Cieszę się, że former Pope still alive...
Cieszę się, że zima wbrew pozorom odwrocie...
Cieszę się też, że gawrony kochają się intensywniej, zwłaszcza że z ludźmi w tej materii bywa różnie (mam jednak nadzieję, że większość z nich ulegnie wiosennemu nastrojowi i owoce tego uwidocznią się narodzinami podczas snu zimowego)...
Cieszę się z rozleniwienia, jakie niesie ze sobą słońce i rosnąca temperatura...
Jednak co do myślenia, to już nie ogarnia mnie taka euforia. Z tym nieco gorzej. Prze do myślenia, prze z nadzieją, że urodzi się jakaś mądra sentencja lub przynajmniej jakiś wnioseczek, ale co poród, to poronienie, aborcja wręcz.
Postanawiam więc z tym skończyć, aby obrońcy myśli poczętej nie wyleli na mój łeb otumaniony swoich przemyśleń.
Zanim jednak ostatecznie zapadnę w otępienie wiosenne, przytoczę opowiastkę na czasie o Smoku zza Lasu, którą niegdyś, górę udając, zamiast myszy urodziłem.
JAJA
Także i teraz nie było inaczej. Ja również, nastrojowi
wszechobecnemu uległszy i obrachunku sumienia mego nieczystego dokonawszy, w
oczekiwaniu się pogrążyłem, dnia sądnego wypatrując. Za to kobita moja,
włosiennicę przyodziała i gębę sadzą wymazawszy, furt na sabaty łaziła, tam,
gdzie czarownice niegdyś na stosie palono. Z babami okolicznymi gusła
odprawiała. Sła ich wieczorami przy ognisku się schodziła. Zawodzenia na mil
kilka się niosły, strach, ale i nadzieję w narodzie budząc.
We mnie też, na przekór psychosis ogólnej, spokój lęgnąć się
począł. Przecie kobita sama z natury swojej w gębie mocna, nieustępliwa i
zawzięta, z determinacyją wielką ku celowi prze. Niejeden chłop na skórze
swojej to poczuł. A kiedy już zbierze się ich kupa, to czort sam i wszystkie
moce piekielne jak niepyszne pierzchają, fatum nieprzychylne
ze sobą unosząc.
Jednakowoż, na wypadek wszelaki, w razie gdyby do apokalypsis jakowegoś doszło,
bogom posługę oddać postanowiłem. Okazyja nadarzyła się wkrótce sposobna, na
niedzielę pierwszą, po pierwszej wiosennej miesiąca pełni nastawszy. Zwyczajem
odwiecznym kosz wiklinowy, co to w drewutni zwykle leży, wyrychtowałem, szmatą
wyłożywszy i jajami, mięsiwem, kiełbasą, a i chlebem wypełniając. Obmywszy się
nieco, do świątyni pobliskiej go zaniosłem. Tam, z trudem pomiędzy inne, na
ławie stojące, wcisnąłem.
Chłopy, czapki w łapach miętosząc, spode łba na się popatrywali,
kosze przyniesione porównując, który lepszy, a pośledniejszy który. Na ogół
wszystkie podobne do się były, jeno w szczegółach niewielkich odbiegając nieco.
A to szmata kosz wyściełająca czystsza, a to jaja w kolorze odmiennym, kiełbasa
świeższa, lubo chleb czarny czy biały. Z niektórych butelczyna okowity
wystawała. Chłopy bowiem fantazyją w tej materii odznaczali się nadzwyczaj
mierną.
Jednakowoż, pośród wszystkich, jeden kosz wyróżniał się
znacznie
Wielkością się odznaczał niemałą. Zielskiem jakowymś, miast
szmatą, wyściełan, z sitowia, czy czort wie z czego, uplecion, bo wilklina
przednia, jak świat światem, brązowa być winna. Jaja sterczały z niego dziwne,
nijak kurzych nieprzypominające. Oślizgłe jakieś, jakby flegmą pokryte, a pośród
nich baranek, narodzon ledwo, ale martwy chyba, bo znaku życia nie dający.
Ledwie kapłan wiecheć namoczywszy, kosze przyniesione
skropił, rejwach w świątyni rozgorzał wielki. Chłopi do ławy kupą ruszyli,
kosze swoje zabierając, a potem pod ścianą podstępnie się gromadząc, aby
odmieńca tego, co dziwo to przywlókł, obaczyć.
Wtem, od słuchalnicy drewnianej postać się oderwała zgarbiona,
w opończę czarną przyodziana, łeb kapturem chroniąca. Chyłkiem do ławy
podskoczywszy, kosz dziwny podjąć spróbowała.
Jam jednak szybszy był. Nagłym przeczuciem tknięty, wbrew
rozumowi swemu kosz przed nią ucapiwszy, swój w łapę mu wetknąłem, półgębkiem
rzucając:
- Uchodź czym prędzej, zanim skórę z ciebie złupią. W chałupie na mnie czekaj!
- Uchodź czym prędzej, zanim skórę z ciebie złupią. W chałupie na mnie czekaj!
I ciałem swym go zasłoniwszy, drogę ucieczki mu utorowałem,
a sam życie swe ratując, przez zakrystię na świat Boży wypadłem.
Klucząc, pościg rychło za sobą ostawiłem, część jaj po
drodze gubiąc. Kiedym chałupy szczęśliwie dopadł, kilka jeno się ostało, a i
truchło baranka zarządzeniem jakowymś nadal w koszu tkwiło.
W obejściu cisza panowała martwa. Kobity mojej próżno było
tam szukać, bo ostatnimi czasy popołudniem późnym z sabatów wracała i tam,
gdzie stojąc, natychmiast w sen głęboki zapadała.
Dzień się robił już w pełni, słońce ponad las wylazło,
wszystko dookoła promieniami swym darząc, a i zawartość kosza penetrując, toteż
woń zgniława, dobywająca się z niego, dała się mocno poczuć. Pod płot go więc
wcisnąłem, aby nos zaoszczędzić. Jednakowoż ciepło rosnące swoje robiło. Rychło
w to miejsce robactwo pełzające i to, co lata, nadciągać poczęło, a w drewutni
rumor podejrzany się wszczął. Strachem zdjęty, toporzysko ująłem i już wrota
znienacka rozewrzeć miałem, zwierza na padlinę łasego się spodziewając, kiedy
pysk znajomy spoza nich wychynął, powietrze z lubością w nozdrza wciągając.
Rozejrzał się lękliwie wokół, a mnie dostrzegłszy, resztę cielska za sobą
wytaszczył.
- Odłóż, Waść, toporzysko, bo szkody jakowejś narobisz -
wystękał. - I tak dość strachu sie najadłem. Wściekły ten naród, co Krainę
twoją zaludnia. Gadać hadko... Ledwiem z życiem uszedł...
- A po cóż do świątyni się pchał, jaja jakieś dziwne ze
sobą wlokąc, a na dodatek to truchło baranie pomiędzy nie wtykając? - spytałem,
z ulgą odetchnąwszy, bom w bestii owej Smoka Zza Lasu na dobre rozpoznał. - Podziękowania
mi się należą, bo gdyby nie ja, to ani chybi, skórę twoją wypchaną na
jarmarkach za czas jakiś można byłoby oglądać.
- Wieść niesie, że w waszej Krainie zwyczaj panuje odwieczny,
który jaja i strawę na wiosnę święcić każe. Podobno tym, co je do świątyni
noszą, pomyślność i jasność myśli daje. A potem to, co w koszu jest, zjada się,
ucztę dzieleniem się jajem poprzedzając. Mnie, jak nigdy pomyślna prognoza na
rok ten jest potrzebna. Nie świadom był tylko, że dla życia zwyczaj ten tak
niebezpiecznym być może. Naród wasz krewki jest i odmieńców nie znosi. Nie
dziwota, że smoka u was nie doświadczysz na co dzień, ani innej bestyi, różnej
w wyglądzie i przekonaniach swoich. Ukrywają się biedaki, bo rychło na strzępy
mogą być rozwleczeni - Smok łbem pokręcił, powietrza znów w nozdrza nabrał i
pod płot polazł. Much i wszelkiego stworzenia pełzającego chmarę odegnawszy,
jajo z kosza wyciągnął, rozłupał je wprawnie i, zanim zasłonić się zdążyłem, do
gęby połowę mi wepchnął, zdrowia i pomyślności życząc. Smród z pyska mu idacy i
rybi smak zgniły, ślepia mi na wierzch wypchały, żywot pod gardło podnosząc.
Ledwom wychodka dopadł, wątpia do reszty wynicowując.
Kiedym w czas jakiś na świat Boży słaniając się wychynął,
Smoka, truchło baranka pożerającego z lubością wielką i resztą jaj
zagryzającego, obaczyłem. Mdłości znowu szarpnęły mną potężne, alem opanować je
zdołał i odczekawszy, aż kosz opróżnionym zostanie, w bezpiecznej odległości na
trawę się osunąłem.
Smok ozorem mlasnął ze smakiem, pysk łapą otarł.
- Dawnom tak przedniej strawy nie próbował - ozwał się, kęs
ostatni przełykając. - Zwykle, przed auditorium na taką
ucztę nie mogę sobie pozwolić. W Krainie Za Lasem kryzys panuje wielki. Jej
Włodarze, co chcą sobie poczynają, ku upadkowi ją ciągnąc. Naród ubogi, resztki
grosiwa w kramach poślednich, "Coccinella Septempunctata" zwanych
wysupłuje. Ani ja, ani nikt z Koteryi Mojej chodzić tam się nie odważa, za
hańbę i na honorze ujmę to mając... Ach, nie wiem, co z tą nasza Krainą
będzie... - westchnął, za łeb się chycił, w moją stronę łypiąc i zdania mego
oczekując. Cisza jednakowoż zapadła, bom ani chęci, ani siły do dyskursu nie
miał.
Smok widno stan ducha mego w lot odczytał, bo po chwili
wątek przerwany podjął - Imaginuj Waść sobie, że wybory do parlatorium za miesięcy kilka nastaną.
Pracy mnie i Koteryję Moją bezmiar czeka, bo rzec hadko, poparcie zaczynamy
tracić. Jeno jeszcze wśród gminu i pospólstwa się utrzymuje. A na domiar złego,
ruchawka się rozpoczęła w części Krainy przez odmienny ród smoczy zamieszkanej.
Odmienność swą, zwyczaje i mowę poprzez parlatorium, de jure, chcą uzyskać...
- Może takie ich prawo? - wystękałem nieopatrznie, bom dość
jego wynurzeń już miał i o drzemce zaczynałem myśleć.
- Jakie prawo?! - Smok wrzasnął, ale piskliwie jakoś, na łapach
niepewnie się wznosząc. - Toż to nasienie wraże, smoki jakieś dziwne, nieloty.
Korytarze pod ziemią ryją, w brył czarnych poszukiwaniu, co to nimi, miast łajnem
krowim, czy polanami, chałupy w czas chłodów ogrzewają. Niby odmienność uzyskać chcą, a spisek przeciw Krainie knują.
Ziemię, na której żyją, oderwać od Krainy planują i połączyć się z Królestwem
od zachodniej strony sąsiadującym zamierzają skrycie. Nie dopuścim do tego,
póki ja i Koteryja Moja oppositio największe w Krainie stanowić
będziemy, a tym bardziej, gdy po wyborach we władanie wziąć ją będzie nam dane.
Dopiero wtedy ład, porządek i sprawiedliwość w niej zapanuje! Póki co, Ruch
Pamięci Kuzyna Mego tworząc i o pomnik jego przed Siedzibą Zarządcy Krainy
walkę upartą tocząc, pole udeptane do potyczki o władanie sposobimy.
Smok gadał coś jeszcze, o spisie powszechnym pogłowia
smoczego wspominając, ale jam wkrótce w sen głęboki zapadł. Tak kobita moja, z
sabatu powracająca, mnie obaczyła. Snadź do głowy jej zamroczonej wygląd mój
marny dotarł, bo miast paść tam, gdzie stała, ku mnie się dowlokła, gestem
matczynym do piersi swej ogromnej mnie przyciskając, ażem tchu złapać był niezdolen.
Wesołego, smacznego i zdrowego
JAJKA