Słownik języka polskiego tłmaczy to słowo w sposób bardzo oszczędny:
Kac - mieć kaca - czuć się źle po wypiciu wiekszej ilości alkoholu. (skrót od kacenjamer).
Natomiast Słownik wyrazów obcych jest bardziej precyzyjny:
Katzenjammer - złe samopoczucie (nazajutrz) po przepiciu, kociokwik, kac, pochmiel, glątwa; przen. przykre otrzeźwienie, niesmak do siebie samego.
- nm. Katze "kot"; Jammer "narzekanie, boleść, nędza".
No tak, stąd ten polski kociokwik!!!
A niesmak do siebie samego to po prostu zwykły moralniak, zazwyczaj towarzyszący kacowi.
Wbrew pozorom nie piszę o tym dlatego, że czuję się podle po przepiciu, chociaż nie stroniłem wczoraj od przedniej nalewki tarninówki. Ilość nalewki nie spowodowała tego rodzaju negatywnych skutków, natomiast zmobilizowała mnie do przypomnienia światu o mojej książce, noszącej właśnie tytuł "KAC".
Jest to historia pewnego młodego oficera Polskiej Marynarki Handlowej, znajdującego się na tzw "zakręcie życiowym", co oczywiście skutkuje nie tylko kacem zwykłym ale i tym moralniakiem.
Książkę tę można kupić w księgarni internetowej wydawnictwa "Radwan". Link do niej można znaleźć w rubryce "Moje książki", po lewej stronie blogu u góry. Można też kliknąć "KAC" poniżej:
Dla zachęty przytaczam pierwszy rozdział:
"Mam potwornego kaca.
We łbie
wali mi tysiące młotów. Albo jeszcze gorzej – tysiące opętanych ciężką pracą,
zdezelowanych i jęczących statkowych kabestanów. Przez zabrudzony bulaj wcieka
niechętnie światło zupełnie obojętnego mi dnia. I kiedy tak leżę, w
półśnie-letargu, napływa idiotyczne wspomnienie wczorajszego „festiwalu”…
„Franek, steward dejman, nachyla się nade mną i dyszy:
– Ty, zajrzyj do mojej głowy, ty...
Rozłupuję w myślach ten kokosowy orzech.
– I co? Co widzisz?
– Nic – odpowiadam.
– A krasnoludki? –Pyta. – Krasnoludków nie widzisz?
Może i ma te krasnoludki, albo nawet i palmę.
Stanowczo za wcześnie odbija mu szajba.
W zadymionej kabinie jest nas tylko pięć osób, a atmosfera
gęsta jak w starym, zatęchłym grobie nałogowego alkoholika, z tą tylko różnicą,
że świeci się światło.
Franek ciężko opada na kanapę tuż obok swojej żony.
Jest bardzo pijany, ale trzyma się całkiem nieźle. Naprzeciw, wtopieni w miękki
materac koi, obejmują się – Wacek i też, psiakrew, jego żona. Stanowczo za dużo
tych kobiet. Kobieta Wacka, dorodna i czerstwa, też ma już w czubie. – Nie pij
– brzęczy mu nad uchem – nie pij tak dużo. Musisz jeszcze wykąpać dziecko.
Słyszę to jak przez mgłę, ale gwałtownym, pijackim
ruchem zwracam ku niej głowę, aż zatrzeszczało w karku. – Wykąpie je w domu –
mówię.
– Nie wykąpie. U nas, na wsi, nie ma prysznicu. Tylko
tutaj można porządnie się umyć.
– Tak – potwierdza Wacek. – Niedawno wpadł tutaj
kumpel ze «Skrzata» i dopiero wywalił gały. «Ale u was kabiny» mówił.
Nic dziwnego. «Skrzat» to parszywy kalosz. Raz tylko
dałem się nabrać na jeden, jedyny rejs na nim, ale wtedy nie miałem innego
wyjścia. Musiałem być często w Szczecinie, bo moja sprawa docierała właśnie do
Izby Morskiej...
Przez chwilę usiłuję przełknąć ohydne wrażenie, nie
zatarte jeszcze, ponieważ ten cały kram nie znalazł dotąd epilogu. Ciągnie się
to już od września...
No więc, krótko mówiąc, musiałem być uchwytny przez panów
tkwiących w Komisji Poawaryjnej, w PŻM i przeróżnych inspektoratach. «Skrzat»
przeważnie chodził na południową Finlandię. Ale kiedy w zimie skuło lodem
Zatokę Botnicką, zrobił parę rejsów na Anglię i wypadł z kolejki. I właśnie
dlatego miał płynąć aż za Kwarki, prawie pod Koło Podbiegunowe. «Rejs»,
myślałem, «nie będzie ciężki. Trochę zarobię, a z nawigacją po Bałtyku zdążyłem
się otrzaskać». Więc kiedy nadarzyła się okazja i kolega musiał akurat
zmustrować, wskoczyłem na jego miejsce.
Szedłem na statek z wielkimi oporami. Ja, długodystansowiec,
przyzwyczajony do swobody i przestrzennych kabin. Wlazłem do niewielkiej
komórki, półtora metra na dwa, i z miejsca musiałem wejść na koję, żeby móc zamknąć
za sobą drzwi. A sam statek – pożal się Boże. Tak jak mówił kiedyś w Domu Marynarza
Czarek, z którym skończyłem Szkołę Morską: «Kiedy staniesz na takiej łajbie
wzdłuż jej pokładu, to pięta wystaje ci poza rufę a palce poza dziób. A kiedy
chcesz stanąć w poprzek, to dasz radę tylko na jednym palcu.»
Wytrzymałem tam dwa tygodnie i miałem dosyć. Obijałem
się w wąskich korytarzach, garbiłem w mikroskopijnych drzwiach i co chwilę
obstukiwałem boleśnie piszczele o wysokie progi. A kiedy przyszła mała fala,
taka, której nawet nie dawało się zauważyć, stateczek przewracał wszystkie
wnętrzności. Sterczałem wparty w pokład sterówki i głowę wciskałem w chłodną
szybę bulaja.
Cieśla stał przy sterze i opowiadał, jak to dawny Trzeci,
kiedy tylko zakołysało, wyskakiwał na skrzydło i do końca wachty nie pokazywał
się w sterówce. Cieśla, stary matros, od razu przypadł mi do gustu. Myślę, że
sympatia stała się wkrótce obopólna, bo bardzo chętnie rozmawiał za mną, kiedy
musiał sterować. Mrok właził do ciemnej sterówki. Otulał bezszelestnie i dobrotliwie
wszystko, co się w środku znajdowało. A myśmy rozmawiali. Czas przyjemnie
płynął. Patrzyłem w gęstą masę wody, w migocące światła i na moment powracała
znajoma satysfakcja, że znowu jestem tutaj. Ale po chwili wyłaziło złośliwie
TAMTO, To Zdarzenie Z Września. Zadowolenie pryskało, jakby nigdy się nie
pojawiło.
Niech to wszystko szlag trafi...
Wacek bredzi coś jeszcze o kąpieli. Żona Franka pije
jak smok i ani drgnie. Chyba w dalszym ciągu jest trzeźwa. Przełykam z obrzydzeniem
któryś tam z kolei łyk «eksportówy» i czuję, jak wszystko zaczyna mi się
kiełbasić. Znajduję się nagle w kabinie sam, z trzeźwą żoną Franka. Głupia
sytuacja. Odsuwam fotel, otwieram pierwsze z brzegu drzwi, żeby wyjść i staję
jak wryty: nad sedesem kiwa się rozkraczona ta dorodna kobieta z miękkiego
materaca i sika. «Przepraszam» bełkoczę i wychodzę na korytarz. Opieram się o
szot i usiłuję okiełznać wyobraźnię. Widzę siebie wchodzącego do tej ubikacji,
zamykającego drzwi i rzucającego się na nią, tę z rozstawionymi nogami...
Stop. Widać, że już trzy tygodnie jestem bez kobiety.
Aż trzy tygodnie? Cholera, a co dopiero będzie podczas rejsu? To na moim łbie
drobne buciki krasnoludków powinny stukać szaleńczego kazaczoka. A Franek?
Czego on teraz chce? Przecież ma jeszcze swoją żonę. Przecież dopiero jutro
pójdzie odprowadzić ją na dworzec. Ale to właściwie jest jeszcze gorzej – rozstanie
ma dopiero przed sobą...
Gdzie oni poszli?...
Po schodkach złazi Franek.
– Ty – pytam – czy następne pół litra mam wypić sam?
Franek nagle robi wrażenie zupełnie trzeźwego.
– Poczekaj – mówi – Wacek kąpie dziecko, a żona
kładzie spać moje bachory. Nie bój się, wypijemy.
Idę więc po moją wódkę. A potem czekam w kabinie Cieśli,
który siedzi na zamkniętym śmietniku i
oczy ma już kwadratowe. Otrząsa się na moment i wlepia wzrok w butelkę.
– O, Asystent przyszedł się wkupić – mówi bardzo wyraźnie
i opuszcza głowę.
Jego wyciągnięte sztywno nogi sięgają aż pod koję.
Długa, wąska kabina przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Niemal wszystkie kabiny
noszą na sobie w takich chwilach podobne piętno. Zmięta pościel, plamy na podłodze,
szkło, przewalające się butelki. Podchodzę do bulaja i mocuję się z
zaśniedziałymi śrubami. Przeraźliwy pisk zapieczonych gwintów podrzuca cieślą.
– Odwal się od tego – bełkocze i podnosi się ospale,
na oślep macając ręką. Odpycham go gwałtownie, może zbyt gwałtownie i Cieśla
leci niepohamowanie, aż na drzwi.
– Ty skur... ty skur... – Dławi się z wściekłości i
chwyta mnie za piersi, kiedy pochylam się nad nim. Dźwigamy się obydwaj z wysiłkiem,
patrzę w jego oczy nabiegające łzami. Słyszę, jak mi pęka koszula na plecach.
Cieśla wisi uczepiony mojej szyi, przez chwilę sprężony, a potem stopniowo
flaczejący. Rozginam mu ręce i sadzam na koi. Opiera głowę o blat biurka i
dopiero teraz spostrzegam, że z jego karku sączy się krew. W rance tkwi odłamek
szkła. Wyciągam go delikatnie i usiłuję tamować krew chustką, która powoli
nasiąka i czerwienieje. Cholera, że też nic innego nie mam pod ręką. Biorę
butelkę i pociągam parę solidnych łyków. Patrzę z przyjemnością na złoto-czarną
nalepkę i nagle czuję silne uderzenie w rękę. Butelka leci w kąt i rozpryskuje
się w blaszanej śmietniczce. Przed oczyma miga obraz rozwścieczonej kobiecej
twarzy. A więc to tak, wściekła samiczko?...
– Świnie, podłe świnie, degeneraci – Krzyk piskliwy,
śmieszny. – Nic, tylko by chlali. Wóda, wóda, wóda... Już ja z wami zrobię porządek.
Zobaczycie, pójdę... pójdę...
– No, gdzie pójdziesz? Do pana Boga? – Chwytam ją za
ramiona i sadzam na śmietnik. Cieśla wali się na koję i chyba śpi, bo z gardła
wydobywa mu się charkot, podobny do chrapania.
– Niech się pani uspokoi – mówię i odkładam
zakrwawioną chustkę. – Przecież nic się nie stało. Małe skaleczenie. Już
wszystko w porządku.
– Wszyscy jesteście jednakowi. – Teraz poznaję w niej
żonę Cieśli. – I jaki ja mam z niego pożytek? Och, właściwie już lepiej, jak go
nie ma w domu.
I co ja jej mogę poradzić? Dlaczego on pije? Dlaczego
ja piję? Za dużo by mówić.
– Niech pani nie patrzy na mnie jak na złoczyńcę.
Wytrzeźwiejemy, umyjemy się i znowu będziemy zadowoleni z życia. Tyle wódki
pani zmarnowała.
– On już jest alkoholikiem A mówiłam mu, rzuć to
pływanie. Co ty masz z tego życia. Dzieci ojca nie znają. Mały tylko czeka na
to, co mu ojciec przywiezie. Gdyby nie to, nazywałby ojcem każdego innego.
– Ale to piękny zawód, proszę pani – mówię słodziutko
i podstępnie. – Męski zawód. Morze, dalekie kraje, romantyzm. Kochamy ten
zawód.
– Jaki tam romantyzm. Proszę pana, zawsze jestem sama.
Przed ślubem – sama, po ślubie – sama, z dziećmi – sama. A taki przyjedzie raz
na kilka miesięcy i pijany jak świnia. Zresztą, co ja panu będę tłumaczyć.
Jutro znowu wypływacie.
Szkoda mi tej kobiety. Właściwie niewiele jest kobiet
zadowolonych ze swego «marynarskiego» losu. Jeśli którejś to odpowiada, to albo
jest stara, albo potrafi pocieszyć się i bez męża: nie ma starego w domu,
pieniążki lecą, wszystko OK. Patrzę na nią i stwierdzam, że jest ładna, nawet
bardzo ładna. Zgrabna figura i tylko oczy pełne melancholijnej rezygnacji.
Frajer ten cieśla. Mieć taką żonę i schlewać się właśnie wtedy, kiedy może z
niej korzystać ile zechce. Pragnął chyba jej przez te cztery miesiące rejsu.
Znam jednak ten ból, który powoduje, że nie można zapomnieć o ponownym
wyjeździe. Myśli się o nim, wiszącym jak miecz, nawet w chwilach największego
odprężenia.
– Właściwie zachowałam się jak idiotka. – Poprawia odruchowo
włosy. – Rzeczywiście, szkoda tej wódki. Na pewno odbijecie sobie to jeszcze z
nawiązką. – Uśmiecha się blado i siada obok męża.
Cieśla przytomnieje na chwilę i wlepia zdumione oczy w
żonę. A potem unosi się lekko i opiera głowę o jej kolana. – Kochana stara –
bełkocze. Kobieta dotyka jego włosów, zakrzepniętej krwi na szyi.
– Właściwie to on nie jest taki zły – mówi.
Wychodzę z kabiny i tuż za progiem natykam się na Wacka.
– To co, pijemy? – Pyta i sięga ręką do klamki. –
Zaraz przyjdzie Franek.
– Daj spokój – mówię. – Żona jest u Cieśli.
– Ale wpadł. – Chichocze Wacek. – Dała mu popalić, co?
Zostawiam go, ucieszonego, na środku korytarza. Jestem
przekonany, że czeka mnie jutro murowany «moralniak»...”
Czytałem. Bardzo mi się podobało. Polecam. Ta książka jest rzeczywiście jak kac, po pełnych romantyzmu i morskiej przygody lekturach Karola Olgierda Borchardta, które tworzyły ten wzniosły mit ludzi morza. Duszny klimat, lepka proza życia na statku, w kwaśnych oparach wódki i papierosowego dymu, rozprawia się z tym mitem bezlitośnie. „Kac” nie przypomina też prozy Conrada, która jest apoteozą trudu i siły w kontekście skomplikowanych wyborów moralnych, w szorstkim świecie prawdziwych mężczyzn. Zachowując oczywiście wszelkie proporcje, książka ta, najbardziej przypomina mi wspomnienia niemieckich marynarzy pływających na Ubootach w czasie wojny na Atlantyku („Żelazne trumny”, „Ostatni U-Boot” etc.) Jest w niej ten sam gorzki smak morza, poczucie beznadziei i tęsknota.
OdpowiedzUsuńDzięki za dobrą recenzję.
UsuńCiesze się, że książka się podobała.
Pozdrowienia
Mialam juz zaszczyt posiadania kaca:))))Zdecydowanie w Twoim wydaniu Wojtku Kac jest zdrowszy.U mnie nie moge tej ksiazki dostac,juz szperalam ale nie ma:(
OdpowiedzUsuńMożna ją dostać tylko za pośrednictwem ukrytej pod KAC księgarni internetowej.
UsuńPozdrowienia:)))