25 października 1966 roku, w Urzędzie Stanu Cywilnego przy ulicy Wiśniowej w Warszawie połączyli swe losy na dobre i na złe pewna Izabela z pewnym Wojciechem.
I tak dotrwali aż do dzisiaj.
To było 47 lat temu!!!! Łza się w oku kręci.
Z tej okazji Izabela i Wojciech celebrowali sobie przeżyte razem lata, w kameralnych warunkach pijąc szampana, zieloną herbatkę 7 skarbów i zagryzając dwoma rodzajami czekoladek. A co tam... raz się żyje:)))
To właśnie TO
A to ja
Z tej też okazji postanowiłem ujawnić napisany jakis czas temu poemat, rzucający bliższe światło na prapoczątki mej znajomości z Izabelą. Oto on (nieco przydługi, i chwilami tragiczny w swej wymowie, ale "idzie" wytrzymać):
Dla kogo i na jaki temat
napisać by tu poemat?
Nie wiem, co mi do głowy wlizie...
A może by tak dla Izy i o Izie?
Otóż, moi drodzy, Iza
od lat ponad czterdziestu serce mi podgryza,
a może jeszcze wcześniej
pojawiła mi się na jawie i we śnie?
Bowiem, już jako dziecię,
myślałem o tym... no wiecie,
bociany, owady, kapusta...
Więc "kocham" cisnęło mi się na usta,
gdym ujrzał Ją z workiem w dłoni!
I nie wiedziałem, czy stać, czy gonić.
Oczy miałem cielęce lub wole ...
Już za chwilę musiałem być w szkole!
A Ona pomykała dumnie.
Przez chwilę myślałem, że ku mnie.
O, jakżem był głupi!
Czy zalać się łzami, czy upić?
Przeszła mimo, jak łania.
Przestałem na nogach sie słaniać
i z resztkami nadziei
zacząłem iść jej tropem, jak myśliwy w kniei,
co nie zamierza zwierzyny już ubić,
ale dopaść ją i hołubić
w dzikich ostępach barłogu...
Idąc tak, duszę polecałem Bogu...
Nie wiem, jak długo, ogarnięty amokiem,,
węsząc podążałem jej krokiem.
Godzinę, tydzień, może całe wieki?
Dopierom rozwarł zacisnięte powieki,
kiedym wstrzasany czakawką
ocknął się w klasie, przed ławką.
Co było dalej? Nie pamiętam wiele,
wpatrzony w Nią, jak w malowane wrota cielę.
Usłyszałem jeszcze surmy anielskie,
gdym dowiedział się, że mieszka przy ulicy Kobielskiej.
A potem, w miłosnym obłędzie
przemknęło mi: "niech co chce będzie,
nie wiem, co wyniknie z tego,
ważne, że mieszkam przy ulicy Kickiego,
bedę miał chociaż blisko,
wiedziony ku Niej, jak jeleń na rykowisko!"
I tak, jak strzał z bata,
minęły cztery lata,
gdy Ona pewnego rana,
wpatrzona we mnie, zdecydowana,
mimo żem dla Niej na wszystko był gotów,
rzuciła: "wyprowadzam się na Mokotów!"
Com wtedy poczuł, nie wypowie poeta.
Ileż cierpienia zadaje kobieta,
tyleż anielska, co diabla istota.
Z wyżyn rozkoszy strąciła w dół błota!
Wyrwała mi serce i ścisnęła w ręce,
pogrążając biednego w kolosalnej męce!
Gdyż, rozwiniętym przedwczesnie,
odczuwał to wszystko nadzwyczaj boleśnie.
Lecz cóż było robić.
Nikt nie chciał mnie dobić,
więc trwałem, rozpaczą targany,
w nadziei, że czas wyleczy rany...
Rzuciłem się był w wir życia,
zaskorupiały z bólu i nie mycia.
Wyłysiały mi skronie
od składania ich na niejednym łonie
w poszukiwaniu ukojenia...
Ale nie było go ani cienia,
bowiem, tarzając się w pościeli,
wciąż myślałem o Izabeli!!!
A Ona?
Niech w męce skonam,
nie wiem, czy miała mnie w swej pamięci...
Nich będą ci wszyscy przeklęci,
co sławią miłosne "te ta te"!
W bezsile rozrywam swą szatę!...
Potem była dwója za dwóją,
nauczyciele, co na mnie polują,
rozjątrzeni bez miary,
bom poznał, co to są wagary!
I jeszcze inne przypadki...
Razy ścierka od matki
i ucieczki przed ojcem, co czasem
gonił mnie wokół stołu z pasem...
Tak żyjąc, samotrzeć
udało mi się w końcu dotrzeć,
skazany na zagładę z góry,
jakimś cudem do matury.
I zdałem ją, wierzcie, czy nie,
wciaż marząc o pewnej dziewczynie...
Nazajutrz, budząc się w łożu,
znalazłem się na rozdrożu:
co robić? Nadal ginąć,
czy na morze wypłynąć?
Czy nadal zmagać się z rozpaczą,
czy być maczo?
Jeśli będę wymoczkiem,
to Iza już nie rzuci na mnie oczkiem.
A jeśli stanę się maczo,
to Jej oczy jeszcze o mnie zahaczą...
Więc stałem się tym, co wiecie,
przetarł się po całym świecie
i co z pieca jadł niejednego...
W końcu los rzucił mnie na ulicę Gierymskiego,
przy której mieszkała Iza,
która do dziś serce mi podgryza...