Zachęcam do lektury moich NOTATEK 2020
Poniżej ich fragment:
21 kwietnia.
W dobie zamaskowania całego społeczeństwa,
znacznie łatwiej jest poruszać się poza domem bez ryzyka, że zostanie się przez
kogoś rozpoznanym. To tak, jak na balu maskowym, tyle że nie karnawałowym, a
raczej z okazji Haloween, zważywszy
na niewesołe i raczej zatrważające okoliczności.
Stwarza to pole do popisu dla różnego rodzaju
cwaniaczków i drobnych przestępców, którzy mogą teraz legalnie wejść do sklepu,
lub do biura na stacji benzynowej i zażądać kasy.
W normalnych warunkach, widok zamaskowanego
faceta wzbudziłby co najmniej nieufność, a w skrajnych przypadkach — na
przykład w ciemnej ulicy — nawet panikę.
Wypróbowałem to w praktyce dwukrotnie (w
ciemnej ulicy jeszcze nie). Wszedłem do piekarni. Byłem jedynym klientem,
ponieważ wpuszczano do środka tylko pojedynczo. Stanąłem przed ladą i
powiedziałem:
— Proszę się nie bać. To tylko napad.
Zapadła cisza. Wyzierające spoza maski oczy
ekspedientki wyrażały jedynie bezmierne zdumienie. Poza tym — nic, żadnej próby
na przykład zawiadomienia w jakiś sposób tych, którzy stali w kolejce przed
wejściem. Byli doskonale widoczni. Wystarczyłoby wykonać w ich kierunku
rozpaczliwy gest.
Nie pozostało mi nic innego, jak kupić chleb
i wyjść.
Tego samego dnia, wchodząc do apteki,
zastosowałem inną metodę, tym razem przewrotnie uspokajającą, z głębokim
podtekstem. Podobnie jak w piekarni, byłem jedynym klientem. W okienku, za
szybą zamaskowana farmaceutka. Stanąłem naprzeciw, w przepisowej odległości i
zastrzegłem głośno:
— To nie jest napad!
Żadnej reakcji. Oczy kobiety wyraziły jedynie
bezmiar politowania, świadczący o tym, że mi głęboko współczuje. Bez przeszkód,
tak jak zwykle, wydała mi potrzebne lekarstwa i udostępniła terminal płatniczy.
Wyniosłem się, jak niepyszny.
Doprawdy, nie wiem, co się dzieje z tym
społeczeństwem, stłamszonym nie tylko przez groźną epidemię, ale też przed
przedłużającą się izolację.
Dzisiaj przed południem ruszyliśmy się z domu
i pojechaliśmy do Hali Banacha — ja, w swojej wymalowanej maseczce a Iza w
tradycyjnej. Wewnątrz Hali prawie wszystkie stoiska otwarte, ruch umiarkowany.
Tu również moja maseczka nie wywołała żadnej reakcji. No, może jedynie przy
stoisku, w którym kupowaliśmy pestki dyni. Tym razem ekspedientka miała odkrytą
twarz, ponieważ stoisko było oddzielone przezroczystą ścianą z pleksiglasu. Gdy
odbierałem resztę i powiedziałem „dziękuje, do widzenia”, nie wytrzymała i
obdarzyła mnie uśmiechem.
Nie tylko ja próbowałem spojrzeć z innej
perspektywy na to, co się teraz dzieje. Na dziedzińcu, przeznaczonym dla stoisk
pod gołym niebem, siedział na wózku człowiek-orkiestra. Śpiewał, akompaniując
sobie tymi wszystkimi dziwnymi przedmiotami, które miał przyczepione do siebie
i do wózka. Był bez maski. W przerwach między „utworami” nawoływał, aby nie
przejmować się zarazą, czym wlewał otuchę w przechodzących obok ludzi.
Niektórzy wrzucali mu monety do jednorazowego kubka.
Link do NOTATEK 2020 z lewej strony w witrynce "Moje książki"