EPITAFIOPOEMAT
Jak
wieść niesie
Był
sobie Grzesiek.
Facet
słusznej postury
Ułatwiającej
Mu
Ogarnąć
wszystko z góry.
I
niepozbawiony był brzucha,
Tak
wielkiego jak wielkiego
Miał
ducha.
Istna
zamiłowań studnia.
Określenie
ich zajęłoby pół dnia
Tak
więc tylko parę ich wymienię.
Po
pierwsze – kucharzenie.
Wciąż
widzę Go za kuchennym blatem,
Jak
przyrządza mięso lub sałatę
Albo
rybną zupę.
Można
by wyliczać tych frykasów kupę
Ryby,
grzyby, czy dziczyzna,
A
wszystko, każdy to przyzna,
Niebo
w gębie.
Smak
wciskający się wszędzie,
Nawet
w dziurę w zębie,
Przesuwający
się po języku,
Aż
do przełyku.
I
tak dalej, i tak dalej…
Można
od tego oszaleć
I
w tej ekstazie tkwić jak we śnie,
Słuchając
Go równocześnie,
Bo,
po drugie, gawędziarzem był nie lada,
Który
kiedy zagadał,
To
wszyscy przy stole
Nastawiali
uszu robiąc oczy wole,
Albo
jak talarki.
A
potem toczyły się pogwarki,
Każdy bowiem przyzna bez mrugnięcia powiek,
Że
duszą towarzystwa był ten człowiek.
Mówił
o przepisach, polowaniu i o lesie,
Gdyż
powszechnie wie się,
Że,
po trzecie, uwielbiał po nim z fuzją chodzić
I
strzelać, lub, jak kto woli, łowić…
Bo
właśnie na łowisku
Czuł
się najlepiej, chłopisko.
I
właśnie tam, przy ambonie,
Nagle
znalazł swój koniec,
Zapewne
przy szumie drzew,
Lub
ptaków śpiewie…
Dlaczego
odszedł, nie wiem.
Czy
upomniał się o Niego Bóg,
Mimo
że długo by jeszcze żyć mógł?
A
może,
Wolał
od ziemskich łowiska boże?
W
każdym razie, Go nie ma.
I
stąd ten epitafiopoemat