W 1980 roku zginęła w katastrofie lotniczej załoga i pasażerowie IŁ62, wracającego ze Stanów. Rozbili się na podejściu, tuż przed lądowaniem....
Wspominam załogę, którą bardzo dobrze znałem.
Oto fragment mojej książki "Rok", w której poświeciłem im kilka słów:
Samolot podchodzi do
lądowania. Już tylko kilka mil dzieli go od wąskiej wstęgi pasa. Załoga, mając
za sobą setki kilometrów lotu, z ulgą dostrzega znajome ulice i domy otaczające
lotnisko. Twarze, na których na moment pojawiło się odprężenie, poważnieją
jednak znowu. Oczy spoczywają na wskaźnikach przyrządów, ręce zaciskają się na
sterach. Padają krótkie, ograniczone do koniecznych sformułowań, zdania.
Jeszcze parę minut i samolot uderzy kołami o beton. Osiądzie bezpiecznie na
ziemi, kończąc jeszcze jeden lot, który w tej samej chwili stanie się zalążkiem
następnego. Zwykły, utarty tok wydarzeń ulega jednak zakłóceniu. Nagle samolot
wali się skosem w dół. W ułamku sekundy istnieje jeszcze. I w tym złudnym
istnieniu, jak w kwintesencji szaleńczej nadziei, odchodzi w nicość. Huk, nagły
powiew, zdławiony jęk...cisza. Tryby czasu wypluwają złamany ząb i ruszają
znowu, każąc tym, którzy żyją, pracowicie zacierać konsekwencje jego braku
odpowiedzialności...
I jeszcze jeden fragment tej książki, zwiazany z tym wydarzeniem:
Słońce schowało się za jednolitym parawanem nadciągających z zachodu
chmur. Wiatr zaszeleścił w rozcapierzonych gałęziach. Krzysztof owinął się
ciaśniej krótką kurtką, czując nagły chłód i rodzaj słodkawego lęku, jakiemu
ulega się patrząc na niesamowity film. Chciał dojść jak najszybciej do drugiej
bramy, ale zatrzymał się wbrew woli na skraju prostokątnego dziedzińca,
przylegającego do domu pogrzebowego. Szklana ściana była teraz zamknięta, lecz
dwa lata temu, właśnie tego dnia, jej paradoksalnie gościnne podwoje zapraszały
do wnętrza. Zwarty tłum wpatrywał się z rozpaczą w dziesięć stojących na
katafalku trumien. Ich kształty tańczyły w szarości poranka i refleksach
zapalonych świec. Smutek odczytywanych głośno nazwisk mieszał się z gasnącym
przepychem wieńców. Wypływał na dziedziniec i znaczył swym piętnem nieprzebrane
szeregi, które wydeptywały na placu wąską ścieżkę. I tą właśnie ścieżką
wywędrowały trumny w kołyszącym się korowodzie, kiedy nadszedł ich czas.
Poprzedzająca je gwardia honorowa odmierzała wyważonymi krokami rytm
pogrzebowego marsza.
Tłum, dotąd karny i spokojny, zafalował i zaszemrał. Zapełnił
dziedziniec szeroką ławą, by u jego krańca wsączyć się z trudem w ściśnięte
gardło cmentarnej alei. Szron, śnieg i zgniły chłód zamglonego powietrza
naznaczały piętnem przemijającego czasu również i tych, którzy przypadkowo
znaleźli się w tym miejscu – ludzi pochłoniętych własnymi sprawami, ale zmuszonych
wszechwładnym współczuciem do zatrzymania się w pół kroku i złożenia milczącego
hołdu tym, którzy zginęli.
Teraz dziedziniec był pusty. Zamilkł gwar śmierci,
stonowany echem minionych miesięcy.
I końcowy, zamykający tę sekwencję:
Krzysztof otrząsnął
się z sugestywnej wizji. Stał jeszcze wśród zacienionych drzewami grobów, ale
żółtawa wstęga alei podkreślała już cel jego wyprawy: uwiecznioną w greckim
marmurze zbiorową mogiłę załogi, która wówczas zginęła. Podzielona na dziesięć
części płyta tonęła w kwiatach. Barwna mozaika wabiła drapieżnym refleksem
czerwieni, który kładł się na stojącej nie opodal kobiecej postaci.
Krzysztof ujął mocniej
torbę i ruszył, z trudem odrywając nogi. Słońce wyszło znowu zza chmur. W
spokojnej ciszy przesunęło się smugą wśród kwater, ale kiedy przysiadł, aby
wyjąć znicze, znikło nagle. Zerwał się wiatr i wiał systematycznymi podmuchami,
wydłużając płomienie lampek i niebezpiecznie zbliżając je do rozłożonych
bukietów.
Krzysztof przez chwilę walczył z gasnącymi zapałkami.
Zapalał jedną po drugiej i niecierpliwie odrzucał nadpalone drewienka. Grube,
nasycone stearyną knoty zajmowały się niechętnie, jakby przeciwne ofierze,
którą chciał złożyć.
– Pozwól, pomogę ci.
Wzruszył ramionami,
właściwie nie zdając sobie sprawy, że ktoś do niego mówi. Wysypał z pudełka
kilka ostatnich zapałek, ale kobieca ręka zebrała mu je delikatnie z dłoni.
– Popatrz, to należy zrobić w ten sposób...
Wstał i obserwował,
jak pochylona postać doskonale daje sobie radę z opornymi płomieniami. Bez
słowa odbierał znicze, ustawiając je po jednym przed każdą z dziesięciu płyt, a
potem odczytał jeszcze raz znajome nazwiska.
Kobieta stanęła obok
niego.
– Wiedziałam, że
przyjdziesz – powiedziała. – Czekałam na ciebie.
Krzysztof spojrzał na
nią, chcąc ujrzeć w jej twarzy twarz Anny.
– Czekałaś?
– Tak. Ty zawsze
przychodzisz w rocznicę ich śmierci. Przychodzi tu wielu znajomych, ale ty jesteś
zawsze. Jestem ci wdzięczna.
Twarz Anny rozpłynęła
się. Krzysztof westchnął, pomyślawszy, że życie toczy się przecież nadal.
Dotknął wystających spod czapki włosów dziewczyny. Przez lata mijali się na
lotnisku z utartym „dzień dobry”.
– Przychodzę tu często
– powiedział. – Więcej, niż by należało.
Ujął dziewczynę pod
rękę i poszli w kierunku bramy.
Wspomnienia,a raczej nasza pamiec to dar.Choc czasem mam ochote powiedziec ze przeklenstwo.
OdpowiedzUsuńTak to jest:)))
UsuńSą momenty w życiu, które wrzynają się w pamięć i wracają nawet po wielu latach. Widzę napis na cmentarzu w Wawiórce koło Lidy, z lat pięćdziesiątych..."Tu kres podróży, tu koniec biedy" i nagrobki z polskimi napisami, na których uczyłam się czytać.
OdpowiedzUsuńPiszesz pięknie, nawet o smutnych wydarzeniach.
Dzięki.
UsuńPozdrowienia:)))
Witaj :)
OdpowiedzUsuńZawsze Wojtku z przyjemnością u Ciebie goszczę :) Twoje posty są pełne refleksji i mądrości życiowych :)
Pozdrawiam pięknie :)
Dzięki i pozdrawiam serdecznie.
UsuńOstatnio rzadko zaglądam do komputera - zaziębionko i przejściowa niechęć do do virtualu:)))