Wiosna tego roku w Najjaśniejszej Krainie Naszej zgodnie z
kalendarium nadeszła. Ciepłem nagłym od południa uderzyło, wszystko, co uśpione
przez zimę, do życia budząc. Kobita moja, z chałupy mnie wygnawszy, wietrzyć ją
i czyścić z zajadłością wielką poczęła, wzdychając smętnie co chwilę.
Widać było, że za marcowym pomiałkiwaniem rysia tęskni, który w czas ten zwykł
był za nią ślepiami rozmarzonymi wodzić. A i ukradkiem z obawą jakąś ku niebu i
borowi spozierała, przez lewe ramię od uroku spluwając. Wiosna bowiem
z Pełnią Wielką Miesiąca naszego się zbiegła.
Wydarzenie to rzadkie i niepokojące. Tarcza Miesiąca, olbrzymia
i biała, na niebiosa się wytaczając niepokój budziła, demony ożywiając i źle na
przyszłość wróżąc. Co poniektórzy z chałup nocami nie wychodzili,
wyciem, pohukiwaniami i szelestami podejrzanymi spłoszeni. Gadano, że kto
w czas ten, po zachodzie Słońca w las się zapuści, ten nigdy już nie powróci.
Kobita, baczenie na to mając, do wychodka nie wychodziła i
w kubeł blaszany donośnie potrzeby swoje załatwiała. Onegdaj właśnie, łomot
wielki powieki rozewrzeć mi kazał i zasnąć już nie pozwolił. Obelgi rzucając, z
wyrka się zwlokłem i ostrzeżeń niepomny na podwórzec wylazłem. Olbrzymia tarcza
Miesiąca nad drzewami górowała, siną poświatą wszystko dookoła oblewając.
Zamarłem, bezwolny, pod władanie się jej oddając. Niebawem, siłą tajemną gnany,
do lasu zostałem wciągnięty. Drzewa masą zwartą nade mną się pochyliły, drogę
mi utrudniając. Co czas jakiś, pary oczu w ciemnościach czerwienią migały,
trzaski gałęzi suchych, porykiwania, jęki i pohukiwania wśród pni echem się
niosły. Ciarki po plecach mi szły, ale i tutaj snadź wiosna swoje robiła,
bowiem odgłosy te wszystkie łagodniejsze niż zwykle i bardziej przyjazne się
wydawały. Jakby z obowiązku strasząc, zew miłości i wolę przedłużenia gatunku w
sobie zawierały. Nawet czarownica, com na nią nagle niemal wlazł, oparta o pień
na wpół naga stała, gesty jednoznaczne i wabiące ku mnie czyniąc. Jużem
woli jej ulec zamierzał, alem w chwili ostatniej dzielnie się pomiarkował i w
kierunku niewiadomym sobie zbiegł.
Dopiero świtaniem wędrówkę swoja zakończyłem, przed grotą
Smoka Zza Lasu niespodzianie się znalazłszy. Wrota do niej zawarte były, a ryś,
łańcuchem uwiązany, w pobliże nie dopuszczał, pana swego dawnego we mnie nie
chcąc rozpoznać. Spokój więc dałem bestii niewdzięcznej i pragnienie wodą
ze źródła bijącą zaspokoiwszy, w poszukiwanie Smoka się udałem. Wkrótce, gawiedź
liczną przy wejściu do groty, szyld "Sklep" mającej, napotkałem.
Pomstowała wielce, psy na włodarzach Krainy wieszając, bo do środka nikogo
kazano nie wpuszczać, gdyż jakowaś persona znaczna akurat zakupy tam czyniła.
Nie wiedzieć dlaczego, Smok Zza Lasu na myśl mi
przyszedł. I rzeczywiście, za czas jakiś ze sklepu wylazł, w otoczeniu dworzan
wiernych. W łapie sakwę niewielką, pewnikiem zakupami wypełnioną, triumfalnie dzierżył.
Tuż obok niego, popleczniczka wierna kroczyła, ślepia rozmarzone w niego
ukradkiem wlepiając. Tłum pismaków ku niemu się rzucił. Ochrona drogę mu wśród
nich torowała, a mnie dostrzegłszy, do skały przyparła. Smok jednak gestem ich
oddalił.
- To druh mój z Krainy Ościennej - rzekł, pod skrzydła mnie
biorąc. Wdzięczność do niego poczułem, mimo że skrzydełka mierne ochronę
symboliczną raczej czyniły.
- Cóż to Waść robisz w Krainie Naszej? - spytał, kiedy szczęśliwie
do groty jego dotrzeć nam przyszło.
- Przygnała mnie tu siła tajemna jakowaś. Wiosna pewnikiem,
czy co - rzekłem, na szczerość się zdobywając.
- Może i dobrze, bo cknić mi się za tobą poczęło. Okowitę z
łezką w ślipiu wspominam.
- Niestety, nie mam jej teraz ze sobą, lecz flaszek parę posłańcem
wkrótce przysłać każę. Ale, powiedz Smoku, cóżeś w tym sklepie w osadzie pobliskiej czynił?
- Ach, tam? - Smok łapą machnął, lekce sobie ważąc. - Wybory
do parlatorium się zbliżają. O głosy gawiedzi zadbać trzeba. Doradcy moi wykoncypowali
przeto, że dobrze byłoby bliżej niej się znaleźć i przez robienie zakupów
ludzkie oblicze okazać, na włodarzy obecnych za wzrost cen gromy rzucać. Nie
szło mi to najlepiej, bo na co dzień kto inny o spiżarnię moją dba. Nawet
grosiwa przy sobie niewiele noszę. Na szczęście, poplecznik mój w
ostatniej chwili papier wartości znacznej do mieszka wcisnął. Aże oblicze baby,
co sklep w arendzie trzyma, pobladło, kiedy go zoczyła. Poruszać się w takich
miejscach nie potrafię. Ostatni raz, pomnę, lat kilka temu przypadkiem jakowymś
tam się znalazłem. Szczęściem wielkim dla mnie, bo ceny porównać mogłem i popomstować
na wzrost ich niepomierny łatwiej mi przyszło - zachichotał konspiracyjnie, z
podstępnym błyskiem w ślipiach.
- A myślisz, Smoku, że gawiedź niegramotna taka i nie połapie
się w porę, że to gra wyborcza jeno?
- Nie martw się, Waść, wiernych wśród niej ilość mam stałą.
Na nią zawsze liczyć mogę. A jeśli pójdzie coś nie po myśli mojej, to doradców
z Koteryi wyświecę, jako to nie raz jeden jużem zwykł
był czynić. Do wyborów czas jakiś. Jeszcze razy kilka w razie potrzeby
oblicze moje zmienić zdążę.
Tu Smok przerwał, w drzemkę nagłą zapadając. Pewnikiem
znużon był wielce. Chyłkiem więc, bez pożegnania go opuściłem, rysia kołem
szerokim omijając, aby jazgotu niepotrzebnego nie narobił.