypominająca te, które mają miejsce podczas karnawału w Rio...  
 
 



czwartek, 22 sierpnia 2013

Nowość, nowość!!!

MIŁO MI ZAWIADOMIĆ MOICH ZAPRZYJAŹNIONYCH BLOGERÓW I WSZYSTKICH INNYCH TYM ZAINTERESOWANYCH, ŻE JEST JUŻ W SPRZEDAŻY MOJA NOWA KSIĄŻKA PT. "HUMUS" W WERSJI E-BOOK.

 
 
Treścią tej książki są trudne relacje między starymi, schorowanymi rodzicami, a opiekującymi się nimi dziećmi. Temat trudny i dotykający wielu z nas. Jak pogodzić własne interesy i uczucia z potrzebami osób starszych? Czy opieka wynika z miłości, czy też z obowiązku i nierzadko z wyrachowania? Na ile relacje te wpływają na nasze życie i plany? Jak zmienia się w tym procesie nasz charakter - w jakim stopniu in minus, a w jakim in plus?
To wszystko zawarte jest w tej opowieści.
 
OTO LINK:
 

niedziela, 18 sierpnia 2013

Vaccinium vitis-idaea

- Najwyższy czas zrobić borówki z wilgi - oświadczyła MTŻ.
- Z wilgi? - zdziwiłem się. - Czy robi się je w ten sposób, że łapie się wilgę, która najadła się borówek, a potem wyciska się z niej przetrawioną masę?
- Tak - odparła MTŻ, wykazując się godną podziwu odpornością na moje pytania, nabytą podczas kilkudziesięciu lat wspólnego pożycia.
Zachichotałem wewnętrznie, niezmiernie usatysfakcjonowany, byłem bowiem świadom, że kilka dni temu spędziliśmy parę dni w Wildze, min. zbierając borówki w tradycyjny sposób.
 

- Pewnie będą bardzo smaczne - wyraziłem nadzieję. - Wilga przecież połyka nie tylko borówki, ale i inne owocki. Nie będzie trzeba nic już dodawać do wyciśniętej masy.
- Z pewnością - zgodziła się MTŻ.
Zrodziło się jednak we mnie podejrzenie, że mimo wszystko zacznie przyrządzać borówki metodą wypróbowaną przez pokolenia. Toteż wiedziony wrodzoną inteligencją i potrzebą poznawania NOWEGO, pomknąłem do pokoju i konspiracyjnie zagłębiłem się w fachowej lekturze.
 
I oto dowiedziałem się, że:
Owoc borówki brusznicy (vaccinium vitis-idaea) znajduje zastosowanie jako lek przeciwbakteryjny, moczopędny i ściagający w schorzeniach przewodu pokarmowego.  Jest przeciwgorączkowy i przeciwbiegunkowy. Posiada mnóstwo witaminy C, więc stosowany jest w ziołolecznictwie jako środek przeciwszkorbutowy.
A poza tym:
Z borówek brusznic można sporządzić doskonałą smakowo konfiturę do potraw mięsnych! Wystarczy wziąć 1 kg borówek, zalać je wrzącą wodą, odstawić na 1 godz. i odcedzić. Potem obrać 0,5 kg gruszek i 0,5 kg jabłek, pokroić i dodać do syropu sporzadzonego z 0,5 kg cukru i 1 szklanki wody i gotować aż do zeszklenia masy. Można jeszcze zakwasić cytryną. Stężony, goracy dżem przełożyć do słoików.
 
Uzbrojony w tę wiedzę postanowiłem nie wchodzić do kuchni, aż do finału czynności wykonywanych przez  MTŻ. A kiedy już ją opuściła, zajrzałem do wnętrza:
 
NA STOLIKU STAŁ SŁOIK Z NAKLEJKĄ NA WIECZKU: "BORÓWKI Z WILGI"!!! 
 
 
Czyżby MTŻ postąpiła zgodnie z moimi przypuszczeniami, wyrażonymi w naszej rozmowie? Tylko co zrobiła z biednymi ptaszkami?
 
 

wtorek, 13 sierpnia 2013

Siedzę sobie...

Siedzę sobie ci ja, siedzę na powietrzu, wśród iglastych drzewek i napawam się.
Cisza, las, bzykanie latających stworów (nie zawsze przyjemnych, ale co tam...), gazetkę czytam, lecz w taki jakś sposób tepawy; nie wszystko co tam stoi napisane do mnie dociera... No, może temat dyżurny o wyjazdach narodu na wczasy i beztrosko opuszczanych przezeń domowych pupilach.  Temperatura powietrza oczywiście na miarę tropików. Obok na naturalnym podłożu schłodzone piwko. Cieszę się, że nie mam w domu żadnego zwierzęcia, które tęskni i głodne wyczekuje mojego powrotu.
W ogóle sielanka.

AŻ TU NAGLE!!!
 

Rozdrała się ta smycz piekielna, komórką zwana, o której zapmniałem, że spoczywa podstępnie w pobliżu piwka. Rzucam okiem na wyświetlacz - siostra.
- Cześć, bracie - zabrzmiała wesoło. - Jak ci tam?
- Super - stwierdzam zadowolony, że interesuje się samopoczuciem starszego brata.
- To fajnie... Wiesz, ja też wyjeżdżam. Muszę trochę odpocząć. 
- Taak? A gdzie? - pytam, po raz kolejny zresztą, bo planując ten wyjazd wymieniła już wcześniej kilka wariantów. 
- Do Władysławowa.
- No, wreszcie się zdecydowałaś. Kiedy?
- Jutro. A ty kiedy wracasz?
- Jeszcze nie wiem.
- No bo wiesz, zostaje kot w domu. Jutro nakarmi go sąsiad, a za dwa dni wraca znajoma i już do końca się nim zajmie. Pozostaje pojutrze. Czy mógłbyś wyskoczyć i nakarmić go? Nie masz daleko do Warszawy... Tylko ty mi pozostałeś. Kot zna cię... Tylko posiedź z nim trochę, pogłaszcz, on nie lubi być sam. 
I tu nastąpiła szczegółowa instrukcja w kwestii podania kotkowi pożywienia oraz oczyszczenia kuwety z zastrzeżeniem, że kot wielki a kuweta średnia, więc może się zdarzyć, że zwierzątko narobi obok.
 
Kot powitał mnie jak pies, stojąc w przedpokoju przy drzwiach wejściowych,  mimo że dotąd traktował mnie obojętnie. Byłem dla niego co najwyżej czymś, o co można się otrzeć. A teraz łaził za mną krok w krok, wpatrzony we mnie jak w miskę pełną jedzenia.
"Dobrze, że nie jest jeszcze większy", pomyślałem jak zwykle zadziwiony jego masą ciała, ale tym razem czując niemiłe mrowienia na plecach. Na wszelki wypadek starałem się nie pozostawiać go za sobą. 
Na szczęście, widząc, że zabrałem się do przygotowywania karmy, wywędrował na balkon, jednak co jakiś sprawdzając stan pojemników.
 

 
 A ja, postępując według instrukcji, najpierw pokroiłem drobniutko surowe mięsko wyjęte z lodówki z pojemnika z napisem "mięso dla kotka", a potem włożyłem je do osobnej miseczki. Następnie wsypałem dwa rodzaje suchej karmy do specjalnego podwójnego pojemnika, a na koniec wlałem świeżą wodę do drugiej miseczki.
Kot pojawił się natychmiast i przystąpił do łaskawej konsumpcji.


 
 A potem, najedzony i maksymalnie usatysfakcjonowany uwalił się na dywanie w całej swej rozciagłości.
 
Ja natomiast oddałem się bez reszty emocjonującemu oczyszczaniu kuwety, przesiewając jej zawartość, na szczęście niezbyt obfitą, bowiem kotek narobił do niej dopiero po moim przyjściu.